Helena Smoleńska

święty jerzy 002Damy wam pół księżniczki, a wy nam oddacie całe królestwo!

Znaczenie smoleńskiego kierunku operacyjnego ujawniło się z całą siłą podczas wojny moskiewsko-litewskiej z lat 1498-1503. Zwróćmy uwagę na kilka interesujących szczegółów geograficznych. Gdy przyjrzymy się mapie widzimy na tym obszarze źródła trzech wielkich rzek Europy Wschodniej i Środkowej, a mianowicie Dźwiny, Dniepru i Wołgi. Oznacza to ni mniej ni więcej, że obszar ten znajduje się na niewysokiej wyżynie, a kto panuje nad wyżynami, ma też zazwyczaj otwartą drogę na niziny. Druga interesująca okoliczność jest taka, że jeśli liczna armia chce przedostać się z Nowogrodu lub Tweru czy Moskwy na Białoruś i Litwę (lub na odwrót), najwygodniejsza droga, z uniknięciem kłopotliwej przeprawy, wiedzie przez tak zwaną Bramę Smoleńską, czyli korytarz między Dźwiną a Dnieprem. Nic dziwnego zatem, że wielkie wydarzenia Europy Wschodniej nieodmiennie wiązały się i wiążą z tym właśnie obszarem.

Dla naszych dziejów ważne jest jeszcze i to, że matecznikiem naszej mocarstwowości w dosłownym tego słowa znaczeniu było Księstwo Twerskie – odwieczny rywal Księstwa Moskiewskiego. To księżniczka Julianna Twerska była matką naszego Jagiełły, nie trzeba więc tłumaczyć, że Twer miał dla nas ogromne znaczenie i jego upadek w 1485 roku był stratą nieodżałowaną, początkiem wielkiego nieszczęścia, którego skutki odczuwamy do dzisiaj.

Z chwilą gdy Kazimierz Jagiellończyk wybrał w 1447 roku tron polski jako atrakcyjniejszy i otwierający przed nim szerokie możliwości, sytuacja Wielkiego Księstwa Litewskiego już w dwa lata później zaczęła się komplikować. Litwini szybko stracili wpływy w Republice Nowogrodzkiej, Pskowskiej i w Rjazaniu. Również w Twerze książę moskiewski Wasyl Ciemny zmusił kniazia Borysa do zerwania związków z Litwą, która nie zgłosiła najmniejszego protestu. Kolejny krok to najazd moskiewski na Możajsk, skutkiem czego kniaź Iwan Andrzejewicz zmuszony był do ucieczki na Litwę. W 1456 roku pada dzielnica kniazia Borowskiego, a w 1460 Moskwa narzuca w Pskowie swojego namiestnika. Po śmierci Wasyla Ciemnego ekspansję moskiewską kontynuuje Iwan III. Wszystko to dzieje się w tym samym czasie, gdy Korona Polska toczy wojnę trzynastoletnią, przez co dwór polski nie jest zdolny do kontrakcji.

Punktem zwrotnym był rok 1470, gdy zaniepokojeni obrotem wydarzeń Nowogrodzianie powołali na swój tron księcia Michała Olelkowicza, będącego poddanym króla polskiego. Nie jest pewne, czy Kazimierz Jagiellończyk istotnie zamierzał objąć Nowogród swoją protekcją, gdyż dyplomacja polska skoncentrowana była raczej na przejęciu tronu czeskiego i węgierskiego; faktem jest, że Iwan III uznał Nowogrodzian za zdrajców i republikę najechał, biorąc okup i zmuszając ją do podległości. Rok później, to jest w roku 1472, książę moskiewski pojął za żonę Zofię z rodu bizantyjskich cesarzy Paleologów. Od tej pory narasta w Moskwie przekonanie o przeznaczeniu do wielkich czynów. Jest bowiem Moskwa ostatnim wówczas na świecie niepodległym państwem prawosławnym – Konstantynopol wpadł w ręce tureckie w roku 1453. W tej chorobliwej magalomanii utwierdza Moskali chan Mengli-Girej, który nazywa Iwana „bratem”, a nie „chołopem” (niewolnikiem) jak dotąd czynili chanowie tatarscy. Coraz bardziej wbity w irracjonalną pychę Iwan tytułuje się „hosudarem wseja Rusi” (panem całej Rusi).

Aby skutecznie zaszachować Litwę od wschodu, Iwan III zawiera więc w 1473 roku sojusz z chanem krymskim Mengli-Girejem, który rozpoczął rokroczne najazdy na Litwę, i to właśnie wtedy, gdy szlachta polska po świetnym zwycięstwie w bitwie z wojskami Macieja Korwina w 1474 roku stała pod Wrocławiem. Kolejne kłopoty sprawiały znów Prusy, zmuszone do hołdu lennego w roku 1479, tego samego nieszczęsnego roku, w którym Nowogród wpadł ostatecznie w ręce Moskwy, a żołnierze Iwana „przy okazji” najechali północne pogranicze litewskie, zabijając urzędników litewskich i biorąc okup. Następnie apetyty moskiewskie jeszcze wzrosły; Iwan III zażądał od króla ziemi połockiej, witebskiej, smoleńskiej i wszystkich ziem ruskich, które należą do Litwy. Ością w gardle stał jeszcze ciągle osamotniony książę Michał Twerski, formalnie ubezpieczony sojuszem z Kazimierzem, ale faktycznie Twer został wydany na pastwę Moskowii w roku 1485, właśnie wtedy, gdy trwała między Polską a Turcją wojna o Mołdawię.

Król polski całą swą uwagę koncentrował na sprawach południowych, a na rządzenie Litwą najwyraźniej nie miał dobrego pomysłu, zapominając, że to Litwie zawdzięcza tron polski. Nie powiodły się kombinacje sojusznicze z Zakonem Inflanckim, Szwecją i z Ordą Nadwołżańską, bo zabrakło w nich istotnego działania samej Litwy. Zdaje się także, iż nie miał dobrego rozeznania do czego Moskwa dąży, skoro właśnie w tym fatalnym roku 1485, gdy Moskwa zagarnęła ziemie twerskie, wzywał Iwana do sojuszu przeciwko Turcji. Odpowiedź księcia moskiewskiego była nader dowcipna: „ino sztoby nam nie stol dalecze… i my by serdeczno chotieli to dieło diełati i stojati za chrestjanstwo, skolko by nam Boh pomoh”. „Żeby tylko Turczyn nie był tak od nas daleko” – najwyraźniej Iwan III robił królowi lekcję z geografii i geopolityki…!

Dopiero gdy w 1486 roku Iwan rozpoczął bezpośrednią wojnę z Litwą, król zrozumiał, że Litwie potrzebny jest odrębny i dbały gospodarz, i że sam jeden nie zdoła obronić wszystkich granic rozległego imperium. Jako namiestnik królewski na Rusi odznaczył się jego syn Jan Olbracht; cóż z tego, skoro władał księstwem zbyt krótko i bez wsparcia króla. Co prawda kniaziowie Worotyńscy, Masalscy i Mezeccy gromili Moskali pod Mezeckiem (1487), Medynią (1488) i Worotyńskiem (1489), ale ich sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Z braku obiecanej odsieczy na stronę moskiewską przeszedł kniaź Dymitr Worotyński; inni zdradzają wcześniej i później po kolei. Poselstwa królewskie ograniczają się do słabych protestów, na które Iwan odpowiada bezczelnie: Najeżdżam włości litewskie? Nie! „to jeś naszi zemli”. Przyjmuję zdrajców? To moi słudzy, bo ich przodkowie moim przodkom służyli. A ty, bracie, w ich ziemie „nie wstupajsja”. Sytuację pogorszył jeszcze gorszący zbrojny zatarg o Węgry między Janem Olbrachtem a jego bratem Władysławem oraz śmierć króla Kazimierza, który na Litwie wyznaczył księciem Aleksandra, Olbrachta zaś zalecając na wybór w Polsce.

Z chwilą nastania na tronie litewskim księcia Aleksandra ciężkie czasy nastały dla Litwy. Najazd z 1492 roku odznaczył się spaleniem Mceńska i Lubucka oraz porwaniem jego namistnika kniazia Trubeckiego wraz ludnością w niewolę. W ręce moskiewskie wpadł Mosalsk i rodzina kniaziów Masalskich wraz z ich poddanymi. Przerażeni tą sytuacją kniaziowie Worotyńscy, Bielewscy, Mezeccy i Wiaziemscy dopuszczają się gremialnej zdrady. Chwilowo upada też Sierpejsk i Mezeck, choć odsiecz wysłana ze Smoleńska odzyskuje te grody. Pada jednak Wiaźma, a kniaź Michał Wiaziemski samotnie broniący Wiaźmy umiera w niewoli. Gdy zaś wielki mistrz Zakonu Inflanckiego Plettenberg przytomnie proponuje Aleksandrowi sojusz antymoskiewski, Aleksander woli wysłać do Moskwy poselstwo z poufnym zapytaniem o rękę córki Iwana…

Mimo wszystko ruch ten zrazu przynosi pewne rezultaty. Wprawdzie rokowania roku 1494 toczą się w Moskwie, wyraźnie pokazując kto jest zwycięzcą, ale Litwa zyskuje trochę na czasie. Wydaje się, że wynegocjowano granicę jednak korzystną. Aleksander traci co prawda Wiaźmę i księstwa wierchowskie oraz zrzeka się pretensji do Tweru, Pskowa i Nowogrodu, ale utrzymuje Masalsk, Sierpejsk, Mceńsk, Lubuck oraz dostaje w prezencie piękną Helenę, która w 1495 roku zostanie wielką księżną litewską.

A jednak Aleksander – podobnie jak jego ojciec – nie rozumie do czego Moskwa zmierza. Pokój jest co prawda zawarty, ale granice niewytyczone, co daje okazję do kolejnych zatargów zbrojnych i żałosnych ich usprawiedliwień ze strony Iwana, który albo udaje że nic nie wie, albo łże w żywe oczy, że to jego ziemie. Sprzymierzony z Iwanem hospodar mołdawski również daje się Litwinom we znaki w Bracławszczyźnie, a Iwan zmyśla, że Bracław spalili Tatarzy, że jego mieszkańcy już przedtem sami pragnęli przenieść się na Wołoszczyznę… Sama zaś Helena… słusznie może być nazwana moskiewskim koniem trojańskim na Litwie. Co prawda jej orszak (kierowany głównie przez rezydentów moskiewskiego wywiadu) zostaje wydalony, a sama księżna wydaje się być Aleksandrowi dosyć uległa; cóż kiedy ani wyznania zmienić nie chce, ani potomstwem go obdarzyć nie może.

Z jedną i z drugą sprawą łączą się naturalnie dalekosiężne zamierzenia Iwana, który w zamian za pozorny pokój daje w istocie „pół księżniczki”, a pożąda całego królestwa… Prawosławna księżna litewska to jakby pierwszy krok w uchylone drzwi, bo zdaniem Moskwy tylko prawosławie moskiewskie jest prawdziwie prawosławne. Jeśli więc księżną litewską jest moskiewska prawosławna, a prawosławie podlega wielkiemu księciu moskiewskiemu, to… cała Litwa podlega Moskwie, prawda? Z drugiej strony Litwa pozbawiona następcy tronu to okazja do wysunięcia ewentualnych pretensji do litewskiego tronu, a po śmierci Aleksandra – możliwość ożenienia Helenki z kimś dla niej godniejszym. Że jakieś plany w tym zakresie prawosławna księżna litewska powzięła to rzecz prawdopodobna, ponieważ przez jedenaście lat bezdzietnego małżeństwa gromadzi u wileńskich bernardynów ogromne skarby… (Jednakże sytuację Litwy jak zwykle uratują czujni Radziwiłłowie. Jak wieść niesie otrują oni Helenę, a majątek zaginie w tajemniczych okolicznościach!).

Tak czy inaczej Iwanowi powiodła się pierwsza część jego planu, to znaczy zainstalowanie swojego casus belli w samym sercu litewskiego książęcia. Iwan stwierdza mianowicie w 1495 roku, że Helena jest prześladowana w swym wyznaniu, że nie może go kultywować. Z roku na rok problem narasta, a wreszcie Iwan – „w obronie” wiary córki i prawosławnych litewskich urządza w 1499 roku najazd na pogranicze toropieckie, poprzedzając go żądaniem, aby Litwa płaciła Mengli-Girejowi daninę z całych kresów południowo-wschodnich. W roku 1500 na stronę moskiewską przechodzi kniaź Semion Bielski, kniaziowie Masalscy i Chotetowscy, bojarzy mceńscy i sierpejscy. Najwidoczniej koń trojański spełnia swoje zadanie, skoro w nadziei pokoju Aleksander nazywa teraz Iwana „hosudarem wseja Rusi”, na co Iwan grzecznie odpowiada, że musi bronić wiary prawosławnej, następnie zdobywa Dorohobuż i Toropiec. Kolejną klęskę ponoszą Litwini dowodzeni przez Konstantego Ostrogskiego nad Wiedroszą w okolicach Dorohobuża, a sam Ostrogski dostaje się do niewoli. W ręce moskiewskie wpada też Putywl, Radohoszcz, Homel i Lubecz. W 1501 roku Aleksander zawiera wprawdzie sojusz z chanem Tatarów nogajskich Szachem Achmetem, ale chan zostaje rozbity, a sprzymierzeni z Litwą Inflantczycy ledwo powstrzymują napór Moskwy. Rozpoczyna się oblężenie Smoleńska, książę Zasławski ponosi klęskę pod Mścisławiem, pada Orsza i płonie Witebsk. Na domiar wszystkiego w Polsce umiera Jan Olbracht i mijają cenne miesiące, podczas których Aleksander musi objąć tron polski w nadziei na zorganizowanie odsieczy.

