Ulica Zoologicznych Antykomunistów 2

Na Ulicy Zoologicznych Antykomunistów pod numerem 2 stoi pewien stary dom, zbudowany za czasów, gdy w Ameryce południowcy ogłosili secesję. Jak i sama ulica, tak i dom był częścią starej dzielnicy Paryżewa Mazowieckiego. Jednak w tamtych czasach była ona zaledwie przedmieściem, a sam dom stał początkowo niemal w szczerym polu, sąsiadując z chałupami krytymi strzechą. Po wojnie z Septentrionami przyszła pora na rozbudowę Paryżewa. Grunty rolne wykupiono, a sam dom zapewne by zburzono lub nadano mu modernistyczną formę architektoniczną, gdyby na przeszkodzie nie stanęła pewna interesująca okoliczność. Otóż w domu tym mieszkała nikomu nieznana przyjaciółka jakiejś „księżnej Strumiłło”, do której podczas swojej wizyty w Sarmacji chadzał młody Charles de Gaulle – wówczas oficer łącznikowy przy armii sarmackiej, walczącej zwycięsko z Septentrionami.

O istnieniu tej pani dowiedziałem się jako młodzik, z zapałem studiujący żywoty wielkich mężów oraz ich miłosne podboje, których niejednemu szczerze zazdrościłem. Ale nigdy nie myślałem o de Gaulle’u jako o wielkim kobieciarzu, a tym bardziej się zdziwiłem, gdy usłyszałem o sprawie od kolegi-konserwatysty, który ciągle podejrzewał mnie o lewackie sympatie. „A wiesz” – powiedział, patrząc na mnie chytrze – „że ten twój ukochany de Gaulle miał u nas kochankę?”. Odparłem, że pewnie chodziło o jakąś rzekomą księżnę Strumiłło, ale że to były bardzo niejasne plotki, bez których tak zwane salony nie miałyby odpowiedniej strawy intelektualnej. „Otóż nie” – podkreślił dobitnie – „de Gaulle poznał u pani Strumiłło pewną czarującą Litwinkę i chętnie ją odwiedzał. A co najlepsze…” – zawiesił głos dramatycznie – „…a co najlepsze ta kochanka żyje do tej pory”.

Było to na tyle dawno, że z pewnym trudem przychodzi mi odtwarzanie szczegółów. Miałem zresztą wrażenie, że mój przyjaciel zaciągnął mnie w świat swoich baśni, które pisywał z upodobaniem podczas słuchania wykładów biblijnych profesor Anny Świderkówny. Ponieważ nie mieliśmy pojęcia, gdzie znajduje się ulica Zoologicznych Antykomunistów, zakupiliśmy przewodnik po Paryżewie angielskiego polityka Charlesa Williamsa*. Niestety przewodnik napisany był wyjątkowo źle i całe trzy godziny strawiliśmy na błądzeniu po niebezpiecznych zaułkach ulicy Winstona Churchilla i alei Roosevelta, gdzie gromadki wyrostków zabawiały się hazardem i paleniem szlugów. Początkowo mieliśmy dotrzeć na miejsce rano, ale udało się nam to dopiero około jedenastej przed południem.

