Dwie kobiety

Prawdziwe kobiety świecą zawsze czystym, odbitym światłem słońca.

W czasach gdy gromadziłem wszystkie możliwe publikacje na tematy erotyczne, w moje ręce wpadła kiedyś książeczka Harry’ego Mulischa zawierająca dwa opowiadania: Dwie kobiety oraz Stare powietrze. (Wrocław 1990). Uważam, że opowiadanie Dwie kobiety jest naprawdę wybitnym i potrzebnym nam dzisiaj opisem rzeczywistości lesbijek, który dość dobrze diagnozuje problem.

Laura – z zawodu historyk sztuki – bardzo potrzebuje czułości, ale nie ma jej skąd wziąć, bo choć siedem lat była mężatką, jest właśnie pięć lat po rozwodzie. Powodem była bezpłodność; mąż odszedł do innej, która dała mu dwoje dzieci. Nasza bohaterka od czasu do czasu chodzi do łóżka z jakimś przypadkowym mężczyzną, ale nikt jej nie chce na stałe. Nigdy nie była lesbijką. Ale gdy nagle widzi na ulicy w Amsterdamie piękne (jej zdaniem) ciało kobiety, zakochuje się w tym ciele z miejsca. I z wzajemnością.

Do tego momentu wszystko jest jeszcze naturalne, bo przecież wszyscy odczuwamy rodzaj estetycznej przyjemności lub doświadczamy swego rodzaju duchowej jedności z przyrodą, gdy widzimy ludzi na nasz gust pięknych lub pięknie wystrojonych. Jednakże te dwie panie z miejsca nawiązują bardziej uczuciową, osobistą relację. Młodsza od narratorki Sylvia – bo tak nazywa się to piękne ciało – jest szesnastolatką mająca liczne przygody i z mężczyznami, i z kobietami. „- Nie robi ci to różnicy, czy to mężczyzna, czy kobieta?” – pyta główna bohaterka. „Byleby tylko byli dla mnie mili” – odpowiada eteryczne, zwiewne ego w ciele kobiety. Od razu bierze sprawy w swoje ręce i zaciąga główną bohaterkę do łóżka. „Ubrałyśmy się” – podsumowuje to zdarzenie bohaterka – „i wyszłyśmy do umytego, nowo narodzonego miasta: pan i sługa – ona była panem, a ja sługą”.

Jak widać młodociana Sylvia jest w tym związku osobistością inicjującą, dominującą i korzystającą z chwilowej, życiowej słabości głównej bohaterki. Jest też Sylvia całkowicie pozbawiona skrupułów moralnych, jak aktorka odgrywająca jakąś bezsensowną rolę w teatrze i bawiąca się życiem innych ludzi. Wprowadzając się do mieszkania narratorki, oszukuje rodziców, że mieszka z jej synem (rzekomym „Thomasem”) jako swoim narzeczonym. Fotografuje się z przypadkowym chłopakiem na ulicy, aby potem pokazać jego fotografię własnej matce – osobie bardzo nowoczesnej i postępowej. Pajęczynę kłamstwa autor po mistrzowsku obraca w symbol krzywoprzysięstwa. Sylvia jest bowiem tak pochłonięta tworzeniem mistyfikacji, że wyciągając z oliwy wrzący kawałek mięsa nie macza go w zimnym sosie, ale przez nieuwagę wkłada do ust, raniąc sobie wargę. Wiadomo, kłamcy muszą mieć jakiś problem z ustami…

Sylvia jest jak opętana. Głównej bohaterce każe nago przybierać pozę Chrystusa na krzyżu, a następnie klęka przed nią i demonstracyjnie się „modli”. Kiedy coś sobie wymyśli, koniecznie musi to wykonać, niezależnie od fatalnych skutków, jakie może to wywołać. Patologiczne cechy swojej partnerki narratorka widzi coraz wyraźniej. „Kiedy ciebie słucham” – mówi – „mam wrażenie, jakbym zaglądała pod kamień w jakimś wilgotnym ogrodzie i patrzyła na te wszystkie pełzające tam stonogi”. Ale brnie w tę wilgoć coraz dalej. Pajęczyna kłamstwa rozrasta się niczym pleśń. Wzorem Sylvii narratorka oszukuje własną matkę (zamożną staruszkę, mieszkającą oczywiście w ekskluzywnym domu starców), że jest właśnie z niejakim „Thomasem”, którego nazwisko brzmi „Nithart” – tak samo jak nazwisko panieńskie Sylvii. W tym momencie w tę scenę niczym czołg wparowuje Sylvia, która oczywiście ma swoją koncepcję jak należy kłamać i stara matka z miejsca wszystko pojmuje. Chociaż staruszka jest chora i słaba, z nadludzkim wysiłkiem wstaje i z całej siły okłada Sylvię laską niczym wściekłego psa.