W 1503 roku upokorzona Litwa prosi o pokój. Do Moskwy przybywa także poseł z Polski, Inflant i Węgier, będących pod panowaniem Władysława Jagiellończyka. A – żebym nie zapomniał – jest też i osobny poseł od ukochanej córuchny, Heleny, która wobec swego ojca tytułuje się „służebnicą i dziewką”… Przytomnie panowie polscy nie zgodzili się koronować jej na królową polską!

Zawarty zostaje rozejm, lecz najazdy na ziemie pograniczne nie ustają. Wreszcie umiera Iwan i rok po nim nareszcie opuszcza ten padół Aleksander, a tron w Polsce i na Litwie obejmuje sławnej pamięci król Zygmunt Stary.

Wykorzystując zmianę tronu w Moskwie król rozpoczyna aktywnie akcję dyplomatyczną. Po pierwsze żąda od Moskali powrotu do granicy z 1494 roku. Po drugie pozyskuje sobie chana Mengli Gireja, który oficjalnie zrzeka się wszelkich pretensji do Rusi i żąda od Wasyla zwrotu ziem zrabowanych Litwinom. Przewaga ciągle jest po stronie Moskwy, bowiem w 1514 roku zdobywa ona Smoleńsk i wydaje się, że w przeciągu najbliższego stulecia nic już nie powstrzyma jej przed zwycięskim pochodem na zachód. Jednakże tego samego roku 1514 kniaź Konstanty Ostrogski (ten sam, który wcześniej przegrał bitwę nad Wiedroszą) gromi wojska moskiewskie w wielkiej bitwie pod Orszą. Moskiewski napór zatrzymuje się; Imperium Jagiellońskie ciągle jest jeszcze bardzo silne. Zegar zagłady tyka coraz wolniej, by wreszcie przystanąć w niemym oczekiwaniu w czasach Batorego i Zygmunta III Wazy.

Powiadają, że za zabicie smoka żąda się zwykle ręki księżniczki i pół królestwa. Moskiewski smok ma jednak dla nas inną ofertę: damy wam pół księżniczki, a wy nam oddacie całe królestwo!

Jakub Brodacki

Wojownik sarmacki

wojownik sarmackiOjczyzna daleko, ocalenie i honor przed nami, wstyd i zguba za nami!

Tak właśnie brzmieć miały słowa Jana Piotra Sapiehy pod Rachmańcami 2 października 1608 roku, gdy na galopującym koniu, raniony w twarz i z orężem w dłoni dopadł swoich dwóch odwodowych chorągwii husarskich i dwóch petyhorskich, wzywając ich, aby natychmiast ruszyli do szarży. Chwila była doprawdy odpowiednia, bo w bitwie toczonej z wojskami moskiewskimi kniazia Iwana Szujskiego, wszystko szło na przekór zamiarom litewskiego wodza. Naprzód walczący po jego stronie Moskale dowodzeni przez Aleksandra Lissowskiego „nie potkawszy się, tył podali”. Potem lekka jazda (tzw. „kozacka”) trzy godziny strzelała się z nieprzyjacielem i ścierała wręcz, mając „szczęście jednakie” i nawzajem się „wspierając po dwakroć”. Ale nieprzyjaciel przeważał liczebnie. Gdy Iwan Szujski uderzył po raz trzeci, nastąpił kryzys morale. Lekka jazda zaczęła ustępować z pola, a roty petyhorskie, posłane w posiłku, nawet nie starły się z nieprzyjacielem i także zaczęły ustępować. Ruszył się więc i pułk Wilamowskiego z prawego skrzydła, lecz i oni bez starcia z wrogiem „tył podali, że aż za chorągwiami jego mości [pana Sapiehy] ledwie się pozostali”.

Widząc tę bezwstydną rejteradę, Sapieha pchnął swój doborowy odwód. Widząc to pozostała część wojska odzyskała animusz i sytuacja została uratowana. Wojska Szujskiego nie wytrzymały impetu szarży połączonych sił Sapiehy, które uciekających Moskali ścigały cztery mile, bijąc i siekąc. Jak podaje autor dziennika bojowego sapieżyńców, wielu moskiewskich rotmistrzów wzięto do niewoli, a wśród jeńców byli nie tylko Węgrzy i Niemcy, ale nawet (o zgrozo) najemni Polacy, którzy mieli swoją chorągiew i moskiewskiego rotmistrza!

Najwidoczniej car Wasyl Szujski nie żałował grosza bezwstydnikom. A miał tego grosza skarbiec moskiewski ciągle jeszcze spore zasoby. Położona na północ od Moskwy Ławra Troicka w Siergiejewie słynęła bowiem nie tylko z cieszącego się czcią wiernych grobu swego założyciela, mnicha Sergiusza, lecz także z legendarnych wotów dziękczynnych pieczołowicie przechowywanych w monasterze przez tamtejszych czerńców (prawosławnych „mnichów”). Większość wojska Sapiehy była zapewne najgłębiej zainteresowana łupami, ale sam wódz litewski miał na oku ważniejsze cele. Zdobycie Ławry oznaczałoby ostateczne odcięcie Moskwy od dostaw żywności z północy, gdyż od południa szlaków pilnował już książę Roman Rużyński ze swoimi dzielnymi pułkami (patrz mój tekst Pijany Hannibal).

Sapieha pod Ławrą

Niedługo po bitwie pod Rachmańcami Sapieha podszedł pod mury Ławry, którą należało zdobyć. Jakoż i nazajutrz po bitwie pod Rachmańcami przed samym wieczorem zatoczono pod murami Siergiejewa dwa działa, z których strzelono do monasteru, „czerńcom na dobrą noc”.

Pod murami tej fortecy Sapieha spędzi wiele miesięcy, lecz nie bezowocnych. W samej stolicy moskiewskiej bojarzy cisnęli cara Szujskiego, aby się z „Litwą pojednał, albo więc państwa im ustąpił”, ale car wybłagał, aby stolicy nie poddawali. A więc dzień po dniu morale Moskwy systematycznie słabło, choć stolica ciągle pozostawała niezdobyta. Poddało się natomiast miasto Rostów, wraz z przebiegłym swym metropolitą, Filaretem Romanowem, ojcem przyszłego cara Michała. Również i Jarosław, Uhlicz, Włodzimierz, Perejasław, Wołogda, Suzdal, Galicz – czyli miasta na północ i wschód od Moskwy – uznały władzę Dymitra Samozwańca II (przy okazji wyzwolono też trzymanych w niewoli w Galiczu kilkuset znacznych Polaków). Miasta te co prawda potem wracały pod władzę Szujskiego, lecz i Sapieha nie próżnował, bijąc owych „zmienników” (zdrajców) niemal zawsze zwycięsko, a wyróżniał się w tych bojach Aleksander Lissowski.

Co kilka dni, a nieraz i codzień także i czerńcy siergiejewscy pod wodzą kniazia Grzegorza Dołgorukiego, Aleksandra Gołochwastowa i archimandryty („opata”) Joasafa urządzali wycieczki za mury, przede wszystkim po drewno, bo styczeń 1609 roku do ciepłych nie należał. Ich sytuację pogorszyło też przybycie w mury fortecy okolicznej ludności, która cierpieć będzie głód, zimno i zarazę, jednak jęk, płacz i narzekania nie obchodziły dowódców, którzy woleli narazić ludność, niżeli sprzeciwić się woli cara Szujskiego. Sapieha strzelał z dział, lecz na próżno – kaliber ich był zbyt mały, aby przebić potężne mury. Dwa szturmy jesienne 1608 roku nie przyniosły efektu; oblężeńcy kopali tunele pod murami i porywali Litwinów z okopów, wywiadując się o kopanych minach. Sapieha zacisnął pierścień oblężenia, odcinając oblężeńców od wody, co wywołało bunt i ucieczkę znacznej części załogi. Ci którzy pozostali na murach, byli niemal zawsze pijani od gorzałki; nie stronili od wódki także i sami dowódcy, którzy „ni o czym nie myślą, tylko piją dzień w dzień. Zawsze pijani”.

Z nadejściem zimy ustały szturmy, więc i moskiewska załoga poczuła się raźniejszą. Wnet sięgnięto do spichlerzy, a że w fortecy niemało wciąż było młodych dziewcząt, bawiono się w najlepsze, przez co wkrótce syfilis zebrał swoje okrutne żniwo. Również i szkorbut kosił Moskali bez litości. Żarty, hulanki i swawole zmieniły się w ogólną rozpacz, gdy grzebano dziennie 30 do 40 ludzi, a jęki konających rozlegały się wokoło.

Upór obrońców doprowadził ich do ściany, za którą nie było innego wyjścia jak bić się do ostatka. Zgodnie z ówczesnym obyczajem wojennym forteca, która biła się długo i dawała we znaki oblegającym, nie mogła liczyć na litość zarówno w przypadku zdobycia, jak i nawet honorowej kapitulacji, gdyż rozwścieczonego wojska nie powstrzymałby przed dokonaniem rzezi nawet najlepszy dowódca. Co gorsza czas grał na niekorzyść Sapiehy. Car Szujski zawarł sojusz z uzurpatorem szwedzkiego tronu, Karolem IX Sudermańskim, który wysłał mu z pomocą liczne wojska pod dowództwem Jakuba Pontusa de la Gardie. Aleksander Zborowski odnosił wprawdzie nad nimi zrazu zwycięstwa, lecz nieprzyjaciel był coraz liczniejszy. W czerwcu 1609 roku Sapieżyńcy ruszyli więc do trzeciego już szturmu na Siergiejewo, jednak bez skutku. 7 sierpnia po raz ostatni spróbowano szczęścia, ale na niebie ukazały się świetlne zjawiska wywołane przez roje aerolitów (kamiennych meteorytów), wojsko wzięło je za zły omen i szturm rozlazł się w ogólnym nieporządku.

Zdolny wódz moskiewski Skopin Szujski, wzmocniony posiłkami króla szwedzkiego podchodził coraz bliżej, toteż Sapieha zmuszony był wyprawić się przeciw niemu pod Kalazin, gdzie trwały czas dłuższy potyczki. Potyczki i harce ciągnęły się i w następnych dniach, gdy dotarła z Tuszyna wiadomość, która odebrała wojsku chęć do walki: król Zygmunt III Waza wypowiedział wojnę Moskwie.

Król Zygmunt wyrusza pod Smoleńsk

Długo roztropny król zwlekał z podjęciem decyzji. Powodów do wypowiedzenia wojny było aż nadto: nieuwolnienie w terminie jeńców, niewysłanie posłów do Rzeczypospolitej dla zatwierdzenia traktatu, knowania z uzurpatorem szwedzkiego tronu Karolem Sudermańskim. Były też i rozmaite preteksty, jak choćby i ten, że Zygmunt III po kądzieli odziedziczył prawa Jagiellonów do panowania nad Rusią, że Moskwa bezprawnie zagarnęła Litwie liczne terytoria z ziemią siewierską i Smoleńskiem na czele. Było to co prawda niemal sto lat wcześniej, ale do tej pory nie zawarto stałego pokoju, kontentując się ciągle przedłużanymi rozejmami, albowiem Moskwa uparcie nie chciała zrzec się swoich mniemanych praw do Rusi litewskiej. Najwyraźniej król sam zgłaszał swoje pretensje do tronu, ale sądzimy, że serio o tronie moskiewskim nie myślał. Namawiał do wojny także Oleśnicki, ostrzegając króla, że „ten naród, na którąkolwiek stronę padnie, skoro uspokoją rzeczy swe, a zwłaszcza jeśliby padło na stronę Szujskiego, pewnie Wasza Królewska Mość i Rzeczpospolita nic sobie dobrego, spokojnego z owąd obiecować nie możesz”. Do wojny też parli kanclerz litewski Lew Sapieha i starosta wieliski Aleksander Gosiewski. Rużyński, Zborowski i Sapieha trzymali Moskwę za gardło; liczono więc przynajmniej na to, że łatwo będzie zdobyć potężny, lecz osamotniony Smoleńsk. Należało jednak działać szybko, ponieważ zdolny moskiewski wódz Skopin Szujski sprawiał coraz więcej kłopotów.

Decyzja królewska źle jednak wpłynęła na morale armii Dymitra Samozwańca II, a w tym i wojska Sapiehy. Żołnierze obawiali się, że z nadejściem wojsk królewskich przepadną ich obiecane „zasługi”, a żołd przejdzie im koło nosa. Za namową kniazia Rużyńskiego wojsko w Tuszynie zawiązało więc konfederację, chcąc sprzedać Dymitra Samozwańca w zamian za żołd Rzeczypospolitej. Początkowo Sapieha nie chciał przystąpić do konfederacji. To rozwścieczyło Rużyńskiego, który przybywszy z wojskiem pod Siergiejewo „naszedł na szałas jego mości z dobytą bronią”. Szczegółów tego zajścia nie znamy, ale ostatecznie pułk Sapiehy przyłączył się do konfederacji. Tymczasem na miejsce przybyli królewscy posłowie – Krzysztof Zbaraski i Stanisław Stadnicki. Konfederaci frymarczyli zasługami swoimi, posługiwali się też prawami carowej Maryny jako argumentem w negocjacjach. Samozwańca rychło przestano w ogóle brać pod uwagę, a Rużyński nazywał go „moskiewskim sukinsynem”. Nic dziwnego, że w noc z 6 na 7 stycznia 1610 roku Samozwaniec uszedł z Tuszyna w towarzystwie kozaków dońskich i kilku wiernych mu Polaków.