Gdy znaleźlismy się na Ulicy Zoologicznych Antykomunistów, oczarowała mnie ona swoim niespotykanym pięknem i prostotą. W gruncie rzeczy była to aleja, obsadzona kwitnącymi w czerwcu akacjami. Szliśmy ulicą w pełnym słońcu, rozkoszując się zapachem kwiatów i brzęczeniem pszczół, wirujących bez końca w koronach drzew. Na samej ulicy domów było kilkaset. Ponieważ szliśmy w stronę rzeki, zaczęliśmy od numerów najwyższych i podziwialismy domostwa wybudowane za naszych czasów. Oto numer 276 – i nad drzwiami pięknego budynku uśmiechał się do nas niczym opiekuńczy duch sam Antoni Heda ps. „Szary”. Był jak żywy i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to tylko płaskorzeźba czy raczej popiersie ukryte w swego rodzaju muszli. „Popatrz, popatrz tam” – mój przyjaciel pociągnął mnie za rękaw i zwrócił uwagę na okazały budynek pod numerem 275, nad którego bramą uśmiechał się do nas łobuzersko rotmistrz Pilecki. Oszołomiony spojrzeniami tych dwóch bohaterów nie zwracałem już uwagi na Leonarda Zub-Zdanowicza, Zygmunta Szendzielarza, Ludwika Muzyczkę, Zenona Sobotę, Rafała Gan-Ganowicza, Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, Kazimierza Świtalskiego i wielu, wielu innych, którzy patronowali poszczególnym domom pod kolejnymi numerami. Gdy doszliśmy do domów zbudowanych najwcześniej, pojawiły się popiersia nie tylko Polaków, lecz także – niejako honorowo – kilku ważniaków z zagranicy. Takich na przykład jak Czang-kai-szek oraz Charles de Gaulle. Oczywiście na pierwszym miejscu pod numerem jeden spoglądał na nas pogodnie dziadek Piłsudski, ale tego dnia interesowalismy się przede wszystkim numerem dwa, to znaczy jego uczniem, Charlesem de Gaulle’m.

„To tutaj” – szepnął mój kumpel, wskazując dom pod numerem dwa – „ona tutaj mieszka”.

Nie ośmieliłbym się zapewnie przekroczyć progu tego domu, bo zamiast tradycyjnie spotykanych krasnoludów, chroniących bramę przed otarciem kołami dyliżansów, ujrzałem tam dwa spiżowe posągi w osobliwych nakryciach głowy. Pierwszym z nich był Napoleon Bonaparte, który mierzył mnie groźnym spojrzeniem, jakby chciał zapytać, czemu nie przyprowadziłem posiłków pod Waterloo, a drugim był Napoleon III ze wzrokiem tak smętnie zapatrzonym w dal, że można było tylko załkać z rozpaczy nad Francją, umęczoną wstrząsami i rewolucjami od 1789 do 1958 roku. Uspokojony nieco protekcjonalnym, lecz serdecznym wyrazem twarzy de Gaulle’a zebrałem się na odwagę i wraz z kompanem wkroczyłem w chłodny cień bramy, która o dziwo nie śmierdziała psimi sikami.

Dziedziniec był jeszcze milszy niż front budynku. Znajdował się tu prawdziwy ogród z drzewami owocowymi, a słodkie morele kusiły swoim widokiem nieodparcie. Gdy podszedłem w stronę drzewa, aby ukradkiem zerwać najniżej zwieszający się owoc, nagle ujrzałem siedzącą pod drzewem na ławeczce staruszkę, która przypatrywała mi się przenikliwie, jakby doskonale rozpoznała moje zamiary. „Dzień dobry” – wydusiłem bez przekonania, lecz staruszka nadal milcząco świdrowała mnie wzrokiem. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest głucha, ale ona powiedziała: „Proszę, niech pan zerwie. Szkoda żeby się zmarnowały. Są zupełnie dojrzałe”. Nie śmiałem odmówić jej zaproszeniu, choć wiedziałem, że jedzenie owoców z drzewa gdzieś kiedyś przyniosło komuś niejakie kłopoty. Zaledwie przełknąłem pierwszego kęsa, staruszka zaczęła mówić. Mój przyjaciel nie mówił nic i o nic nie pytał, ponieważ podobnie jak i ja zrywał kolejne owoce i pożerał je, głośno mlaskając. Ja również nie mówiłem nic, tylko jadłem, bo nie mogłem się powstrzymać. A staruszka mówiła i przez długi czas nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek skończy. Z całej jej opowieści zapamiętałem tylko tyle.