Tak to już jest, że gdy 0 dodamy do 0, otrzymujemy ciągle zero i choćbyśmy nie wiem ile razy dodawali, to i tak zawsze będzie zero. Obie śmiertelnie zakochane panie próbują sobie w jakiś sposób pomóc. Główna narratorka zawsze chciała mieć dziecko, ale nie dlatego, że kocha dzieci. Chciała po pierwsze oderwać się mentalnie od dominującej matki. Po drugie zaś chciała zaspokoić wyraźne żądanie swego ex-małżonka, który ją opuścił z powodu bezpłodności. Sylvia więc wpada na świetny pomysł, aby uwieść owego ex-małżonka, zajść z nim w ciążę, następnie go opuścić i przynieść dziecko w wianie swojej oblubienicy. Świetny temat na komedię, ale to co w teatrze może być wspaniałym dowcipem, w życiu kończy się tragedią, z czego autor doskonale zdaje sobie sprawę. Ex-małżonek narratorki zostaje uwiedziony i na jakiś czas porzuca żonę i dwójkę dzieci. Sylvia znika z życia głównej bohaterki, która szaleje z rozpaczy i wściekłości. Podczas dramatycznej rozmowy, którą odbywa z ex-małżonkiem, ten bezradny mężczyzna tłumaczy jej, że Sylvia jest eteryczną istotą. „Mam uczucie” – mówi – „że ona nigdzie nie przynależy, że jest czymś obcym, że właściwie nie istnieje… I jedynym, co pozostaje jeszcze do powiedzenia, jest to, że po tobie ona wybrała sobie mnie, by móc dalej istnieć”.

Jest to prawda, ale trochę inna, niż ów zakłopotany śmiertelnik sobie wyobraża. Sylvia bowiem tylko pozornie porzuciła swą dawną kochankę; wraca do niej, aby jej przynieść w prezencie dziecko. Obie są nieprzytomnie szczęśliwe, choć Laura doskonale wie, że to nie może się dobrze skończyć. „Sylvio” – pyta z powagą, podczas romantycznej namiętności na strychu przy otwartym oknie pod gwiazdami – „czy ty nigdy przed niczym się nie cofasz?”.

No cóż, jak postęp, to postęp. Dalej następuje to, co nastąpić musi. Zakochany w Sylvii ex-małżonek Laury dokonuje na Sylvii zabójstwa w afekcie, zabijając przy okazji dopiero co poczęte dziecko. Z miejsca przyznaje się do winy i jako prostoduszny mężczyzna oddaje w ręce policji, aby spędzić w więzieniu sporą część życia. Laura – która pochłonięta namiętnościami przez wiele miesięcy nie napisała do matki żadnego listu – otrzymuje informację o jej śmierci. Marzy już tylko o tym, aby jak najprędzej podążyć w jej ślady.