W tym samym czasie, widząc, że dłuższe obleganie Siergiejewa nie jest już możliwe, Sapieha postanowił odstąpić od oblężenia. Gdy oblężeńcy spostrzegli odejście swych prześladowców, a śnieg grubą warstwą puchu pokrył szańce, kosze i okopy, długo nie mogli uwierzyć, że to wreszcie koniec. Przez osiem dni przerażona załoga nie śmiała wyjść z zamku, a wszelkie zapasy i dostatki, które wódz litewski z konieczności zostawił w opuszczonym obozie, przez osiem dni pozostały nietknięte…

Sapieżyńcy zasadzili się teraz w położonym na zachód od Siergiejewa Dmitrowie. W tym czasie sytuacja armii Rużyńskiego w Tuszynie przedstawiała się coraz mniej różowo. Maryna Mniszchówna, która już wówczas spełniała wszystkie wymogi stawiane dzisiaj gwiazdom filmowym, buntowała żołnierzy, na koniec zaś uciekła z obozu, pozostawiając po sobie list, w którym pisała, iż „nie ominęły mnie kontakty z ludźmi nikczemnymi, wśród żarcia i pijackich uczt; ilez tam było wypijanych kielichów, ilez hańby,a dokonywali jej ci, którym powierzyłam swoje życie, dobre imię i nietykalność mego stanu!”. Zamierzała się udać do swego małżonka, Dymitra Samozwańca, ale zbłądziła i ostatecznie wziął ją pod swoją opiekę Sapieha.

Jaki wpływ miała Maryna na żołnierzy, pokaże się na przykładzie. W tym czasie trwały podjazdy i potyczki z Moskalami, a wielkie wojsko moskiewskie podeszło 1 marca pod Dmitrow. Większość wojska sapieżyńskiego uganiała się po bliższej i dalszej okolicy, na miejscu zaś było tylko czterysta jazdy i trzystu kozaków dońskich, tzw. „Dońców” („Duńców”). Nie chciał Sapieha pozwolić obecnym wyjść w pole i nakazał, aby każda rota obsadziła swoją część wałów (tzw. „kwaterę”). Ale starszyzna oświadczyła, że „my nie zwykli zamków bronić, w pole wynijdziem, uderzym się z nimi w imię pańskie”. Przekonywał ich wódz litewski, że „to nie są podobne rzeczy, abyście mieli bitwę polną staczać z tak potężnym wojskiem nieprzyjacielskim”, ale w końcu wymogli na nim, aby pozwolił bronić taboru Dońców. Gdy nieprzyjaciel chciał wydać bitwę, Sapieha nakazał odwrót do zamku. Tu jednak drogę zastąpili im Moskale z prawego skrzydła; brama zamkowa byłaby zagrożona, gdyby nie Maryna, która widząc nieporządek wśród obrońców wypadła ku wałom, wołając: „Co czynicie, źli ludzie? Jam białogłowa, a serca nie straciłam!”. Dzięki jej postawie obrona stężała i szturm szczęśliwie odparto, tracąc jednak tabor kozaków dońskich.

Wkrótce drogi Maryny i Jana Piotra na czas jakiś się rozeszły. Maryna podążyła do męża swego, Dymitra Samozwańca do Kaługi, natomiast Sapieha – korzystając z odejścia większości wojsk moskiewskich – opuścił Dmitrow i udał się do Osipowa. Nie można wykluczyć, że uczynił tak z powodu narastającego kryzysu karności we własnym wojsku, gdyż wedle plotek, które docierały do wojsk królewskich pod Smoleńskiem, carowa w „ubiorze usarskim weszła wkoło rycerskie, gdzie twarzą i mową swoją żałosną bardzo siła towarzystwa pana sapi[e]żynego zbuntowała tak, że niektórzy prowadzili ją do Osipowa”, a stąd do Kaługi. Faktem jest, że w tym też czasie stojące w pobliżu wojsko księcia Rużyńskiego popadło w rozprzężenie. Doszło do znanej scysji księcia z żołnierzami Bartosza Rudzkiego, w wyniku której Rużyński rozchorował się i umarł. Zdaje się, że i Sapieha nie czuł się wówczas najlepiej, gdyż w dzienniku bojowym pod datą 17 czerwca znajdujemy wzmiankę o nieznanej chorobie, która go wcześniej dręczyła. W tym stanie rzeczy nie potrafił zapanować nad wojskiem, toteż opuścił je i 25 marca stawił się u króla pod Smoleńskiem, usilnie go namawiając, aby wobec tego wszedł w sojusz z Dymitrem Samozwańcem.

Odpoczywał nasz dzielny bohater jakieś dwa miesiące, podczas gdy jego dawniej wierny królowi pułk ku zadziwieniu otoczenia królewskiego udał się na służbę Samozwańca do Kaługi. Z pewnością nad rozwojem wydarzeń czuwał kanclerz litewski Lew Sapieha, który zapewne przekonał monarchę, że przynajmniej chwilowy sojusz z Samozwańcem leży w jego żywotnym interesie.

Żółkiewski na Kremlu

Jan Piotr Sapieha musiał sobie zdawać sprawę, że aby odzyskać nad armią kontrolę, będzie musiał przyprowadzić ze sobą nowe zaciągi. Jakoż gdy w połowie czerwca pojawił się przy wojsku Samozwańca nad Uhrą, prowadził z sobą tysiąc nowej jazdy pancernej (tzw. kozackiej). Powitany tu z entuzjazmem, został przez wojsko wezwany do objęcia naczelnego dowództwa. Wymawiał się od tego ze swadą. „Z czego jednak” – jak komentuje autor jego dziennika bojowego – „wymówić się nie mógł i natenczas hetmanem jest”. Radośnie witała go Maryna i sam Dymitr Samozwaniec.

Rychło też, po zwycięstwie hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem, Sapieha poderwał armię Samozwańca i tocząc utarczki z wiernymi Szujskiemu Tatarami, 26 lipca stanął pod murami Moskwy od południa. Tu jednak doszło do sporej konfuzji między oboma zwycięskimi wodzami.

Aby zrozumieć jej przyczyny musimy wyjaśnić kilka kwestii. Po pierwsze, Żółkiewski dążył do jak najszybszego zakończenia wojny moskiewskiej, którą traktował jako niepotrzebną intrygę Sapiehów. Po drugie, po wiktorii kłuszyńskiej bojarzy moskiewscy zrzucili z tronu cara Szujskiego, upatrując swe zbawienie w wysunięciu kandydatury polskiego królewicza Władysława na tron moskiewski. Czynili to jednak w złej wierze. W rzeczywistości chcieli za wszelką cenę odsunąć niebezpieczeństwo panowania Dymitra Samozwańca II. Obie te intencje: Żółkiewskiego i bojarów spotkały się w połowie drogi i doprowadziły do zaprzysiężenia przez hetmana traktatu, dzięki któremu Władysław miał zostać carem.

Król Zygmunt oczekiwał, że Moskowia przysięgnie na wierność nie tylko samemu Władysławowi, lecz i jemu samemu. Chciał zarządzać państwem moskiewskim aż do uzyskania przez królewicza pełnoletności, co wydaje się być postulatem raczej zrozumiałym, gdyż – jak zgodnie twierdzili obecni przy królu senatorowie – naród moskiewski jest „zdradliwy, nieprzyjazny dla gości i nietolerancyjny dla obcych; w swej niestałości i przebiegłości wciąż podejmował jakieś tajne knowania, był podejrzliwy i prawie nie do zniesienia dla ludów cywilizowanych, a wszystko, co miało jakiś związek z obcymi, uważał za niebezpieczne”. Ponadto, zdaniem króla, wybór królewicza na tron moskiewski mógł być dokonany tylko po zakończeniu wojny i odzyskaniu Smoleńska. Niestety, Żółkiewski przekroczył swe uprawnienia. Zgodził się mianowicie na to, aby bojarzy zaprzysięgli na wierność nie królowi i królewiczowi, lecz tylko królewiczowi. Na domiar złego przystał na to, że jeśli „Smoleńsk uderzy czołem przed Zygmuntem, król odstąpi od miasta z wojskiem, a miasta pograniczne zostaną nadal przy moskiewskim hosudarstwie”.

Była to w gruncie rzeczy największa dyplomatyczna klęska po najwiekszym militarnym zwycięstwie, a co gorsza Żółkiewski stawał się niejako zakładnikiem umowy z bojarami. On bowiem postępował w myśl zasady pacta sunt servanda, podczas gdy oni działali zgodnie z doraźną korzyścią i nie wzdragali się przed zdradą. Cisnął więc Sapieżyńców, aby uznali panowanie cara Władysława. Gdy jednak żołnierze Samozwańca, odparli mu listownie, że „cieszą się z tego, że królewiczowi jego mości stolica się poddała, acz nie wiedzą, co za pożytek stąd ojczyźnie urośnie”, Żółkiewski postawił ich pod ścianą. Jakież było zdziwienie Sapiehy i jego wiarusów, gdy 5 września jak z podziemi w pobliżu ich obozowiska pojawiła się armia kwarciana i liczne wojsko moskiewskie pod komendą krewkiego Żółkiewskiego. Zaskoczony Sapieha postawił swoją armię w stan gotowości. Gdy tak stali, Żółkiewski poprosił o osobiste spotkanie na środku pola. Podczas dżentelmeńskiej rozmowy toczonej przed frontem obu armii żalił się, że choć obsyłał Sapiehę posłańcami, odpowiedzi żadnej odnieść nie mógł, a pomiędzy oboma armiami ciągle toczą się jakieś potyczki i nawzajem „krew naszą co godzina przelewamy”. Z wrodzonym taktem Sapieha odparł, że zawsze był zwolennikiem porozumienia króla z carem (czyli Samozwańcem), a utarczki powstały z winy Tatarów. Deklarował, że odpowiedzi udzieli po zwołaniu koła generalnego swojej armii. Gdy Żółkiewski napierał się dalszej rozmowy, zirytowany Sapieha kategorycznie odmówił, żądając ustąpienia z pola, bo już z obu armii wyskoczyli harcownicy i przymierzano się do walki. Powstrzymano jednak w porę te utarczki i znów przyszło do rozmów, w których brał udział także i Aleksander Gosiewski. Obłapiono się publicznie dla rozładowania napięcia. Sapieha zaś przy okazji uważnie zlustrował wojska moskiewskie, z satysfakcją stwierdzając, że po staremu uszykowane są „niesprawnie”. Najwyraźniej nawet komenda Żółkiewskiego nie mogła odmienić ludzkich obyczajów…

Ja jestem Chytra Litwina…

Nasz bohater był w sytuacji podwójnie niezręcznej. Do pilnowania sprawy Samozwańca zobowiązany był przez króla. Z drugiej jednak strony z pewnością nie chciał dopuścić do bitwy z dobrze mu znanymi kolegami i współobywatelami, a na dodatek zdawał sobie sprawę, że to Żółkiewski, a nie on, Sapieha, oficjalnie reprezentuje osobę królewską. W przekonaniu tym utwierdzała go zapewne i obecność Aleksandra Gosiewskiego – pucybuta Sapiehów, który robił właśnie swoją wielką karierę i cieszył się zaufaniem króla. Gdy więc doszły go wiadomości, że Dymitr Samozwaniec nie dowierzając wierności wojska uszedł z Maryną i dworem w nieznanym kierunku, chcąc nie chcąc podporządkował się rozkazom hetmana koronnego. Wojsko otrzymało od Żółkiewskiego asekurację, że będzie się w jego imieniu dopominał u króla o zapłatę żołdu.

Następnie Sapieha odprowadził swój pułk na bezpieczną odległość od Moskwy, w kierunku na Medynę i Kaługę, gdzie przebywał Samozwaniec. Tam dopiero „Chytra Litwina” w tajemnicy ujawniła starszyźnie swoje stanowisko. Upomniała ich, że niesława jaka ich dotknęła jest wynikiem ich niesforności, niezgody i nieposłuszeństwa. Płonnymi opowieściami i plotkami wystraszyli cara (tj. Dymitra Samozwańca), przez co utracili korzystną pozycję przetargową wobec króla. Radził też Sapieha wysłać do Samozwańca tajnego posłańca z oznajmieniem o niewinności i w celu wywiedzenia się jakie są jego względem Sapieżyńców zamiary…

Podkomendni podzielali stanowisko „Chytrej Litwiny” i zgodnie z jej strategią czekali na posłańca królewskiego. Sapieha najwyraźniej nie był pewien jakie jest stanowisko królewskie, więc nie szkodząc Żółkiewskiemu wyczekiwał na rozwój wydarzeń. Na razie Samozwaniec łaskawie odzywał się do sapieżyńców i proponował niektórym zaciąg na nową służbę. 4 października przybył posłaniec od Żółkiewskiego z oznajmieniem, że bojarzy wpuścili kwarcianych do stolicy moskiewskiej i że wysyła doń oddziały niemieckie i moskiewskie, sugerując mu, aby się z nimi połączył i uderzył na Samozwańca.

Wówczas dopiero Sapieha odkrył przyłbicę. W liście do hetmana odpisał, że mu życzy „sławy i przysługi, ale że przedtem o tym z jegomością panem hetmanem nie konferował. Nie wie co z tym począć, a też nie tuszy, aby się wojsko to do pracy jakiej przywieść miało, aż będą mieli upewnienie od króla jego mości i jego mości pana hetmana”. Następnie zaś wysłał kilku rotmistrzów do Kaługi, aby namówili Samozwańca do porozumienia z królem.