Otóż Charles de Gaulle był ostatnim normalnym Francuzem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że II wojna światowa nie wybuchła przez nadmiar nacjonalizmu, lecz przez jego brak w elitach kierowniczych Francji. Dlatego też przez całe swoje życie próbował ten specyficzny francuski nacjonalizm, a ściślej mówiąc – patriotyzm – odbudować i wzmocnić. Był konserwatystą, który rządził lewicowym państwem i uratował je przed jego własną utopią. Obserwując bardzo uważnie charakter i poczynania swego mistrza – marszałka Piłsudskiego – zorientował się, że ma do czynienia z mistrzem blefu, który dla dobra swego kraju jest zdolny przybrać maskę socjalisty, centrysty, nacjonalisty, żubra kresowego, a nawet faszysty – jeśli okoliczności tego wymagają. Na dodatek obserwując przebieg wojny z Septentrionami docenił rolę manewru podczas wojny i bodaj jako pierwszy we Francji postulował tworzenie dywizji pancernych z prawdziwego zdarzenia. Niestety czołgi francuskie zawiodły na całej linii, a szturmy, które de Gaulle (dowodzący dywizją pancerną) przypuszczał na Niemców pod Crécy i Abbeville w 1940 roku, miały znaczenie tylko moralne – pokazały, że jest w armii francuskiej generał, który ma głód walki. Zgodnie też z naukami swego mistrza – Piłsudskiego – de Gaulle do rangi cnoty podniósł niesubordynację w obronie honoru Ojczyzny. Wyjazd do Anglii i utworzenie sił Wolnej Francji było niczym innym, jak tylko zdradą legalnie działającego państwa francuskiego, z którym Churchill ciągle nie chciał całkowicie zrywać, mając nadzieję na jego neutralność w dalszej wojnie z Niemcami. Nie była to jednak zdrada Francji, bo tej de Gaulle był wierny do końca życia.

Pamiętam, że wtedy to właśnie staruszka westchnęła i powiedziała: „o, gdyby nasz kraj miał wówczas takiego przywódcę! Takiego, który nie dałby się omotać Anglikom i podkreślałby przede wszystkim wielkość własnej Ojczyzny, na przekór wszystkim przeciwnościom losu!”. Niestety sarmackim rządem na uchodźctwie zarządzał człowiek zupełnie niepodobny do de Gaulle’a, a przecież dysponujący armią bez porównania większą i bitniejszą. Być może Francja leży w bardziej bezpiecznej odległości od Syberii. A może jednak de Gaulle nie miał u Anglików żadnych osobistych długów, które musiałby spłacać… Uprzykrzał się im przy każdej okazji i nieustannie twierdził, że „Francja to wielkie mocarstwo” i to właśnie wtedy, gdy rząd Vichy czołgał się przed Hitlerem w najgłębszym uniżeniu. Nie pozwolił się wymanewrować ukochanym sojusznikom – Amerykanom i Anglikom – i na przekór kłodom rzucanym mu przez nich pod nogi, po długiej drodze przez pustynie Afryki, morza i plaże Normandii zawitał w swoim starym gabinecie w ministerstwie wojny w Paryżu 26 sierpnia 1944 roku, by następnego dnia poprowadzić wzruszającą defiladę wojsk odnowionej Francji.

Gdy Francja nie spełniła jego oczekiwań, de Gaulle odsunął się w cień. Będzie czekał w swoim Sulejówku na dogodny moment i doczeka go w wieku 67 lat. W przeciwieństwie do Piłsudskiego generał nie miał jednak oddanych sobie wiarusów i nie chciał się stać zakładnikiem armii, której od podstaw nie tworzył. Genialnie manewrując więc między partiami politycznymi, a wojskowymi z Algierii, ustawił się w roli arbitra i w 1958 roku powrócił do władzy przy powszechnym entuzjazmie Francuzów. Konstytucja napisana pod dyktando de Gaulle’a była w dużej mierze zainspirowana polską konstytucją kwietniową z 1935 roku i zapewniła Francji długie lata stabilizacji i rozkwitu. Zgodnie z ideami marszałka Piłsudskiego, de Gaulle dążył do pełnego trójpodziału władzy i odsunięcia partii od wpływu na władzę wykonawczą. Udało się to niestety tylko częściowo, a sam prezydent ostatecznie pogodził się z rolą przywódcy partii rządowej – na głębsze reformy ustrojowe nie starczyło mu już czasu.