To znakomite opowiadanie o dziwo napisał mężczyzna, ale z tak doskonałym wyczuciem kobiecej psychiki, że aż można podejrzewać, czy przypadkiem jakaś przedwcześnie dojrzała nastolatka imieniem Sylvia nie napisała go dla niego z miłości. Opowiadanie pokazuje w kalejdoskopie większość społecznych słabości cywilizacji zachodniej, zarówno tej, którą znamy z czasów rozkwitu, jak i z czasów muzealniczej degeneracji (Laura jest pracownikiem muzeum). Po pierwsze problem bezpłodności, który w naszej cywilizacji urasta do rangi problemu politycznego. Człowiek wieków dawnych albo adoptował dziecko, albo dobierał sobie płodną nałożnicę. Innym sposobem uniknięcia bezpłodności był ożenek z kobietą, która już ma dziecko, co dawało nadzieję na dalszy przychówek. Były to rozwiązania pragmatyczne i podtrzymujące ludzki gatunek w najprostszy możliwy sposób. Po drugie dawniej było nie do pomyślenia, aby kobieta pozostawała sama i bez opieki. Oddalenie żony było czynem niegodziwym, ale przewidując różne możliwości, starano się wyposażyć kobiety w odpowiedni posag, aby w razie kłopotów nie była we wszystkim zależna od męża. Po trzecie autor ujawnia różne prawdy duchowe o nas wszystkich: potrzebę bliskości, w którą mogą wtargnąć złe moce pod postacią istot eterycznych – ulubiony motyw mitologiczny wszystkich mitologii na wszystkich kontynentach. Sylvia w istocie jest czarownicą, kobietą bezpowrotnie opętaną przez demona, toteż łatwo jest nam zrozumieć, dlaczego dawniej „leczono” opętanie wyrokiem śmierci. Oddalenie matki pozbawia Laurę naturalnej osłony duchowej osoby bliskiej i naraża ją na napaść. Ale z drugiej strony nie ma przypadku w tym, że Laura chce być od matki daleko, ponieważ nie ma między nimi zaufania. Starsza, konserwatywna pani żyje chyba w epoce wiktoriańskiej, co w naturalny sposób odgradza ją od emocjonalności córki. Czwarty motyw – estetyka ciała i to, jak bardzo kobiety stroją się i malują po to, aby podobać się innym kobietom. Większość pań, z którymi w młodości chodzimy pod rękę, nie ma pojęcia co tak naprawdę nam się w nich podoba – wszystkie żyją kobiecymi mitami o „kobiecie zadbanej” i pachnącej oraz najbardziej kretyńskimi kanonami piękna kobiecego, które aktualnie prezentują jakieś pedały, uchodzące za kreatorów mody. Dopiero właściwy pan na właściwym miejscu i w warunkach intelektualnego bezpieczeństwa potrafi kobiecie wytłumaczyć jakimi oczami mężczyźni patrzą na kobiety i co naprawdę w nich widzą. Bo kobiety są jak księżyc i świecą światłem odbitym – tego żadna egalitarna ideologia nigdy nie unieważni. Piąty motyw – miłość safoniczna. Nie ma mężczyzny, któremu by się jakoś nie podobała, kojarzymy ją z muzułmańskim rajem, pełnym zaokrąglonych, namiętnych hurys. W gruncie rzeczy traktujemy ją jako wzbogacający element normalnych, heteroseksualnych relacji męsko-damskich. Nasz mózg odbiera to jak przyjemne, musujące bąbelki. Ale co się stanie, gdy w tym wszystkim nas nie ma, a dwie osamotnione panie nie bardzo wiedzą czy są sobie nawzajem ojcem i matką, matką i córką, mężem i żoną, babcią i wnuczką, osobą dominującą i osoba uległą, dawcą i biorcą, wysysają energię życia z siebie nawzajem i wszystko w ich życiu powoli osuwa się w ową okrytą cieniem część kamienia, pod którym żyją „te wszystkie pełzające tam stonogi”?

Z tą niewesołą refleksją pozostawiam czytelników niepoprawnych w tym pięknym, słonecznym dniu, który z pewnością nie da stonogom wyzwolenia. Bo są to przecież istoty, które światła słonecznego bardzo nie lubią. A przecież prawdziwe kobiety świecą zawsze czystym, odbitym światłem słońca.

Jakub Brodacki

Biurokracja a kwestia kobieca

Nie słuchałeś szeptu – posłuchasz krzyku (stara mądrość ludowa).

Pewna pani była niesłychanie ambitna i wymagająca. Tak ambitna i wymagająca, że nigdy nie mogła sobie znaleźć takiego mężczyzny, który by dla niej stanowił oparcie. Na ogół zaś trafiała na takich, jak ten, który zostawił ją, samotną, z dzieckiem.

Jegomość ten byłby świetnym kandydatem na samca alfa, ponieważ swoje geny rozsiał w kilkudziesięciu różnych ogniskach domowych, absolutnie nie interesując się losem swoich dzieci. Naturalnie większość pań, które obdarzał swoim cennym dziedzictwem pokoleniowym, była na tyle ambitna i miała na tyle oleju w głowie, aby ciążę donosić, dziecko urodzić, a następnie wychować, bez względu na koszty. Inna opcja – samobójstwo czy aborcja – po prostu nie wchodziły w grę. Te ambitne panie zbyt dobrze zdawały sobie sprawę, że taki pajac jak ów samiec alfa, nie może być dla nich przeszkodą w rozwoju życiowym.