Tym sposobem Sapieha próbował naprawić błędy, poczynione przez Żółkiewskiego. Kolejne dni upływały na negocjacjach finansowych z królem z jednej strony, a Samozwańcem z drugiej. Najwyraźniej Sapieha działał w porozumieniu z Gosiewskim, który jako komendant Kremla wręcz prosił go, aby miał „pilne oko” na Samozwańca i dawał znać „o zamysłach jego”. W listopadzie doczekał się wreszcie Sapieha asekuracji od króla na wypłatę dla wojska. Niestety, z inspiracji Żółkiewskiego Piotr Urusow dokonał udanego zamachu na Samozwańca. Stolica moskiewska odetchnęła z ulgą. Kaługa deklarowała wierność królowiczowi Władysławowi. Lecz cóż była warta ta wierność?

W drodze do wieczności

W owym czasie do naszego bohatera podszedł jakiś chłop i w świecy przyniósł mu pismo od przerażonej i – jak się miało okazać – ciężarnej carycy: „Wyzwólcie, wyzwólcie dla Boga! Już nie mam jedno dwie niedziele żywą być! Pełniście sławy, uczyńcie i to! Wybawcie mnie wybawcie! Bóg będzie wiekuistą zapłatą!”. Nie czekając na najgorsze, dzielny Sapieha poderwał raz jeszcze swoich wiarusów i próbował obejść Kaługę od południa, lecz w lutym 1611 roku znów ogarnęły wojsko wątpliwości odnośnie gwarancji wypłaty żołdu i w drodze do Kaługi znów wojsko zaczęło debatować w kole generalnym i w kołach prywatnych nad dalszymi planami. Narastał ferment, który doprowadził w końcu do otwartego buntu 6 marca. Podczas spontanicznego zjazdu w Kozielsku, uzbrojeni żołnierze nastawali na Sapiehę, aby iść gdzieś „za lasy” i czekać na jakiś zaciąg. Dzięki kilkudniowym bez mała zabiegom udało się Sapiesze nie dopuścić do rozejścia się wojska, sam zaś co prędzej podążył pod Smoleńsk, do króla.

Przyjęty odeń łaskawie, podążył teraz co prędzej do miasta, którego był starostą, czyli Uświata, o którym miał niepokojące wieści, że zostało napadnięte przez Moskali i kozaków dońskich. Tamże spędził prawie cały kwiecień, kojąc swe troski w domowych pieleszach pod opieką czułej żony, Zofii Wejherówny, córki sławnego żołnierza Batorego, Ernesta Wejhera. Była za nim stęskniona tak bardzo, że aż wraz z małżonkiem podążyła na sam teatr wojenny, pod Smoleńsk. Tu doszły go pocieszne nowiny. Sapieżyńcy nie tylko wrócili pod rozkazy króla, lecz także udzielili odsieczy odciętemu na Kremlu Gosiewskiemu i „porazili” siły zbuntowanego (a dawniej wiernego) atamana Zarudzkiego. Zarudzki wraz z Lapunowem walczyli o tron dla Maryny i jej nowonarodzonego syna, Iwana, ochrzczonego w wierze prawosławnej.

Sapieha złączył się ze swymi wiarusami pod Możajskiem i dotarł do Moskwy, gdzie miał okazję podziwiać panoramę stolicy z wysokiej wieży, upatrując dobrego miejsca na zatoczenie obozu. Tu także doszła go radosna nowina o wzięciu przez króla Smoleńska. Dni upływały na ciągłych utarczkach z Moskalami Lapunowa i naradach z komendantem Kremla Aleksandrem Gosiewskim o dalszej strategii. Sapieha chciał przede wszystkim obwarować stolicę, sam zaś planował wyruszyć na zagon między zamki moskiewskie, aby uniemożliwić wrogom koncentrację i zebrać zapasy żywności dla załogi.

W marszu ścierał się Sapieha z oddziałami wroga i zdobywał pomniejsze grody, gdy doszła go wiadomość, że Moskale Lapunowa wyparli załogę Gosiewskiego z białych murów. Zawróciwszy zaraz ku Moskwie skutecznej jej udzielił odsieczy, a oblężeni odzyskali białe mury. Pocieszne nowiny nadchodziły z Litwy, skąd podążał z odsieczą hetman Chodkiewicz.

Niestety, 28 sierpnia Sapieha nagle zachorował i dostał gorączki. Podczas gdy wojsko znowu dopominało się wypłaty zaległego żołdu i negocjowało z Gosiewskim, Sapieha dzień po dniu podupadał na siłach, aż wreszcie 3 września odjechał z pola do Moskwy i stanął w pałacu cara Szujskiego. Wojsko jego odniosło jeszcze jeden sukces w potyczce z Moskalami, ale widząc stan rzeczy wielu żołnierzy 5 września samowolnie odjechało do Rzeczypospolitej. 14 września 1611 roku nasz bohater, „sprawiwszy się ze świętościami kościoła katolickiego”, odszedł na wieczny odpoczynek.

Sprawiedliwie napisał autor jego dziennika bojowego, że „za swe prace i trudy w wierze zażywa wesela wiecznego”. Sapieha twardą ręką trzymał swoich żołnierzy i surowo karał poważniejsze wykroczenia przeciwko ludności cywilnej, z którą na ogół obchodził się łaskawie. Niewiele stoczył walnych bitew, gdyż po zwycięstwach Rużyńskiego i własnych, nie znalazł godnego sobie przeciwnika, trawiąc czas na prawie codziennych utarczkach i podjazdach. Włączył się do drugiej fazy trwającej od 1604 roku operacji specjalnej, której celem było – w zamysłach rodziny Romanowów – płynna transformacja ustrojowa od państwa Rurykowiczów do państwa Romanowów. W istocie rzeczy jednak operacja ta doprowadziła państwo moskiewskie do stanu rozkładu, z którego przez długi czas nie mogło się ono otrząsnąć. Sapieha w znacznej mierze kontrolował przebieg całej operacji, usilnie starając się o to, aby wrogowie Rzeczypospolitej nie mogli swoich sił zjednoczyć. Nie udało mu się jednak odwrócić nierozsądnych poczynań Żółkiewskiego, a po zamachu na Samozwańca, ograniczał się Sapieha do amortyzowania błędów hetmana koronnego. Charakteru prawego, wierności wobec króla nieposzlakowanej, znał teren moskiewski znakomicie i miał jasno wyznaczone cele. Powtórzmy za XVII-wiecznym dziejopisem Stanisławem Kobierzyckim: „Był to mąż opromieniony zasługami swoich przodków i pułkownik sławny z męstwa wojennego. Powinniśmy go wspominać częściej i to nie bez pochwał”.

Jakub Brodacki

Odsiecz

odsieczBynajmniej nie wiedeńska i nie z Danielem Olbrychskim. Odsiecz smoleńska 1633. Fascynujący temat na scenariusz.

Spondowski czołgał się w stronę nieprzyjaciela. Księżyc świecił jasno, widział więc wszystko jak na dłoni: szańce wroga, kosze przy armatach, zatknięte proporce i ostrogi, migoczące płomieniem ognisk. Niestety wróg widział także wszystko jak na dłoni. Czekał więc Spondowski i patrzył.

Patientia! Patientia!” – powtarzał sobie w duchu. Cierpliwości. Patrz uważnie, przecież oni kiedyś pójdą spać. Straże może posną, a choć przysną. Batami ich potem poczęstują, ale przecież spać kiedyś człowiek musi. Czekaj!

Na niebezpieczną misję wysłał go wojewoda smoleński. Tuż przed zmrokiem trzeciego września, po szóstej na pózegarzu wezwał go do siebie Aleksander Gosiewski i przyciszonym głosem, z błyskiem w oku, oznajmił:

– Mam ci ja, mój kochany Spondusiu, zadanie…

– Na każde rozkazanie, miłościwy wojewodo!

Obaj wywodzili się z tej samej, mazowieckiej szlachty, obaj herbu ślepowron. Ale Gosiewski zaszedł wyżej: od pucybuta pana kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy został wojewodą smoleńskim.

– Nie musisz tego zadania przyjmować… – powiedział wojewoda z lekkim uśmiechem, jakby wypróbowywał swego żołnierza i współrodowca.

Spondowski zmarszczył brwi. Czyżby wojewoda wątpił w odwagę?

– No nie rób mi takiej marsowej miny, kochany. Zadanie jest bardziej niż niebezpieczne i może nie wrócisz z niego żywy.

– Żeby to pierwszy raz, miłościwy wojewodo! – odparł Spondowski.

Gosiewski spojrzał na niego z ukosa i ze stoliczka stojącego w namiocie wziął trzy zalakowane listy.

– Zaniesiesz je…

– Do Smoleńska? – szepnął Spondowski.

– W rzeczy samej. Od króla jego miłości, od pana hetmana litewskiego i ode mnie. Chodź, pokażęć jak masz iść.

Gosiewski uchylił z drugiej strony poły namiotu.

– Widziałeś szańce wroga na Górze Pokrowskiej?

– Widziałem.

– Tamtędy nie idź. Mam pewne informatie, że tam nas czekają. Rzeką płynąć też trudna, łódek tam pełno swoich mają, na wodzie łacniej dostrzec można. Wzdłuż rzeki pełno straży po zaroślach, ale od południa, po drugiej stronie Dniepra… Tam straże mniej baczne, bo choć ich tam najwięcej się kokosi, wszystkie oczy ku Smoleńsku zwrócone. Tam pójdziesz.

I poszedł. Bez wahania.

Ale gdy zobaczył nieprzyjacielskie szańce i ostrogi, strach go obleciał.

Widział wszystko zupełnie jasno. Księżyc, choć nisko, oświetlał linie wroga jak na dłoni. Wszędy straże, ściszone rozmowy, czujność opatrzna.

Wspomniał jako to jeszcze w czerwcu jego miłość pan Samuel Drucki-Sokoliński, kapitan JKM w Smoleńsku, przysłał jaśnie oświeconemu książęciu hetmanowi list tajny, tajnym szyfrem pisany, że go nikt poza hetmanem nie znał, ale z narady coś się rozniosło po obozie. Pono w noc z 7 na 8 czerwca płynął Dnieprem nieboszczyk, którego nasi w Smoleńsku wyłowili. Zamęczony okrutnie – skłuty, gardło przerżnione, na grzbiecie ślady knuta, nogi, ręce połamane, głowa wpół siwa, brody czarnej, wzrostu niewielkiego. Rozniosło się w Smoleńsku, że był od księcia hetmana wyprawiony z listami, że go tak okrutnie zamordowano, a przecie nic nie zdradził. Ale nieprawda to była; Moskwa na postrach naszym swojego zamuczyli. Barbaries…!

I kolejne listy, rozpaczliwe wołania o pomoc. Coś niecoś dochodziło do uszu Spondowskiego. „To tylko jednomyślnie wszyscy powiadają” – pisał kapitan Sokoliński – ”że nas wasza książęca miłość nie prędko masz wolą ratować i o nieprędkim ruszeniu waszej książęcej miłości z Krasnego tuszą. Zaczym jeśli to tak jest, o czym wżdy nie rozumiemy, w krótkim czasie byłoby po nas… pod sumieniem oznajmuję, iż wszystkiego nie dostaje, a najbardziej knotów, bo tych podobieństwa nie masz skąd dostać i już umysłu nie staje, co z tym czynić… czynimy sam Pan Bóg lepiej widzi za pomocą jego świętą ile sił i sposobów nam stawa, ale nad siłę koń nie skoczy… twórca najwyższy to wie, co nam i przyszły szturm przyniesie… dla niedostatków i nędzy nasza piechota cudzoziemska chcą chorągwie i bębny porzuciwszy… sami z muru iść precz…”.

Ale cóż miał robić książę wojewoda wileński, hetman Krzysztof Radziwiłł, skoro sam ledwo trzy tysiące jazdy miał przy sobie! Tylko podjazdami umocnionego nieprzyjaciela dręczyć i czekać na króla. Czekać. Ciągle czekać! I upewniać oblężeńców, że ratunek już blisko, że odsiecz już za tydzień, już na Święty Jan.

Mija i Święty Jan, a odsieczy jak nie było, tak nie ma. Śle więc Sokoliński kolejny rozpaczliwy list: knotów brak, prochu ledwo osiem beczek, kule nieprzyjacielskie – która nie wybuchnie – zbierają i do armat swoich wkładają by je na powrót Moskwicinowi odesłać – taka bieda. „Żeśmy na święty Jan mieli być pewni odsieczy gruntownej… czego jak kania dżdżu wszyscy oczekiwają, ale żadnej na ostatku wiadomości nie mamy, acz ci w tej mierze przyczyny upatrujemy, że jako od waszej książęcej miłości do nas, tak do waszej książęcej miłości od nas widzimy trudność wielką w przesyłaniu listów, dlatego, że ustawicznie po dolinach, rowach, chrustach, ławą szukają zranić posłańców, żeby kiedy nie przeszli”.

Lepiej się takim tłumaczeniem pocieszyć, niźli żadnym. Słał więc książę hetman listy z upewnieniem, że odsiecz nadejdzie, że się wielkie wojska zbierają i tak korespondencyjnie niejako odsiecz nadchodziła całe lato, listy nie docierały, ludzi siła od cyngi pomarło, bo kapusta dopiero po ogrodach miejskich rosła, a gdyby jej nawet ukisili i zjedli, to przecie na dni kilka by starczyło chorym, nie więcej.