Sentymentalne wspomnienie o de Gaulle’u nie zatarło jednak w pamięci staruszki faktu, że jej ukochany generał wydał nasz kraj na pastwę Septentrionów, uznając niesławny rząd lubelski. Taki był koszt ocalenia Francji przed totalitarną utopią. W myśl zaleceń Stalina francuscy komuniści mieli na razie gorąco popierać generała. Naturalnie w 1945 roku żądali od de Gaulle’a jednej z trzech najważniejszych tek: obrony, spraw zagranicznych lub wewnętrznych, ale generał po prostu ich wyśmiał. Niektórych z nich zresztą przekabacił, jak choćby zdolnego André Malraux, mistrza propagandy. Generałowi udało się komunistów podporządkować i ani na chwilę nie dopuścić do władzy. Aż do niesławnego maja 1968 roku, kiedy to niejaki Daniel Cohn-Bendit wywołał studencką rewoltę pod hasłem wprowadzenia koedukacyjnych akademików…

Był wieczór, gdy wyszliśmy od staruszki, poczęstowani wspaniałą kolacją i uraczeni pokazem albumów rodzinnych z fotografiami niezliczonych jej wnucząt. Pamiętam, że kolega miał do mnie pretensje, czemu nie zadawałem żadnych pytań odnośnie prywatnego życia generała. „No co ty, zwariowałeś?” – zapytałem zdumiony – „nie należę do pokolenia 1968 roku. Życie prywatne to życie prywatne, a polityka to polityka”.

Zamilkł, bo oczywiście zawstydziłem go, jako konserwatystę, który przecież o pewnych sprawach nigdy nie rozmawia.

 

Jakub Brodacki

 

*Charles Williams, Ostatni wielki Francuz. Charles de Gaulle, Warszawa 2007.

 

Towarzysz Cyryl przywraca dziewictwo

Centrum Medyczne przy monasterze Świętego Daniła przywraca dziewictwo! Operacja pilnie potrzebna jest Rosji.

Tak tak, drodzy naiwni Rodacy. Bo przecież przez wiele wieków Rosja była nieustannie prześladowana i gwałcona przez obcych. Na czele najeźdźców zawsze stali Żydzi, przebrani za Polaków, Litwinów, Mongołów, Tatarów, Wikingów, Bolszewików i Nazistów. Iwan Groźny też nie był Rosjaninem. Katarzyna II nie była Rosjanką. Sami Rosjanie nigdy nie dopuściliby się takich zbrodni, do jakich zmusił ich – wbrew ich woli i najszczerszym chęciom – Józef Stalin, który fałszywie wznosił toasty na część narodu rosyjskiego. A w ogóle Dzierżyński był Polakiem. No. Takie bękarty rodziła i rodzi ta do cna żydowska, obrzydliwa Речь Посполитая.

W operacji plastycznej asystował arcybiskup Michalik. Zapoznajmy się z kilkoma sekretami chirurgii plastycznej.

1. „Nasze bratnie narody łączy nie tylko wielowiekowe sąsiedztwo, ale także bogate chrześcijańskie dziedzictwo Wschodu i Zachodu”. Drodzy naiwni Rodacy, to szczera prawda. Po pierwsze od dawna graniczymy z Rosją. Właściwie od Mieszka I, z przerwą na najazdy pruskie i zakon szpitalników. Zresztą Sowiety to też Rosja, choć bez odszkodowań. Nie wolno obciążać Rosjan odpowiedzialnością za wszystkie zbrodnie ateistycznego reżimu (kierowanego przez Żydów).

2. „Po II wojnie światowej i bolesnych doświadczeniach ateizmu, który narzucono naszym narodom”. Tak, tak, „narzucono”. Jedno jest pewne, skoro Rosjanom „narzucono” ateizm, to z pewnością Niemcom „narzucono” nazizm. I na pewno stoją za tym Żydzi.

3. „Naród polski i rosyjski łączy doświadczenie II wojny światowej i okres represji wywołanych przez reżimy totalitarne”. Tak łączy, że rozłączyć się nie możemy aż do dzisiaj. Właściwie sjamskie bliźniaki.