Nie ulega zresztą wątpliwości, że posiadanie własnego dziecka – szczególnie chłopca – stanowiło dla każdej z tych pań ogromne oparcie i uzasadnienie dalszej egzystencji. Wina była błogosławiona, a pozycja samotnej niewiasty z dzieckiem nie była znowu taka niska, biorąc pod uwagę otwierające się na przełomie wieków perspektywy.

Co prawda Republika Koleżków (w przeciwieństwie do Republiki Francuskiej) nie zapewniała ani darmowych mieszkań ani stypendiów, ale dobrze ustawiona kobieta z elity zawsze znajdzie sobie jakąś pracę w urzędzie. Reguła ta działała zarówno na szczeblu gminnym (gdzie elitę stanowiła rozległa rodzina aktualnego wójta), jak i na szczeblu centralnym, gdzie elita definiowała się na zasadzie testów IQ, ukończonych fakultetów i politycznie poprawnego światopoglądu. Aże Republika Koleżków utrzymywała liczbę urzędników na stale rosnącym poziomie, więc nasza bohaterka łatwo znalazła sobie odpowiedzialną i adekwatną do jej kwalifikacji posadę urzędową.

Jakkolwiek nikt takich badań nie przeprowadził, wydaje się jednak pewne, że takich pań funkcjonuje w samej tylko stolicy Republiki Koleżków co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. Pełnią one najróżniejsze funkcje: od urzędniczek pocztowych, policyjnych i bankowych przez wyższych urzędników czy nawet dygnitarzy. Otacza je jeszcze liczniejszy wianuszek kobiet, które szczęśliwie mężów mają, ale swoje samotne koleżanki w pełni rozumieją, akceptują i wspierają, jak to między wyrozumiałymi paniami przecież bywa. Wynika to głównie z tej przyczyny, że owe mężatki pochodzą z kolei z rodzin byłych milicjantów i wojskowych, toteż czują się stale zagrożone przez obskurnych faszystów. Chętnie więc włączają do swego grona osoby potencjalnie wykluczone, oczywiście w rozsądnych granicach.

Gdy więc na horyzoncie pojawiło się silne ugrupowanie polityczne, głoszące hasła konserwatywnej rodziny i jednocześnie wzywające do skruszenia istniejącej biurokracji jako postkomunistycznej, postmilicyjnej i postwojskowej, na pierwszy front walki z wrogiem posłane zostały właśnie samotne matki. Miały one bowiem najwięcej do stracenia. Opanowanie biur i urzędów przez obskurnych faszystów (którzy nie używali dezodorantów i golili się tylko raz na tydzień) oznaczało albo konieczność pogodzenia się ze smrodem, albo utratę pracy. Samotne matki były przekonane, że ich los zależy od tego czy uda się faszystów pokonać, toteż zgodnie z kobiecą naturą oddały się swej misji namiętnie i z pełnym poświęceniem.

Prawdziwy problem polegał na tym, że jedyne ugrupowanie polityczne, które mogło przeciwstawić się faszystom, składało się niemal wyłącznie z owych samców alfa, którzy rozsiewali swoje cenne zasoby na żyznej glebie gdzie popadnie. Kolejny problem polegał na tym, że owi samcy alfa tak byli przejęci swoją misją rozsiewania genów, że pozbawiali swoje mózgi cennych składników odżywczych niczym pewien gatunek szczura, który wpada raz w roku przez jeden dzień w taką chcicę, że brutalnie wywleka z nor wszystkie samiczki, a po całym dniu łajdactwa pada z wycieńczenia niczym wypompowany z wody skórzany bukłak. Brak tych składników odżywczych w mózgach zmuszał ich do szukania błyskawicznych źródeł finansowania, bo do żadnej pracy twórczej nie byli po prostu zdolni. Nawet pospolite złodziejstwa nie wchodziły w grę, bo do tego żeby się gdzieś włamać, trzeba używać mózgu, a nie innej części ciała; podobnie napady bandyckie były dla tych wycieńczonych chucią nieszczęśników zbyt trudne – do tego trzeba mieć przecież jakąś tam kondycję.