Gdy 17 sierpnia król Władysław dotarł do Orszy, nie miał pod komendą nawet połowy zaciągów. Wiedzieli ludzie, że wojna z Moskwą trudna, żmudna, długa, klimat ciężki, surowy, niewielu takich było co by się chętnie wyprawili, a wśród dworzan i dostojników zgoła mało który człek się nie wymówił od wyprawy, tak że sam król nawet chorągwi swej dworzańskiej przybocznej mieć nie mógł. Ledwo sześć pocztów paniąt litewskich i jeden pana starosty różańskiego prezentowało się królowi 26 sierpnia, z czego król JM bardzo był niekontent, ale nie równie bardziej z tego, że regimenty zaciężne nierychło pośpieszają. Dwa dni później pokłócili się dworzanie litewscy z koronnymi, że ich więcej było, a im koronnego rotmistrza, pana Wessla, wyznaczono i go przyjąć na dowódcę nie chcieli…

Rozerwały się jednak te zwady, gdy przybyła wreszcie jazda kwarciana pod panem kasztelanem kamienieckim Aleksandrem Piaseczyńskim. Wojsko jego królewskiej miłości urosło zatym do czternastu tysięcy. Ruszono więc zaraz ku Smoleńsku i 4 września stanęło wojsko na Hłuszycy, na miejscu w obozie zewsząd lasami otoczonym, nad brzegiem samego Dniepra, gdzie rzeczka Jesienna ujście swe ma, w półmilu dobrym od pierwszego ostrożka nieprzyjacielskiego, w półtoru milach od Smoleńska, gdzie widać dobrze Smoleńska część znaczną.

Wiedział też i król sam i wojewoda smoleński, wiedział i książę hetman, że mogą być smoleńszczanie w nadziei swojej niepewni i gotowi się poddać albo do buntu przyjść, bo i wiadomości od czerwca nie mieli żadnej, a wiele fałszywych wieści przynosili im więźniowie przez Moskwę uwalniani. Zaraz więc wezwał miłościwy pan przed siebie pana wojewodę i rozkazał mu co prędzej wyprawić posłańca, ledwo zmrok zapadnie, bo pora też sposobna, gdy cały obóz moskiewski o przybyciu „Litwy” gardłuje, więc i czujność mniejsza.

Spondowski widział jednak, że czujność nie zmalała. Palono na szańcach pochodnie, żeby podejścia do nich oświecić dobrze i to by jeszcze nie było najgorsze, bo i te kiedyś zagasną, ale co gorsza księżyc ciągle zajść nie chciał, ukazując wszystko jakby w dzień. To szczęście tylko, że noc ciepła, las za plecami, uciec łatwo. Trzeba czekać. Znowu czekać.

A może nie? Z tamtej strony, po prawej, wyrwa jakaś dziwna, jakoby furtka. Może dałoby się nią wejść, bo z prawej, kędy większe przejście, światła pełno. Spondowski na czworakach przeczołgał się w stronę szańca, tak jednak, by go łuna światła nie objęła, i przyjrzał się furtce uważnie. Wyglądała na niestrzeżoną, więc podpełzł już dość blisko, gdy nagle z furtki wyszło dwóch sołdatów, szczęściem bez pochodni w rękach, zmierzając wprost ku niemu.

Pierwsza myśl: uciekać! Druga myśl – że to głupstwo, bo zobaczą, z łuku postrzelić mogą, pogoń wyślą i tego dnia już nic nie sprawi. Przywarł więc do ziemi, palce wpijając w tę ziemię smoleńską ukochaną i modląc się o ocalenie. Jakoż i zguba nie nadchodziła. Nie dostrzegł, ale uchem złowił odgłos lecącej wody. A tak. To Moskwicini wyszli za potrzebą. Tuż obok niego. Zapięli co trzeba i zawrócili na powrót ku furtce.

Ledwo ducha nie wyzionął, ale teraz strach go odszedł. Jeśli ocalał, znak w tym być musi. Podpełzł bliżej furtki i… znieruchomiał. Na szańcu stał człowiek jakiś w kapeluszu jasnym na głowie i w świetle pochodni patrzył wprost na niego. Uśmiechnął się, pokręcił głową i pokazał w stronę głównego wejścia. Potem zszedł z szańca i zniknął.

„Anioł?” – pomyślał Spondowski – „Angielczyk jakiś, co do naszych sprzedać się pragnie?”.

Anioł nie anioł, wyraźnie odradzał wchodzenie przez furtkę. Może tam sidła jakieś albo wilcze doły? Pokazywał, aby iść głównym wejściem. Ale jak? Wszak tam straży pełno, światła nadto. A może to podstęp? Może tam właśnie najwięcej na niego czekają? A święty ów może to szaton, nie święty?

U tych moskiewskich synków nie znasz kto święty, kto diaboł. Inaczej jak u nas, na Litwie, na Rusi, gdzie wiara święta grecka starodawna na równi z rzymską i unicką już i przez króla w powadze wielkiej zostaje, bo rozumu wysokiego są popi, a zwłaszcza ów Mohiła.

Ale – z drugiej strony – na naszej Moskwicini są ziemi, więc tu nasi święci rządzą, a nawet gdyby i na swojej byli, to i tam nasi święci mieszkają. I swoimi diabłami Moskwa ich nie przegoni.

Pokrzepiony tym wnioskiem Spondowski myślał teraz rozumem własnym czy li szansa jest jaka wetknąć się między szańc głównym wejściem. Może poczekać jeszcze.

Podpełzł w stronę głównego wejścia. Wołano tam właśnie na jadło. Sporo straży zeszło, a tylko dwóch na oko zostało. Siedzieli dwaj tyłem do Spondowskiego, nie mając baczenia i coś jedli, pewnikiem surową rybę, którą oni w wielkim mają poważaniu.

Przeczołgał się więc dalej, w stronę wejścia. Pochodnie paliły się, lecz jak okiem sięgnąć żywego ducha nie było. Tylko gdzieś w dali, po lewej, Moskwicini w świetle ognia jedli swoją surową rybę. Spondowski ujrzał kilka wozów z dostatkami wszelakimi, szczęśliwie bez koni, wczołgał się pod nie i pełzł dalej.

Nagle usłyszał rwetes. To dowódca straży wyzywał strażników od sobaczych synów i nakazywał im natychmiast powrócić na szaniec. Radzi nieradzi porzucili niezjedzone ryby i poganiani kułakami powrócili do strażowania. Psy, które mieli na smyczy szczekały głośno i warczały, lecz w tej kłótni z dowódcą nikt na nie nie zwrócił uwagi.

Spondowski odetchnął z ulgą. Dobrze, że psy na smyczach i zwada między wrogiem. Oby tak dalej. Teraz ich oczy będą zwrócone tam, skąd przyszedł. Pełzł więc dalej jak najszybciej się dało, aż doszedł do miejsca, zrytego od kul, zdeptanego od ludzi i koni, gdzie zwyczajnie walczono z oblężeńcami, gdy wyszli z wycieczką. Widział już wyraźnie zarys murów. Wiedział, że przed nim jest wielki rów, który trzeba było ominąć nieco z prawej. Śpieszył się, bo księżyc właśnie zachodził, a od zachodu wiał wiatr i ciągnęły chmury. Ledwo co widać będzie za pół godziny. Niby dobrze, ale psy tak czy owak zwęszą, a w ciemnościach trudno uciekać.

Gdy był pod murem zapadła nieprzenikniona ciemność. Ledwie od pochodni promyczki światła i szczekania psów upewniały go, że szańc moskiewski ma za sobą, obozowisko kniazia Prozorowskiego po lewej, a za nim, w oddali, dalekie płomyczki królewskiego wielkiego obozu. Przed sobą, ku północy, widział światła na górze pokrowskiej – tam, po drugiej stronie Dniepru, Matisson blokował królowi dostęp do mostu. Trzeba teraz było wzdłuż muru przejść do mostu, gdzie przy baszcie piątnickiej ludzie kapitana Sokolińskiego zwykle czekali na posłańców. Ciemno było że oko wykol.

Nagle po drugiej stronie dopiero co przebytego rowu usłyszał:

– Smatri, Iwan, smatri! Zdjes szpion.

– Dawaj jego!

Byli o trzysta łokci dalej, za rowem, który musieli obejść dokoła. Przez kilka sekund Spondowski myślał co robić. Pierwsza myśl: biegiem do baszty piątnickiej. Ale ciemno tak, że biegać trudno. Co robić? Listy przy sobie ma, w nich pewnikiem tajemnice jakieś, nieprzyjaciel nie może ich dostać w swoje ręce. Schylił się, pogrzebał, wykopał szybko małą jamkę, zakopał listy i po omacku podpierając się murem, najszybciej jak potrafił szedł, potykając się na północ. Naraz usłyszał:

– Eto nie szpion, eto Wasilko!

Zaraz usłyszał przeprosiny; to strażnicy w ciemnościach uznali innego strażnika za szpiona. Spondowski zlał się potem, ale zwolnił nieco kroku. Nie wiedział jak szybko dojdzie do baszty piątnickiej i lepiej mu było iść powoli a cicho. Wracać się po listy niepodobna, bo w mroku nie odnalazłby jamki, a mógłby zostać zauważony. Szedł tak po omacku czas dłuższy.

W pewnym miejscu poczuł jakby, że mur zagina się ku wschodowi. Na moment chmury rozeszły się i mdłe światło gwiazd ukazało zarysy baszt i blanków.

Nagle potknął się i runął jak długi. Wnet usłyszał kilka głosów: „dawaj go tu, trzymaj, no, szpieg jaki!”. Nim zdążył się poderwać przyciśnięto go zaraz do ziemi i dalejże ręce mu ściskać postronkami.

– Od pana wojewody smoleńskiego idę – wydusił.

– Dawajcież go do kapitana! – krzyknął dowódca straży – i dalej, nie stać tutaj, nieprzyjaciel nie śpi!

– Panie kwatermistrzu, przez wyłom chodźmy, prędzej będzie.

– Dobra, prowadźcie go przez wyłom, ale prędko!

Koło baszty piątnickiej w murze był wyłom, zrobiony przez działa burzące podczas czerwcowego szturmu. Niewielu mając załogi i rąk do pracy, kapitan Sokoliński załatał wyłom czym się dało, na górze tego ledwo murku postawiono na sztorc ocalałe deski ze spalonej wybuchem rycerskiej gospody pana Wyleżyńskiego i tym się w wyłomie nieraz broniono i przez wyłom na wycieczki wypadano. Z góry tego niby-muru spuszczono zaraz drabinę, po której Spondowski chcąc nie chcąc z uwiązanymi rękoma wejść musiał, podpierany od tyłu i pochodnią oświetlany od góry. Gdy już był na górze zaraz dwóch szlachciców chudych tak z głodu, że pewnie i sam jeden by ich na ziemi położył, wzięło go pod rękę i poprowadziło ulicami miasta.

Podniszczone było i smutne. W domach, gospodach, tliły się tu i ówdzie kaganki, gdzieś ktoś płakał, z cerkwi i kościołów dochodziły modły. Nagle usłyszał jakieś jęki.

– Nie zatrzymuj się – rzekł szorstko jeden ze szlachty – to szpitalik dla rannych. Będziesz li szpiegiem, gorzej zaśpiewasz.

Zaprowadzili go do domu Malchra Gudziejewskiego, horodniczego smoleńskiego, gdzie na ten czas przebywał także Jakub Piotr Wojewódzki oraz sam kapitan Samuel Drucki-Sokoliński. Domków takich rycerskich było w Smoleńsku przeszło tysiąc, ale nie wszystkie były obsadzone. Część szlachty bowiem, na przekór powinnościom swoim, nie stawiła się na pospolite ruszenie według regestru, nie przysłała też żadnych zastępców ani nie pozostawiła w domach nijakich gospodarzy ani żywności, którą wedle prawa winna była gromadzić na pół roku z góry. Ci w większości, którzy powinności swej dopełnili, żywność w domach swych dawno wyczerpali, a choć muszkiety mieli dobre, jednak prochu już ani na lekarstwo i chwila to była doprawdy ostatnia, aby odsiecz nadeszła.

Gdy Spondowskiego zaprowadzono przed oblicze kapitana, zastali go właśnie z pozostałymi przy wykwintnej uczcie złożonej z suchego chleba i wody. Jedzono na drewnianych talerzach, bo cynowe dawno na kule przetopiono, srebrne i złote zaś oddano za lniane tkaniny na knoty do armat. Smrodliwe światło kaganka dopełniało obrazu nędzy.

– Goniec od króla jego miłości, jako sam rzecze – rzekł jeden ze szlachty. – aleśmy go w powrozach przywiedli, żeby się wasza miłość sam przekonał kto taki.

Sokoliński wstał i spytał:

– Listy masz?

– Zakopałem pod murem, bom myslał, że mię dostrzegli.

Sokoliński przyjrzał mu się bystro, a jeden z pilnujących go szlachciców zawołał:

– Ach, więc na przeszpiegi przyszedłeś? Na mękach skończysz jako tamten goniec, coście go nożami zakłuli!

– Miarkujcie się, panowie! – zawołał Wojewódzki – kapitan decyduje.

– I owszem – powiedział Sokoliński – jak się nazywasz?

– Jan Korwin Spondowski. Przysyła mnie sam jaśnie oświecony wojewoda smoleński.

– Co powiesz o obozie w Hłuszycy?

– Król jego miłość pan nasz miłościwy z wielkim wojskiem, przy nim jaśnie oświecone książę pan hetman oraz pan hetman polny koronny.

Obecni popatrzyli po sobie i wraz wstając podeszli do wysłannika.

– Toż nowina! – wykrzyknął Wojewódzki – opowiadajże, waćpan! Jakież to wojsko prowadzi król jego miłość?

– Chorągwi husarskich pod trzy tysiące, kozackich takoż, rajtarów dwa, petyhorców tysiąc, dragonii dwa i pół, piechoty cudzoziemskiej dziesięć, polskiej dwa.

Spondowski specjalnie przesadzał w tych liczbach, aby wlać w ich słowa otuchy. Jakoż rozlała się ona niepowstrzymanie. Gudziejewski padł krzyżem, Wojewódzkiemu ciurkiem łzy z oczu poszły. Sokoliński powiedział do szlachty:

– Wołajcie zaraz do kościołów, do domów, niech Te Deum laudamus śpiewają! Obudźcie miasto! Król nadchodzi! Dwadzieścia tysięcy wojska prowadzi!