4. „ich wysiłki pozwolą poznać niezakłamaną prawdę historyczną, dopomogą w wyjaśnieniu wątpliwości i przyczynią się do przezwyciężenia negatywnych stereotypów”. Tak, tak, akademicy muszą się wreszcie czymś zasłużyć. Szczególnie ci żydowskiego pochodzenia.

5. „Dzisiaj nasze narody stanęły wobec nowych wyzwań. Pod pretekstem zachowania zasady świeckości lub obrony wolności kwestionuje się podstawowe zasady moralne oparte na Dekalogu.” A wszystkiemu winni Żydzi, oczywiście.

A Rosja była, jest i będzie dziewicą. Po wieki wieków i ad absurdum.

Wasz prawosławny cadyk
Jakub Brodacki

Informację o operacjach przywracania dziewictwa przeczytałem na stronie prawosławnego partyzanta (http://prawoslawnypartyzant.wordpress.com/2012/03/13/w-glownym-monasterz…) i od razu doszedłem do wniosku, że tak zwane „pojednanie” to rodzaj operacji przywrócenia Rosji dziewictwa.

Targowica jest OK

Coraz większe dawki prawdy w najnowszym numerze „Uważam Rze Historia”.

Wyalienowanie elity od społeczeństwa to prawda, która w oczy kole i zarazem atrakcyjny przedmiot satyrycznych analiz. Nadęci arystokraci i ich dziwaczne upodobania, oryginalny światopogląd, połączony z zawsze ledwo skrywaną pogardą dla własnych poddanych – to cechy elity wielu zdegenerowanych kultur i narodów w dziejach ludzkości. Nie odbiegali od tego wizerunku targowiczanie, wśród których znalazłoby się przynajmniej jedną postać wybitną (Szymon Kossakowski, który przeraził carycę K2 swym brawurowym rajdem na smoleńszczyznę podczas konfederacji barskiej), przynajmniej jednego poczciwego głupca (poseł Suchorzewski, zwany początkowo „biczem na Moskali”, który dał się wciągnąć w karciane „biesiady” z obcymi dyplomatami), albo jednego zwichrowanego republikanina-patriotę (Szczęsny Potocki, który wyobrażał sobie RP jako federację magnackich królewiąt). Miłość do Ojczyzny połączona z nadmierną miłością własną to niewątpliwie droga do arcychwalebnej zdrady, okraszonej frazesami o obronie wolności narodowej przed „pełzającym puczem” tych potworów naszych czasów – Antoniego M., Jarosława K., wspomaganych przez sprzedajnego uczonego Wiesława B.

Proszę wybaczyć te aktualne wątki wplecione w szacowne dzieje Polski – ośmielił mnie do tego prof. Adam Zamoyski, który z publicystyczną swadą stwierdza w najnowszym numerze „Uważam Rze Historia” (2/2012): „dzisiejsze realia i obecna koniunktura polityczna wymagają od nas świeżego spojrzenia na ten epizod” (konfederacji targowickiej). Gdzie mi tam do wybitnych osiągnięć profesora Zamoyskiego, kawalera Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski! Jako skromny magister historii z pokorą przyjmuję tezę, że w Polsce działa jakiś „niezdrowy” i „ekskluzywny” patriotyzm, „piętnujący wszystkich, którzy nie myślą tak samo, mianem >zdrajców<. Patriotyzm zresztą autodestrukcyjny, ponieważ ludzi tylu odpycha, że ciągle kurczy się grono jego zwolenników. Atmosfera, którą tworzy, brzydzi młodzież i wypędza ludzi z Polski”. Myślę, że profesor Zamoyski ma rację; szczególnie tę obrzydliwą atmosferę czuje się w pośredniakach dla bezrobotnych, o czym zresztą sam wspomina: „Londyn, gdzie mieszkam jest pełen Polaków, którzy przyjechali tu nie tylko za chlebem i którzy ani myślą o powrocie do tak skłóconego kraju”.