Naturalnie tym co pchało samców alfa do polityki nie była wyłącznie chuć, lecz także kajdany, które na nich ta chuć nałożyła. Niektóre z samotnych matek, które obdarzyli swoimi genami, nie były tak dumne i tak ambitne, aby pogardzić alimentami; powiem szczerze, że były to raczej istoty niezdolne do samodzielnej egzystencji i jakiejkolwiek kariery, natomiast niezwykle mściwe i złośliwe. Ponieważ samcom alfa groziło bankructwo, a banki i lombardy w końcu zaczęły im odmawiać kredytów, samcy alfa brali się za politykę. Tu możliwości były ogromne. Można było na przykład dostać szybką łapówkę za zawarcie niekorzystnego kontraktu gazowego z Septentrionami albo za prywatyzację Azotów Tarnów. Można było w nieskończoność wyłudzać pieniądze od Unii Kosmejskiej i wydawać je na tak zwane autostrady oraz tak zwane stadiony. Ilość rzeczy, które można było wyżebrać od innych lub wynieść z ojczystego domu i sprzedać na targu szarzyzną była ciągle ogromna lub wręcz niezliczona (podobnie zdawało się XIX-wiecznym przemysłowcom, którzy sądzili, że zasoby surowcowe całej ziemi są praktycznie nieograniczone).

Wróćmy jednak do głównego wątku. Otóż w partii rządowej zagęszczenie samców alfa osiągnęło stopień absolutnie nieznośny, a tymczasem los samotnych matek na urzędach był właśnie w ich rękach. Co więcej, polityka samców alfa doszła do punktu kulminacyjnego podczas tak zwanych „wypadków smoleńskich”. Ponieważ nasze samotne matki były osobami na ogół zdrowymi na umyśle, a do tego przytomnymi i inteligentnymi, nie uszło ich uwadze, że wszystkie wysiłki samców alfa zmierzają do przykrycia wypadków smoleńskich grubym pudrem kłamstwa. Było to naturalnie obrzydliwe i niegodziwe, ale przecież dzieciaka trzeba było posłać do szkoły i zapewnić jakie takie wykształcenie. Każda z tych samotnych matek miała zresztą nadzieję, że jej Piotruś, Adaś czy inny Franek spłaci dług, który ona zaciągnęła wobec społeczeństwa, pomnoży bogactwo kraju, zbuduje jego potęgę i w sumie cała ta głupia wpadka stanie się winą naprawdę bardzo błogosławioną. Przekonane o tej dziejowej konieczności, wzorem strusia schowały głowę w piasek i wystawiły na widok inną część ciała, naturalnie w sensie metaforycznym, albowiem w sprawach obyczajowych zachowywały się nadzwyczaj skromnie.

Gdy więc ktokolwiek twierdził, że katastrofa smoleńska musi zostać rozliczona, one z twarzami pokerzysty twierdziły, że jest to teoria spiskowa i że są ważniejsze sprawy, wokół których elita powinna skupić swoje wysiłki. Często przy tym mówiły rzeczy mądre i słuszne, ot choćby i to, że trzeba walczyć o dywersyfikację dostaw gazu, że trzeba odbudować przemysł i infrastrukturę. We własnym sumieniu postępowały zresztą zupełnie przyzwoicie, dokładając na swoich stanowiskach wszelkich starań w tym kierunku. Niestety dziwnym trafem ich wysiłki grzęzły gdzieś w biurze podawczym kancelarii prezesa rady ministrów, albo pro forma były wpisywane do jakichś założeń strategicznych, których nikt z rządu nie czytał i nawet nie próbował realizować. Nasze samotne matki nie umiały sobie wytłumaczyć dlaczego tak się dzieje. Były przekonane, że to jakaś niekompetencja, że to brak edukacji, że to niedostateczne środki unijne na szkolenie urzędników, jednym słowem całkowicie ignorowały regułę brzytwy Ockhama, zapewne dlatego, że cięcie brzytwą jest po prostu bardzo bolesne.