Już się mieli obaj szlachcice odwrócić na pięcie i wyjść, aby głosić radosną nowinę, ale Sokoliński zawołał w progu jednego:

– Panie Kaleczycki, czekaj no pan. Młodyś, to posłuchaj co nam pan posłannik powie.

A do Spondowskiego:

– Mówże, waćpan. Jest li przy królu moja chorągiew husarska?

– Jest – odparł Spondowski – jest i chorągiew króla jego miłości dawna, i wojewody wileńskiego, i księcia pana wileńskiego, i wojewody podolskiego…

– A pan wojewoda smoleński?

– Takoż w sto pięćdziesiąt koni.

– A nowe chorągwie?

– I nowy zaciąg też: podkomorzego podolskiego, podkomorzego mścisławskiego, chorążego trockiego…

– A król jego miłość zdrowy li? Kto dowodzi wojskiem?

– Król zdrów, wojskiem sam dowodzi, a pod nim hetmani.

– Bo myśmy… – Gudziejewski poderwał się z ziemi – bo myśmy z murów widzieli wojsko wielkie jego królewskiej miłości! Wielka radość na murach, bo wojsko widzieli i obóz, stojący w mnóstwie namiotów i szerokości wielkiej. Aleśmy pewności nie mieli…

– Moskwicini co pod mury podchodzili na rozhowory – dodał Wojewódzki – zaraz nas w tej radości chcieli zrazić i powiadali, że to wojsko, które widzicie na Głuszycy (bo oni „Ha” jako „Gie” wymawiają) jest wielikogo cara pod Kowazrem, Mostrey i Krzenieziem. I że to wojsko waszych „wojewodziszcze” i „Radziwiliszcze” poraziło, a zgoła zniosło.

– A inni mówili – wtrącił znów Gudziejewski – że wasz król nie przyjdzie, bo poszedł z wojskiem przeciw cesarzowi tureckiemu, a my wszystką Litwę wam pobrali, Husicę (tak oni pana Gosiewskiego vel Gąsiewskiego nazwali) wojewodę smoleńskiego do więzienia wsadzili, a Radziwiła waszego aż do Polszy knutem zagnali, więc się prędko poddajcie.

– No tak, tedy… – powiedział Sokoliński – czas nam się naradzić co dalej…

Potarł brodę z miną zafrasowaną.

– Z której strony król jego miłość zechce pod Smoleńsk podchodzić? – zapytał posłannika.

– Tego nie wiem – odparł Spondowski.

– Tak, no i czy jutro już, czy dopiero pojutrze, a nie daj Boże potem – wtrącił Wojewódzki – bo chorych, rannych i utrapionych co niemiara, głodnych zasię już nawet nie licząc.

To mówiąc, przełknął ślinę.

– Trzeba królowi listem szyfrowanym donieść od której strony ma Smoleńsk podchodzić i jako najprościej do Smoleńska wejść i pomocy nam udzielić – powiedział Sokoliński. – Panie Kaleczyński!

– Słucham wasza miłość.

– Pójdziesz z panem Spondowskim do króla jego miłości, cobyś się naocznie przekonał o męstwie i męstwem wykazał przed królem jego miłością.

– Rozkaz, wasza miłość! – odparł Kaleczyński. – za kwadrans będę gotowy!

– Co nagle to po diable, mój drogi – odparł kapitan – Teraz pójdziemy wszyscy do kościoła, a potem wyśpijcie się oba dobrze w mojej kwaterze, bo i częstować czym nie ma, więc sen niech wam za posiłek starczy. Najadł się pan Spondowski dosyć strachu, teraz odpocząć trzeba. Jutro się sami naradzimy, a panu, panie Kaleczyński dam listy szyfrowane do króla jego miłości i do panów hetmanów. Razem je zaniesiecie do Hłuszycy.

W ten oto sposób, nie chcąc wydać się niegrzecznym wobec Spondowskiego, powiedział pan kapitan nie mniej ni więcej: masz go pilnować, panie Kaleczyński, o strategii nie będziesz wiedział, tylko listy przeniesiesz, a jak będzie trzeba, to zakopiesz.

To taka mała próbka do filmu, który powinien powstać w miejsce nonsensownej doprawdy odsieczy wiedeńskiej. Rocznica wprawdzie nie bardzo okragła, ale o ileż bardziej sercu bliska!

Jakub Brodacki

Scenka jest rozwinięciem krótkich wzmianek o dzielnym posłańcu panu Spondowskim w opracowaniu żródłowym Diariusz kampanii smoleńskiej Władysława IV 1633-1634, Warszawa 2006, s. 103-104, 207-208.

Wizytówka Tadeusza Kutrzeby a digitalizacja

Z niejaką satysfakcją śpieszę donieść, że moje nader skromne wysiłki digitalizacyjne zostały docenione. Jakiś czas temu opublikowałem kilka wizytówek z gratulacjami, które mój pradziad otrzymał z okazji awansu generalskiego w roku 1927. Była wśród nich wizytówka Tadeusza Kutrzeby.

Kilka dni potem napisali do mnie dwaj historycy z Wielkopolskiego Muzeum Walk Niepodległościowych – Jarosław Bączyk i Mariusz Niestrawski – z zapytaniem, czy mogliby tę wizytówkę opublikować w przygotowywanej publikacji o słynnym dowódcy Armii „Poznań” z 1939 roku. Wczoraj zaś otrzymałem już wydrukowaną książkę.

Przykład ten pokazuje, jak bardzo trudno ocenić, które dokumenty historyczne są naprawdę cenne i warte publikacji w sieci, a które nie. Digitalizacja polskich archiwów idzie nader opieszale. Poza inicjatywą Narodowego Archiwum Cyfrowego oraz „przejętą” przez Agorę Polską.pl (link do strony „dziedzictwo” jest niedostępny!), mamy jedynie biblioteki cyfrowe (tutaj wykaz), z pozoru obficie zaopatrzone w najrozmaitsze druki i starodruki, ale w dalszym ciągu jest to zaledwie kropelka w morzu potrzeb. Tu wspomnę – o czym wielu nawet zawodowych historyków nie wie – że spora część drukowanych źródeł w języku polskim jest zdigitalizowana w cyfrowych bibliotekach rosyjskich, np. niezwykle cenna seria pt. Archiv iugozapadnoi Rossii (Архив Юго-Западной России), zawierająca między innymi lauda sejmiku wołyńskiego w Łucku, spisane w większości po polsku… Natomiast obfite zbiory źródłowe polskich bibliotek są praktycznie niedostępne – poza skromną inicjatywą Ossolineum.

Innym problemem są czasopisma historyczne. Przeglądanie Bibliografii Zawartości Czasopism to zabawa mało zabawna, toteż cenną inicjatywą jest inicjatywa Muzeum Historii Polski – baza zawartości czasopism humanistycznych. Niestety z powodu obstrukcji wydawców, którzy gotowi są chronić własne publikacje choćby i przez tysiąc lat, baza w zasadzie ogranicza się do samego spisu zawartości. Ale to i tak bardzo wiele, zważywszy na to, że wyszukiwarka działa bardzo dobrze, co jest zasługą pewnego skromnego kolegi-historyka, którego nazwiska nie wymienię, bo nie wiem czy by sobie tego życzył.

Problemy zresztą nie dotyczą tylko źródeł drukowanych. Historycy i pasjonaci historii mają na ogół problem z odnalezieniem odpowiednich map Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej. Kiedy szukamy starych map, wujek google serwuje nam zazwyczaj w pierwszej kolejności: http://www.chem.univ.gda.pl/~tomek/mapy.htm Na tej starej stronie znajdziemy spory wykaz interesujących linków, między innymi do map sowieckich, niemieckich, WIG-owskich i wielu, wielu innych. W sumie jednak rzuca się w oczy przypadkowość zebranego wysiłkiem zapaleńców materiału, dlatego chciałbym zwrócić uwagę na dwa ciekawe linki, których chyba nie ma w tym wykazie i których wujek google tak łatwo nie wyłapie, bo trzeba znać tytuły konkretnych map. To jest zresztą ogólna słabość wyszukiwarek komputerowych, które wyszukują tylko to o czym klient wie, natomiast nie wyszukują tego, czego nie wie.

Szukałem ostatnio mapy Carte Générale et détaillée de la Pologne et des Pays Limitrophes redigée d’apres Rizzi-Zamnnoni, Gilly, Textor, Liesganig et Metzburg selon les nouvelles divisions de la paix de Tilsit par Stanisl. Rendziny Jngenieur Geographe z 1810 roku. Była to mapa przygotowana dla Napoleona z myślą o wojnie z Moskwą. Mapa znajduje się na czeskim portalu z mapami: http://mapy.mzk.cz/en/mzk03/001/065/335/2610352425_01/ Portal ten zawiera wiele innych, cennych map, nie tylko obszaru Polski. Jedynym problemem jest ich zgrywanie. Na stronie nie widać wyraźnego zakazu kopiowania, ale gdy próbowałem skopiować, pozyskiwałem albo całą mapę w bardzo słabej rozdzielczości albo (po zbliżeniu) kawałek mapy w dobrej rozdzielczości. Prawdopodobnie mapy są zbyt wielkie aby je przesyłać. Pozostaje więc zgrywanie po kawałku i potem żmudne łączenie. Program GIMP oferuje taką możliwość i da się to zrobić bardziej precyzyjnie niż w profesjonalnym Corelu, ale uprzedzam, że nie jest to łatwa robota. Mam w tym względzie swój własny patent…

Niezwykle cenny zbiór map trójwiorstówek oferuje rosyjska strona Kartolog. Mapy trójwiorstówki są to mapy w skali 1:126 000, wykonywane w II połowie XIX i na początku XX wieku na potrzeby armii rosyjskiej. Są z reguły bardziej szczegółowe, niż dzisiejsze mapy 1:100 000 i są nieocenionym źródłem dla badania obszaru I RP, ponieważ obejmują cały obszar rosyjskiego zaboru, łącznie z Królestwem Kongresowym oraz utraconymi przed zaborami województwami smoleńskim i czernichowskim oraz Inflantami. To pokazuje kogo Rosjanie uważali za swojego głównego wroga i czyje ziemie przeznaczali na teatr wojny…

Mapy zostały dobrze przygotowane do zgrywania. Niestety spis map daje tylko bardzo ogólne pojęcie, że dana mapka opisuje obszar gdzieś, powiedzmy, między Smoleńskiem a Mińskiem, więc trzeba szukać trochę na chybił-trafił. Czy pliki nie zawierają wirusów, tego nie wiem. Co prawda na stronie pobierania przeczytamy magiczną formułkę „Файл проверен Dr.Web: Вирусов нет”, ale czy można ufać Rosjanom? Radziłbym przetestować pliki programem antywirusowym, byle nie kaspersky’m. Trzeba też uważać, aby ich przypadkiem nie otwierać przed nagraniem na twardy dysk, ponieważ każda mapka ma rozmiar ok. 20 MB. Po zgraniu zalecam zmniejszyć ich rozmiar o 40%, co pozwoli uniknąć zawieszania komputera przy otwieraniu.

Przy tej okazji nieśmiało chciałbym zareklamować własną, amatorską inicjatywę digitalizacyjną, czyli bloga proluz.wordpress.com. Strona ta zawiera skany oryginalnych dokumentów Polskiego Ruchu Obrony Łużyc z lat 1945-1949. Projekt ten jeszcze nie został ukończony, w trakcie realizacji musiałem się zresztą nauczyć wielu rzeczy, toteż wyniki są niestety bardzo nierówne. W przyszłości będzie lepiej!

Zacząłem od wizytówki Kutrzeby i rozpędziłem się tak daleko, a pewnie czytelnicy chcieliby poznać moją opinię o książce panów Bączyka i Niestrawskiego. Jako że nie znam się na historii wojskowości i w ogóle historii XX wieku powiem tylko to, co rzuca mi się w oczy na podstawie wiedzy ogólnej. Generał Kutrzeba przez całe życie pracował w sztabach i w szkoleniu. Jak pisał w swoim diariuszu 22 maja 1939 roku płk dypl Stefan Rowecki, „generał dywizji Kutrzeba – nigdy niczym nie dowodził. Ostatni raz plutonem saperów austriackich w 1914 roku”. Rowecki niepokoił się, że ten brak doświadczenia okrutnie zemści się na sztabowcu, którego postawiono w roli dowódcy liniowego. Dalsza lektura książki utwierdziła mnie w przekonaniu, że Rowecki miał rację. Kutrzeba miał genialny zmysł strategiczny i wyczucie manewru, ale nie potrafił go przeprowadzić; chyba nie rozumiał też reguł jakimi rządzi się żołnierskie morale. Póki polskie oddziały były w natarciu, Kutrzeba miał prawo narzekać, że jego podkomendni w ferworze bitewnym zupełnie zapomnieli o wyszkoleniu: „piechota nasza nacierała często tylko frontalnie, szczególnie na wsie i osady. Rezultatem tych działań były zwycięstwa okupione jednak zbyt dużą ilością krwi”.