Nie będę dalej rozwijał tez wybitnego profesora, aby nie odbierać chleba redaktorom „Uważam Rze Historia” i nie zmuszać ich, aby emigrowali do światowego centrum zgody i pojednania, wspomnę tylko o tym, że zdaniem tego uczonego, atmosferę w kraju „można uzdrowić tylko za pomocą dużych dawek prawdy(…), bo uczciwe badanie dawnych dziejów uczy nas zawsze zakładać, że racja istnieje po obydwu stronach i jeżeli nauczymy się uznawać, że targowiczanie nie byli żadnymi zdrajcami, to może nasi politycy przestaną się wzajemnie obrzucać tym przezwiskiem”. Popieram ten pogląd. Torysi nie powinni oskarżać wigów o zdradę, nawet jeśli ci ostatni sprzedają sowietom plany silników samolotów odrzutowych (o czym możemy zresztą przeczytać w tym samym „Uważam Rze Historia”). W końcu obie strony mają swoje racje, a wyspiarze nie powinni się przejmować jakąś tam nierównowagą na kontynencie europejskim.

Myślę, że przed brytyjskimi historykami otwiera się misja tworzenia atmosfery pojedniania, natomiast przede mną otwiera się dalsza lektura coraz większych dawek prawdy, szczególnie zaś obecnych w błyskotliwym artykule Piotra Skwiecińskiego o tym, jak to w 1612 roku zaprzepaściliśmy jedyną w swoim rodzaju szansę unii polsko-moskiewskiej, która zapewniłaby nam „zapierające dech w piersiach perspektywy”. W przeciwieństwie do profesora Zamoyskiego, mam nad Skwiecińskim tę przewagę, że jestem historykiem XVII wieku, a źródła, które on powinien był przestudiować, przeczytałem niedawno bardzo dokładnie. Interpretacja wydarzeń musi się opierać na faktach, a fakty są takie, że Moskovia panicznie bała się projektów unii z Rzecząpospolitą, gdyż po wojnie z Batorym była bardzo osłabiona i w unii tej musiałaby mieć pozycję dużo słabszą, wręcz wasalną. Wysuwane przez obie strony projekty unii były więc grą pozorów, maskującą plany obu stolic względem siebie. Aby użyć współczesnych porównań, politycy dworu krakowskiego mieli usta pełne frazesów o „pogłębionej integracji europejskiej”, a politycy moskiewscy narrację tę podtrzymywali tak długo jak się da w nadziei na to, że opóźni się nieuchronną wojnę i że uda się ją kiedyś odwrócić na drugą stronę i użyć idei integracji na swoja korzyść. W istocie rzeczy obie strony nieustannie kopały pod sobą dołki i podgryzały się na każdym kroku; jeśli sięgnąć do jakichkolwiek źródeł dyplomatycznych z tamtych czasów, to widać wyraźnie, że podczas negocjacji granicznych między oboma stronami nieustannie dochodziło do wybuchów wrogości; granica była wciąż niespokojna, nie próżnowały też wywiady i szpiedzy po obu stronach granicy.

Niestety Skwieciński nie jest pierwszą ofiarą oficjalnej propagandy dworu polskiego, ma bowiem chwalebnego poprzednika w osobie genialnego hetmana Stanisława Żółkiewskiego, który uwierzył w slogan o „jednoczącej się Europie” i w mię „jedynie słusznego euroazjatyckiego systemu wartości” na własną rękę i bez zgody króla wynegocjował tron moskiewski dla królewicza Władysława. Marzenie hetmana o imperium było dla Rzeczypospolitej niesłychanie kosztowne i przedłużyło wojnę o co najmniej kilka lat.