Czasami jednak niejasny niepokój egzystencjalny skłaniał je do większej dbałości o wychowanie dziecka, które miało być przecież dumą i odkupieniem matki, przyszłością narodu. To znerwicowane dziecko, które chodziło do elitarnej szkoły gdzie zajęcia prowadzono po angielsku, a po szkole jeszcze na trzy kursy językowe, basen, tenis, kung-fu i przesiadywało w kółko przed komputerem, nie marzyło o niczym innym, jak tylko wyrwać się z rąk czułej, ale bardzo zaborczej matki i wyjechać jak najdalej z tego cholernego kraju, gdzie wszystko jest postawione na głowie. Z biegiem lat z coraz większą pogardą myślało o kobietach, coraz bardziej dochodząc do przekonania, że są to istoty delikatnie mówiąc niedoskonałe, ale z jakichś powodów niezbędnie potrzebne, w czym utwierdzali go ci wszyscy początkujący samcy alfa, którzy razem z nim uczęszczali do owej elitarnej szkoły dla nadludzi. Tak, ów Adaś, Piotruś czy Franek, miał swój własny program naprawczy i polegał on przede wszystkim na tym, aby kobiet mieć możliwie jak najwięcej i w jak najlepszym gatunku, choć trzeba przyznać, że coraz chętniej wchłaniany alkohol nieco rozmywał kontury koleżanek, sprawiając, że nawet najbrzydsze i najgłupsze stawały się o wiele bardziej przystojne i godne pożądania.

Wszystko to jednak działo się o wiele później i stanowiło oczywiście dla każdej samotnej matki powód do skrytej dumy z powodu nadzwyczajnego powodzenia, jakim cieszy się jej chłopiec. Wcześniej jednak, zanim doszło do odtworzenia się całego systemu obiegu genów, samotne matki musiały włożyć wiele wysiłku w to, aby faszyści nigdy nie doszli do władzy. Gdy więc owi śmierdzący i nieogoleni, i wiecznie niezadowoleni ludzie wyszli na ulice, niejedna samotna matka obserwując zza biurka wydarzenia uliczne, wysyłała przeciw nim policję i nakazywała strzelać. To z polecenia niejednej samotnej matki w wielu środowiskach faszystów instalowano tajnych współpracowników, których zadaniem było ludzi skłócać lub na odwrót – jednoczyć – gdy tylko było to potrzebne, prowokować lub wyciszać. Niejedno skrytobójstwo czy przetrzymywanie w aresztach bez wyroku albo wsadzanie na przymusowe badania psychiatryczne odbywało się z polecenia samotnych matek. Faszyści cierpieli i było to dobre. Albowiem dzięki temu samotna matka mogła wychować swojego syna i dzięki niemu uratować przyszłość narodu.

Przyszedł jednak kiedyś taki dzień, że brudni i nieogoleni barbarzyńcy wtargnęli do biur rządowych, powywracali biurka, dokonali kilku samosądów i ogólnie na wiele tygodni wprowadzili mnóstwo zamieszania. Nasza samotna matka znalazła się w więzieniu, a jej dorastający synek uciekł za granicę, gdzie rozpoczął realizację swojego programu naprawczego i nigdy więcej do Ojczyzny nie powrócił. Ponieważ samotna matka od dawna postulowała, aby cele w więzieniach były koedukacyjne, więc zamknięto ją razem z tym samym samcem alfa, od którego cała historia się rozpoczęła, to znaczy z ojcem jej ukochanego syna. Początkowo wcale się do siebie nie odzywali, ale z czasem okazało się, że cierpią z rąk faszystów tę samą niedolę.

– To jest dziki kraj – wyjaśnił jej samiec alfa – zamknęli mnie za to, że próbowałem się dorobić.

– To prawda, to dziki kraj – westchnęła i poczuła nagle, że jest jej bardzo bliski – mnie zamknęli za to, że służyłam mojemu krajowi.

Rozpłakali się, przytulili i przyrzekli sobie, że gdy tylko minie czas dyktatury, będą walczyli o to, aby wszyscy co do ostatniego funkcjonariusze faszystowskiego reżimu zostali schwytani i osądzeni.

 

Jakub Brodacki

 

Opowiadanie jest nagromadzeniem oczywistych absurdów, które nigdy nie miały miejsca, a wszelkie postawione tutaj tezy są wyłącznie płodem chorej wyobraźni autora. Jednak jeśli ktokolwiek z czytelników chce odnieść tutaj zawarte fantazje do swojego własnego otoczenia lub też wyobrazić sobie systemowe działanie rządów w Republice Koleżków, autor nie ma nic przeciwko temu.