Wszystko to prawda, ale nie cała. Kontrofensywa znad Bzury została przeprowadzona w sposób niespójny i niekonsekwentny; gdy zwycięskim oddziałom nakazano nagle odwrót i zajęcie nowych pozycji, wywołało to wielkie rozczarowanie. Następnie piechota musiała wykonywać skomplikowane manewry pod wzmagającą się presją rosnącego w siły przeciwnika, tak jakby Kutrzeba nie rozumiał, że dowodzi ludźmi z krwi i kości, a nie żetonami na mapie. Wydawało mu się, że kluczem do sukcesu będzie powierzenie bezpośredniego dowództwa Bortnowskiemu, co też uczynił dwa razy z marnym skutkiem. Kierunek natarcia zmieniono cztery razy, dając czas przeciwnikowi na podciągnięcie dodatkowych jednostek. Żołnierze doskonale zdawali sobie sprawę, że szanse na ocalenie maleją, a dowódcy wielkich jednostek najwyraźniej stracili zaufanie do wodza, skoro próbowali „poprawiać” jego rozkazy, aby uchronić swoje oddziały przed zniszczeniem (płk Adam Brzechwa-Ajdukiewicz, gen. Roman Abraham, gen. Franciszek Alter). Czwarta próba natarcia przez Puszczę Kampinoską się nie powiodła, gdyż przeciwnik rozpoznał już zamiary polskiego dowództwa i dysponował przygniatającą przewagą. Kutrzeba praktycznie stracił kontrolę nad wojskami. Obie armie zostały zamknięte w kotle, z którego zaledwie niewielka część żołnierzy zdołała się przedrzeć do Warszawy. 17 września około godz. 10 Kutrzeba i jego sztab dostali się pod huraganowy atak lotniczy i ledwie zdołali się ukryć wśród brzeziny.

Tak zakończyło się pierwsze i ostatnie doświadczenie generała Kutrzeby z dowodzeniem wielkimi jednostkami. Dodajmy, że był to człowiek, który w pracy Wyprawa kijowska 1920 roku (Warszawa 1937) wytykał nieżyjącemu marszałkowi Piłsudskiemu metody dowodzenia wojskiem! Zastanawiający jest fakt wysłania na samą linię frontu wybitnego sztabowca, który nadawał się przede wszystkim na szefa Sztabu Głównego; niemniej zastanawiający jest fakt, dlaczego sam Kutrzeba się na to zgodził. Jako człowiek skromny i przyzwoity nie zrobił tego przecież dla próżności. Mam nadzieję, że w przyszłości biografowie słynnego generała tę zagadkę wyjaśnią dzięki możliwie najszerszej kwerendzie i analizie źródłowej.

Jakub Brodacki

Jarosław Bączyk, Mariusz Niestrawski, Generał Tadeusz Kutrzeba (1886-1947). Zarys biografii. Wyd. Wielkopolskie Muzeum Walk Niepodległościowych, Poznań 2012, ss. 144.

Pijany Hannibal

pijany hannibalJak nałogowy pijaczyna zagroził Moskwie.

Gdy armia kniazia Rużyńskiego stanęła w Tuszynie, 15 km od Moskwy, książę moskiewski Wasyl Szujski musiał się spocić ze strachu. Nie był to strach przed wrogą armią, ale przed gniewem bożym. Nie dalej jak dwa lata wcześniej, spiskowcy na czele których stał Szujski, dokonali zamachu stanu i obalili rządy Dymitra Samozwańca I, a jednocześnie uwięzili posłów królewskich, bawiących wówczas w Moskwie. Ponieważ jednak zdawali sobie sprawę z popularności zamordowanego łże-cara, wymyślili kult Świętego Dymitra.

Jak wiadomo prawdziwy Dymitr, syn Iwana Groźnego, został zamordowany w 1581 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Truchełko prawdziwego Dymitra musiało być już w bardzo złym stanie, a przecież zwłoki świętych się nie psują. Ale „Moskal potrafi”. W porozumieniu z Szujskim, metropolita rostowski Filaret Romanow sprowadził do Moskwy zwłoki świeżo zamordowanego chłopca, ogłaszając wszem i wobec, że są to zwłoki carewicza Dymitra. Zwłoki były świeżutkie, rzekłbym: prosto od rzeźnika, toteż obnoszono je w otwartej trumnie dni kilka, pokazując ludowi „zachowane od zepsucia” ciało rzekomo świętego i rzekomo Dymitra. Potem ciałko zaczęło śmierdzieć, toteż halloweenową zabawę czym prędzej przerwano, zwłoki pochowano, a kłamstwo oficjalnie kanonizowano.

Święte Kłamstwo odwdzięczyło się swoim wyznawcom z nawiązką, bo jak wiadomo kłamstwo rodzi kłamstwo. Na południowych rubieżach Moskowii pojawiła się więc nowa inkarnacja Dymitra Samozwańca, a na czele jego armii stanął przybyły z Rzeczypospolitej książę Roman Rużyński.

Urodzony w 1575 roku był synem Kiryka Ostafijewicza i Eudoksji Kuniewskiej. Początkowo gorliwy obrońca prawosławia i przeciwnik katolicyzmu, poświęcił się wkrótce wojaczce pod komendą hetmana Jana Zamoyskiego. Jako rotmistrz choragwi jazdy (tak zwanej „kozackiej”) walczył w Mołdawii (1600) i Inflantach (1601-1602). Za namową panów Wiśniowieckich rozpoczął działania na rzecz sprawy Dymitra Samozwańca I. Podczas przemarszu armii Samozwańca do Kijowa, Rużyński osłaniał go przed wojskami wrogiego wyprawie kasztelana krakowskiego Janusza Ostrogskiego, grożąc wręcz zemstą Kozaków i spaleniem dóbr kasztelana. Nie poszedł jednak z wojskiem Samozwańca na Moskwę, gdyż musiał najpierw zgromadzić odpowiednie fundusze na wyprawę. Jeszcze w 1606 roku na czele chorągwi husarskiej brał udział w bitwie z Tatarami pod Udyczem pod komendą Żółkiewskiego. Podczas rokoszu Zebrzydowskiego opowiedział się zdecydowanie po stronie króla Zygmunta III i walczył z rokoszanami pod Guzowem.

Korzystając z niepokojów rokoszowych w Rzeczypospolitej, Wasyl Szujski – jak wspomniałem – dokonał w Moskwie zamachu stanu i przyczynił się do zamordowania Dymitra Samozwańca I. Gdy pojawił się Dymitr Samozwaniec II, Rużyński zrezygnował z dalszej służby w armii kwarcianej i natychmiast rozpoczął przygotowania do wyprawy na Moskwę. Przybywszy do Orła, gdzie rezydował Dymitr Samozwaniec II, odsunął od władzy tymczasowego „hetmana” Mikołaja Miechowieckiego i sam zajął jego miejsce.

Teoretycznie rzecz biorąc książę Roman nie posiadał odpowiednich kompetencji do najwyższego dowództwa. Jak podaje Andrzej Przepiórka, kniaź właściwie nie posiadał doświadczenia w dowodzeniu na szczeblu operacyjnym, nigdy nie dowodził jednostką większą, niż chorągiew. Ale – dodam od siebie – wiemy też doskonale, że armię Rzeczypospolitej cechowała nadzwyczajna wręcz plastyczność, giętkość, zdolność dostosowania do zmieniającej się sytuacji. Nieliczne zazwyczaj wojska Rzeczypospolitej odnosiły swe wielkie zwycięstwa już na poziomie taktycznym. Oficerowie, a nawet szeregowi towarzysze kawalerii uczeni byli samodzielności i operatywności, a pozostając w stałym kontakcie bojowym z Tatarami, mistrzowsko posługiwali się improwizacją i podstępem. Nie na darmo powiadano, że król Polski jest królem królów…

Dodatkowym atutem kniazia Rużyńskiego była jego kozacka osobowość, którą nasi endecy nazwaliby zapewne „osobowością turańską”. Niestabilność emocjonalna, alkoholizm, choleryczność, brak trwalszego zakorzenienia moralnego poza lojalnością grupową (i wobec króla), zuchwałość, przekonanie o przeznaczeniu do wielkich czynów, świadomość wysokiego pochodzenia w połączeniu z niezwykłą popularnością i egalitarnym sposobem bycia, absolutna obojętność religijna, bezgraniczny spryt i diaboliczne poczucie humoru – te cechy przezierają ze wszystkich poczynań kniazia. Jest on bohaterem kozackim z charakteru, ale dzięki lojalności wobec króla zasłużył się Rzeczypospolitej.

Przez zimę Rużyński przygotowywał swoje wojsko do wyprawy. Jego siły rosły, podczas gdy wojska Szujskiego, dowodzone przez jego brata Dymitra, stojące pod Bołchowem nieopodal rzeki Kamienki, topniały w oczach jak wiosenne śniegi. W maju 1608 roku armia Rużyńskiego, złożona z husarii, rot „kozackich”, kozaków zaporoskich, kozaków dońskich, dworian, dzieci bojarskich, strzelców, kozaków grodowych i wielu rodowitych Moskali z najrozmaitszych grup społecznych, wyruszyła w stronę Bołchowa.

Bitwa rozpoczęła się 10 maja. Oddziały wroga wchodziły do walki stopniowo; pierwszy pojawił się na polu walki pułk przedni kniazia Golicyna, mając za plecami rozlewiska po wiosennych wylewach rzeki Kamienki. Nie sprostały mu pułki Aleksandra Rudzkiego i Mikołaja Wielogłowskiego oraz Kozaków Dońskich, wysłane przodem, toteż Rużyński zmusił gros swojej armii do szybkiego marszu z odsieczą. Przybywszy na miejsce nakazał ruszyć pułkom księcia Adama Rużyńskiego i Walentego Walawskiego, które we wspaniałej szarży wepchnęły Golicyna w ramiona nadciągającego dalej pułku straży, dowodzonego przez kniazia Kurakina. Kurakin zdołał kontratakować, ale jedynym sukcesem, jaki uzyskał, był w miarę bezpieczny odwrót za rozlewiska. Tam też – za błotami – stanęło gros sił moskiewskich, a przede wszystkim groźny dla sarmackiej kawalerii tabor z piechotą i artylerią. Na skrzydłach i tyłach wódz moskiewski postawił kawalerię, przez co jego pozycja uległa wzmocnieniu. W ogniu armat i strzelb załamywały się kolejne szarże Sarmatów, a ponieważ dzień chylił się ku zachodowi, Rużyński odwołał swoje wojska do obozu.

Straty obu stron były poważne. Sarmaci największe straty ponieśli w koniach. Jeden ze sztandarów kawalerii został nawet wzięty przez Moskali, choć raczej przypadkiem. Ale największe straty poniosło morale przeciwnika. Nazajutrz czeladź obozowa wyprowadziła w pole zwykłe wozy, zatknąwszy na nie proporce, a przejście tych wozów wzbudziło wielką kurzawę, Moskale się strwożyli. Sądzili, że dla Rużyńskiego nadciągają jakieś nowe i ogromne posiłki. Wojewoda Dymitr Szujski nakazał więc odwrót w stronę Bołchowa. Widząc to Rużyński wysłał za przeprawę niewielki oddział, który miał na tamtym brzegu postawić nowe obozowisko. Na ten widok Moskale zawrócili znów w stronę przeprawy. Wszystko zapowiadało wznowienie bitwy…

Ale Rużyński czuwał nad sytuacją. Natychmiast wysłał przeciw Moskwie harcowników, którzy mieli ją zabawić jak najdłużej i umożliwić jego armii przeprawienie się na drugi brzeg i uszykowanie do bitwy. Tam też uszykowawszy głęboko swoją armię rzucał kolejne hufce do szarży, aż moskiewska kawaleria nie wytrzymała i pierzchła. Uporczywy pościg zakończył się zdobyciem wrogiego obozu ze wszystkimi dostatkami i kilkudziesięcioma działami. Kilka dni potem zdobyto Bołchów, którego załogą dowodził niejaki Giedroyć – Litwin w służbie moskiewskiej.

Wkrótce potem padł Możajsk, a przerażony car Szujski zapowiedział, że wypuści z niewoli przetrzymywanych od dawna posłów Rzeczypospolitej – Aleksandra Gosiewskiego i Mikołaja Oleśnickiego. W ich imieniu Borkowski i Wilam grzecznie poprosili Rużyńskiego, aby wyprowadził swoje wojska z granic moskiewskich, gdyż to narusza pakta zawarte między Rzecząpospolitą a Moskowią. Prawda jednak była taka, że czynili tylko zadość obietnicy uczynionej carowi Szujskiemu i że działali bez pełnomocnictw królewskich. Jak słusznie stwierdzał świadek tych wydarzeń Mikołaj Marchocki, „Moskwa o zawarciu pakt i o wypuszczeniu posłów nie myślała, by ich był ten strach od nas nie cisnął do tego”.

Odpowiedziano im więc hardo, że „to Moskwa, o czym wy nam powiadacie, przymuszona czyni; a my takeśmy się tu już zawiedli, że rozkazania w tym niczyjego nie słuchamy, a za pomocą bożą tuszymy sobie, że tego, z którymeśmy tu przyszli, na stolicy jego posadzim”.

Niestety, wywiad moskiewski się zorientował, że siły nowego Samozwańca są stosunkowo nieliczne, toteż Moskwa swych bram nie otworzyła tak chętnie jak Dymitrowi Samozwańcowi Pierwszemu. Po kolejnej zwycięskiej bitwie na gościńcu twerskim, zagrzane sukcesem wojsko założyło obóz w miejscu, gdzie rzeka Tuszyn wpływa do rzeki Moskwy, w widłach tych rzek na miejscu płaskim, lecz wyniosłym zarazem, a więc idealnym do obrony. Tymczasem Szujski skłonił ciągle jeszcze uwięzionych posłów królewskich, aby wysłali do Rużyńskiego kolejnych posłańców z perswazją, aby wojsko kniazia opuściło granice moskiewskie. Był to fortel, gdyż za tymi posłańcami cichaczem szedł już kniaź Wasyl Masalski z ogromną armią moskiewską w nadziei zaskoczenia przeciwnika.