Ale skoro o naiwności mowa, to chcę zwrócić uwagę, że Polska i Litwa w końcu jednak weszły w unię z Państwem Moskiewskim – po kongresie wiedeńskim car był przecież królem polskim i w toku dalszej historii otworzyły się przed Polakami i Litwinami „zapierające dech w piersiach perspektywy”. Nie trzeba tworzyć wizji kontrfaktycznej, Panie Piotrze. Napisał Pan: „I tylko ta Czeczenia… Od podbicia przez Paskiewicza i Prądzyńskiego północnego Kaukazu ten kraik ciągle się burzy. Nie pomagają kolejne pacyfikacje. Krwawią kolejne rzuty doborowych oddziałów polskiego i rosyjskiego specnazu, a bomby terrorystów wybuchają w Moskwie i Krakowie”. Tak, Panie Redaktorze! „Polski specnaz”, formowany z kolejnych pokoleń konfederatów i powstańców, pacyfikował niejeden bunt „prymitywnych plemion” na obrzeżach wielkiej, rosyjskiej cywilizacji. Wspólnie realizowaliśmy doniosłą misję cywilizowania tych bezrozumnych zwierząt, nie znających nawet smaku wody ognistej, bo przecież nie ma jak Rosja drugiego takiego kraju, gdzie tak „wolno diszit czieławiek”. Bez wódki nie rozbierjosz.

Polecając czytelnikom niepoprawnych najnowszy numer „Uważam Rze Historia” pragnę raz jeszcze zapewnić i uspokoić, że żyję w kraju, którego elita próbuje oświecić własne społeczeństwo i skłonić do dalszej pogłębionej integracji i ogólnej miłości. Ponieważ jednak nowotwór „ekskluzywnego patriotyzmu” rozpełza się po całym kraju, dawki prawdy należy zwiększyć wielokrotnie.

Jakub Brodacki

Stój, Halina!

Tekst odradzam osobom wrażliwym.

Jeśli zdarzyło Ci się, Drogi Czytelniku, mieszkać w bezpośrednim sąsiedztwie rodziny patologicznej, to słowami, które dochodzą Twych uszu zza ściany są najczęściej wyrażenia, cytuję (i przepraszam): „ty kurwo pierdolona” oraz „ty chuju niemyty”. Po tej grze wstępnej, następuje zazwyczaj faza druga, czyli pogodzenie i przystąpienie do dzieła, którego to dzieła nie da się niczym zagłuszyć, szczególnie w bloku, gdzie ścianki działowe są cienkie, a rury niczym kokoszki dobrze niosą. Niekiedy także członkowie rodziny patologicznej podniesionym głosem wygłaszają temu podobne opinie w miejscach publicznych, czym obrażają wszystkich naszych Rodziców, i tylko świadomość niskiego stanu owych oratorów pozwala uszom nie zwiędnąć niczym kwiat na przymrozku.

PRL sprawił, że rodziny patologiczne na stałe wpisały się w krajobraz życia publicznego, a żeby oszczędzić przykładów, których znamy zbyt wiele, wspomnę tylko o ostatnim, to znaczy o nazwaniu przez pewną panią, którą nazwę tu roboczo Haliną, papieża Franciszka określeniem niecenzuralnym, w miejscu publicznym. Tym sposobem miejsce publiczne stało się niejako domem publicznym i dało jak najgorsze świadectwo o owej Halinie. Jednocześnie jednak skłoniło mnie, o zgrozo, do podsumowania pewnych przemyśleń, które nie są zapewne moim odkryciem, lecz o których powinniśmy jednak czasem rozmawiać. Otóż każdy kto po szkolnej lekturze Tristana i Izoldy postanowił nieco poszerzyć swoje horyzonty w najbardziej życiowej i życiodajnej dziedzinie życia, ten zapewne miał w ręku takie publikacje, jak Pamiętniki Fanny Hill, Justyna albo nieszczęścia cnoty czy choćby – przepraszam za wyrażenie – Cipa Ireny autorstwa francuskiego komunisty Aragona. Książek tego typu przeczytałem kiedyś co najmniej tuzin i prawie wszystkie uważam za kompletnie nonsensowne, uwłaczające i dające jak najgorsze świadectwo naszej zachodniej cywilizacji, a raczej jej cieniowi, który niestety nie opuszcza jej ani chwilę. Tym cieniem jest mianowicie pogarda dla ciała i cielesności, wywodząca się w prostej linii od manicheizmu i gnozy. Najkrócej rzecz ujmując ideologie te uznają całe stworzenie, a zwłaszcza ludzkie ciało za nieudany twór demiurga, ulepiony w drodze kradzieży boskiej materii, a w związku z tym pogardzają nim i dążą do jego zniszczenia, aby wyzwolić uwięzioną w materii cząstkę ducha i rozdzielić światło od ciemności raz na zawsze. Wiele dróg prowadzących do tego celu było szalonych, okropnych, zbrodniczych lub obrzydliwych, by wspomnieć tylko o starożytnych połykaczach spermy. Nie wiem, czy Mani i inni prorocy gnozy wywodzili się z rodzin patologicznych, ale ich pogarda dla dzieła stworzenia wyraźnie na to wskazuje.

Aby ujrzeć sprawy w jaskrawym kontraście wspomnę tylko o tym, o czym wszyscy doskonale wiemy, że mianowicie każda normalna kultura ludzka ma do seksualności stosunek mniej lub bardziej afirmatywny. Myślę, że pani Halina mogłaby co nieco skorzystać na lekturze Pieśni nad pieśniami, Kamasutry, Anangarangi, Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy, Sekretów Nefrytowej Sypialni czy nawet – jeśli bardzo chce – obrazobórczego dziełka pt. Życie i nauki szalonego tybetańskiego jogina Lamy Drukpy Kunleya, które w zasadzie obraża wszystkie świętości, ale z jakimże polotem i miłością dla zasad buddyzmu i własnej, tybetańskiej kultury! Nie trzeba zresztą szukać tak daleko, bowiem i Kochanowski, i Morsztyn, i Potocki, i Jan z Kijan, Jan Dzwonowski, Jan z Wychylówki, czy Adam Władysławiusz (by wspomnieć tylko najbardziej znanych) dostarczają obfitego i fachowego słownictwa, które z patologicznym przeklinaniem oczywiście nie ma nic wspólnego. Aby jednak sięgnąć do tych bogatych zasobów kultury światowej i polskiej, trzeba najpierw pokochać własne życie i kulturę własnego narodu, z czym, jak widzę, pani Halina ma niejakie kłopoty.

Ktoś mi mówił jakoby prawdę, że niektóre kobiety podczas przypływu wykrzykują różne przekleństwa, które nakręcają je coraz bardziej i bardziej. Ponieważ nigdy takiej niewiasty nie spotkałem, pozostawiam rzecz do rozstrzygnięcia specjalistom. A do Haliny mam jedną uwagę: nie nazywaj Halina nikogo w ten sposób, który zarezerwowany jest tylko dla degeneratów lub totalitarnych zbrodniarzy. Stój, Halina!

 

Jakub Brodacki

Smolar w salonie botoxu

Przed pół godziną oglądałem wizytację Aleksandra Smolara w salonie botoxu, czyli u Moniki Olejnik. Botox wyglądał nieswojo i wcale się nie uśmiechał, zresztą usta tak wykrzywione zastrzykami paraliżowymi mają kłopot z uśmiechaniem się. Za to Smolar uśmiechał się prawie co chwila, robił sympatyczne minki, ale widać było, że jest przestraszony i wściekły.

Smolar boi się – jak to określił – „pełzającego rokoszu”. Wzywa premiera do informowania ludzi o prawdzie.

A więc przed nami kontrofensywa propagandowa massmediów. Powstaje już moda na patriotyzm. Za chwilę pewnie Palikot będzie bronił krzyża jak niepodległości. Sługusem Moskwy jest oczywiście… Kaczyński, bo kto osłabia rząd Donalda Tuska, działa na korzyść Moskwy…

A więc taktyka wschodnich sztuk walki: popchnij wroga w tym kierunku, w którym sam zmierza, przejmij siłę jego uderzenia na własną korzyść. Mam nadzieję, że Kaczyński wie co się święci i jest na to przygotowany.

Mam też nadzieję, że mimo wszystko kontrofensywa massmediów zostanie zgrillowana przezierającą prawdą o Smoleńsku. I że nie damy się nakarmić jakimś kozłem ofiarnym, w rodzaju Donalda Tuska. Że Polska wreszcie będzie Polską.

Jakub Brodacki