Ale „Orużynskij” – jak zwali go Moskowianie – był nie w ciemię bity i psychikę moskiewską znał chyba lepiej, niż ktokolwiek inny w jego czasach. Odprawiwszy posłów, po zmroku postawił wojsko w stan pogotowia i uszykowawszy je w trzy hufce pomaszerował w kierunku rzeczki Chodynki, sam idąc w hufcu środkowym. Tuż przed świtaniem spieszona kawaleria z rusznicami w ręku nastąpiła przez zarośla na obóz moskiewski, gdzie nieprzyjacielska piechota zaczęła ją razić ogniem, co spowodowało chwilowy kryzys morale. „Jednak” – jak pisze Marchocki – „nawołaliśmy się cnotą”. Dzięki przezwyciężeniu strachu i ponowieniu natarcia Polaków, wróg nie zdołał użyć armat, których najbardziej obawiał się książę Rużyński. Husarze pieszo wpadli do nieprzyjacielskiego obozu, a za nimi wtargnęło także lewe skrzydło Adama Rużyńskiego; uciekający wróg zaległ trupami pole, a kniaź Masalski dostał się do niewoli.

Niestety zwycięskie wojsko w większości zajęło się obdzieraniem trupów do gołego i zagarnianiem łupów i to do tego stopnia, że w pościgu za wrogiem brała udział ledwie 1/3 wszystkich żołnierzy. Tymczasem za obozem moskiewskim stał jeszcze drugi obóz, z którego wypadła w dwójnasób liczna armia i pomimo nadzwyczajnego męstwa Sarmatów, zmusiła ich do odwrotu za rzeczkę Chynkę, także tych, którzy zajęci byli łupami.

Rzeczka Chynka chwilowo odgrodziła walczących. Pewien kozak doński zsiadłszy z konia celnie strzelił z samopału zabijając moskiewskiego chorążego. Chorągiew moskiewska upadła na ziemię. Kryzys morale minął po raz drugi; kawaleria ponownie ruszyła do szarży i przebywszy Chynkę zmusiła nieprzyjaciela do odwrotu. (tu czytaj opis bitwy bitwy nad Chodynką)

Tego dnia wszyscy mieli już dosyć wrażeń, a straty w nielicznej przecież armii były znacznie bardziej dotkliwe, niż dla Moskali, którzy ciągle wystawiali kolejne, niezwykle liczne armie. Na szczęście po triumfie nad Chodynką armię Rużyńskiego zaczęły zasilać kolejne grupy ochotników na czele z Andrzejem Młockim, Aleksandrem Zborowskim (synem Samuela) i słynnym Janem Piotrem Sapiehą, dowodzącym na prawym skrzydle armii Chodkiewicza podczas pamiętnej bitwy pod Kircholmem (1605). Armia Rużyńskiego wzrosła do kilkunastu tysięcy sarmackiej kawalerii, dwóch tysięcy polskiej piechoty, wielu tysięcy kozaków zaporoskich i kilkunastu tysięcy kozaków dońskich. Car Szujski ostatecznie wypuścił polskich posłów z niewoli, wraz z wojewodą Jerzym Mniszchem i jego córką, Maryną. Była ona koronowaną carową moskiewską; niektórzy historycy też przypuszczają, że właśnie jesienią 1608 roku została w szczerym polu koronowana powtórnie, nieomal pod samymi bramami Moskwy, przez nieznanego prawosławnego archijereja (biskupa), w asyście całej zgromadzonej armii.

W Tuszynie nadeszła pora nieustających bankietów, narad i intryg. Rużyński zdawał sobie sprawę, że Jan Piotr Sapieha reprezentuje na tym terenie samego króla, toteż odnosił się do niego z wielką rewerencją. Z drugiej strony obawiał się utraty komendy nad armią, bo jak wiadomo zwycięstwo wielu ma ojców. 23 września na bankiecie Rużyński przysięgał na szabli Sapiesze, że nie stoi mu na przeszkodzie w żadnej rzeczy. Dwa dni później na kolejnym bankiecie pijany Hannibal podarował Janowi Piotrowi własną szablę, służby swoje we wszystkim ofiarowując, na co Sapieha oddał mu szablę swoją. Opuszczając imprezę Sapieha wsiadł na konia, ale wystraszony wierzchowiec zrzucił go z siodła, przez co „tak się potłukł jego mość, iż był pijany”. Kolejny dzień leczono kaca, a Sapieha zrozumiał, że jeśli pozostanie tam dłuższy czas, nie uniknie obowiązku udziału w pijackich imprezach, toteż co rychlej wyruszył pod Ławrę Świętej Trójcy w Siergiejewie, aby ją zdobyć. Po drodze nastąpili nań Moskale z wielką armią. 2 października pod Rachmańcami nieliczna armia Sapiehy zniosła nieprzyjaciela doszczętnie, goniąc i siekąc go cztery mile do przodu. Armia Sapiehy rozpoczęła oblężenie Ławry. Moskwa była osaczona i cierpiała straszliwy głód.

W czasie gdy Sapieha oblegał Ławrę Troicką, Rużyński czynił starania, aby wzmocnić swoją władzę na przekór panoszącym się wśród żołnierzy intrygom. Gdy za namową intrygantów w obozie pojawił się znów dawny wódz Miechowiecki, oburzony Rużyński zaraz wysłał mu ostrzeżenie, aby się wynosił, bo każe go zabić. Gdy Miechowiecki schronił się w mieszkaniu Samozwańca, Rużyński wkroczył tam z czterema wyrostkami i zamordował intryganta. Wzburzonemu Samozwańcowi powiedział natomiast, że i jemu zaraz utnie szyję. Tym samym na razie rozerwał sieci intryg. „Potemeśmy ich pojednali” – pisał z czarnym humorem Marchocki – „A Miechowieckiego głowa przepadła”.

Książę próbował też uzyskać poparcie króla dla całej imprezy i niejako zalegalizować pobyt królewskich poddanych na terytorium moskiewskim. Ponieważ już wtedy niektóre koła bojarskie sugerowały możliwość objęcia tronu moskiewskiego przez królewicza Władysława, Rużyński stanowczo przestrzegał króla przed tym krokiem. Zupełnie słusznie proponował w zamian królowi Smoleńsk i ziemię siewierską. Nie ulega wątpliwości, że król podzielał jego zdanie, a sprawę obsady tronu moskiewskiego traktował jedynie przetargowo. Sprawy potoczyłyby się jeszcze lepiej, gdyby sam papież Paweł V udzielił swego wsparcia. W tym celu kniaź zawiadomił go o swym przejściu na katolicyzm, Maryna też napisała do Rzymu solenne prośby – lecz na próżno.

Co gorsza w marcu 1609 roku Rużyński został postrzelony z łuku. Jak podaje pamiętnikarz, „w pół pod pas z łuku postrzelony, tak, że żelezie wskroś przez krzyże z niego wyciągniono, w czym był dziwnie cierpliwy, że z takim razem aż do stolicy o swej mocy na koniu przyjechał. Wyleczył się był z tego razu, ale już nie do końca miał warowne zdrowie”. Wzmogła się u księcia choroba alkoholowa. Niewykluczone, że po wyciągnięciu strzały pozostały w ciele Rużyńskiego jej odłamki, które sprawiały mu ból. Odtąd książę coraz częściej bywał pijany, a komendę nad wojskiem przejął ataman kozacki Iwan Zarudzki.

Najgorsze było to oczekiwanie na przełom, ale przełom nie nadchodził. Sapieha ciągle nie mógł zdobyć Siergiejewa, towarzystwo żądało nałożenia danin na Moskali, a gdy daniny nałożono, doszło do buntów ludowych, które trzeba było tłumić. Następnie zbuntowała się czeladź obozowa, której kilka tysięcy wyszło z obozu, plądrując co popadnie. I ten bunt Rużyński stłumił, surowo ukarawszy prowodyrów.

3 lipca 1609 roku doszło do wielkiej bitwy pod Moskwą, podczas której nagle doszło do załamania morale i niemal pewne zwycięstwo wymknęło się z ręki Sarmatom. Gdyby nie przytomność umysłu atamana kozaków dońskich Iwana Zarudzkiego, bitwa skończyłaby się klęską. Moskale wzięli do niewoli wielu zakładników. W tymże lipcu Zborowski odniósł świetne zwycięstwo pod Twerem, lecz wkrótce Skopin Szujski zaskoczył Zborowskiego na leżach, zadając mu znaczne straty. Widząc to Rużyński wydał rozkazy skoncentrowania wszystkich sił w Tuszynie. 13 sierpnia Sapieha odstąpił od oblężenia Ławry Troickiej. Nie mogąc zmusić nieprzyjaciela do walnej bitwy pod Kalazinem 26 sierpnia, zorientował się, że jeśli uderzy pierwszy, wpadnie w zastawioną pułapkę, dzięki czemu uniknął klęski pierwszego dnia bitwy. Potyczki i harce ciągnęły się i w następnych dniach, gdy dotarła z Tuszyna wiadomość, która odebrała wojsku chęć do walki: król Zygmunt III Waza wypowiedział wojnę carowi Szujskiemu.

Powodów do wypowiedzenia wojny było aż nadto: nieuwolnienie w terminie jeńców, niewysłanie posłów do Rzeczypospolitej dla zatwierdzenia traktatu, knowania z uzurpatorem szwedzkiego tronu Karolem Sudermańskim. Były też i rozmaite preteksty, jak choćby i ten, że Zygmunt III po kądzieli odziedziczył prawa Jagiellonów do panowania nad Rusią, że Moskwa bezprawnie zagarnęła Litwie liczne terytoria z ziemią siewierską i Smoleńskiem na czele. Było to co prawda niemal sto lat wcześniej, ale do tej pory nie zawarto stałego pokoju, kontentując się ciągle przedłużanymi rozejmami, albowiem Moskwa uparcie nie chciała zrzec się swoich mniemanych praw do Rusi litewskiej. Namawiał do wojny także Oleśnicki, ostrzegając króla, że „ten naród, na którąkolwiek stronę padnie, skoro uspokoją rzeczy swe, a zwłaszcza jeśliby padło na stronę Szujskiego, pewnie Wasza Królewska Mość i Rzeczpospolita nic sobie dobrego, spokojnego z owąd obiecować nie możesz”. Do wojny też parli Lew Sapieha i Aleksander Gosiewski.

Faktem jest, że żołnierze Rużyńskiego poczuli się zagrożeni w swych zasługach i w ich szeregi wkradła się demoralizacja. Obawiano się, że sprawa Samozwańca upadnie, a wraz z nią przepadnie obiecany żołd. Książę Rużyński, który był przekonany, że należy przyłączyć się do armii królewskiej wspiął się na wyżyny krasomówstwa i demagogii. Wmówił żołnierzom, że król z pewnością wypłaci im zasłużone pieniądze i że nie należy zwracać się przeciwko naturalnemu panu. „Tego uważam za zdrajcę” – prawił Książę – „kto wynajęty za dzienną zapłatę i związany ze swoim panem przysięgą, najpierw wycierpiał dla niego tyle trudów i rozlał tyle krwi, a potem kierowany jakąś przewrotną miłością do obcej ziemi usiłuje go zniszczyć i pognębić, a zapłaty za swój trud oczekuje od innych, nie od niego… Dlatego” – kontynuował chytrze Rużyński – „zwiążmy się z wielkim kniaziem [moskiewskim, Dymitrem Samozwańcem] ścisłymi więzami i z uwagi na naszą zrodzoną we krwi sławę, na żołd słusznie nam należny, na świętość danego przyrzeczenia, nie występujmy przeciwko królowi i przeciwko Rzeczypospolitej”. Innymi słowy książę Roman zaproponował sprzedanie samozwańca w zamian za żołd u króla. Propozycja dość niegodziwa, ale wojsko w lot podchwyciło tę ideę. Zawiązano więc zaraz konfederację, obiecując stać przy Samozwańcu „niezłomnie” i oczekiwać zapłaty od króla.

Zaczynały się najtrudniejsze dni w życiu kniazia Rużyńskiego. Początkowo Sapieha nie chciał przystąpić do konfederacji. To rozwścieczyło Rużyńskiego, który przecież desperacko próbował ratować całą sytuację. Ruszył więc ku niemu z dwoma tysiącami husarzy. Po tygodniowych bez mała rozmowach i namowach, książę stracił cierpliwość i – wedle suchej relacji dziennika bojowego pułku Sapiehy – „naszedł na szałas jego mości z dobytą bronią”. Szczegółów tego zajścia nie znamy, ale ostatecznie pułk Sapiehy przyłączył się do konfederacji. Niestety nie lepiej działo się w Tuszynie, gdzie swoje intrygi snuł jak się zdaje ulubieniec Samozwańca książę Adam Wisniowiecki. Tymczasem na miejsce przybyli królewscy posłowie – Krzysztof Zbaraski i Stanisław Stadnicki. Konfederaci frymarczyli zasługami swoimi, posługiwali się też prawami carowej Maryny jako argumentem w negocjacjach. Samozwańca rychło przestano w ogóle brać pod uwagę. Gdy próbował wypytywać Rużyńskiego dlaczego posłowie królewscy nawet nie proszą o audiencję u niego, mocno podpity książę zaczął rzucać plugawe wyzwiska i groźby, po czym z krzykiem „oj ty moskiewski sukinsynu!” zamachnął się nań buławą. „Co ci do tego, że posłowie przyjechali do mnie? Kto wie, ktoś ty taki. Dosyć jużeśmy krwi przelali bez żadnej nagrody”. Rużyński obalił też na ziemię obecnego tam ulubieńca Samozwańca księcia Adama Wiśniowieckiego i – jak malowniczo opisał to Kobierzycki – „okładał go podnóżkiem z taką siłą, że rozrzaskał ten sprzęt na drobne kawałki”.

Nic dziwnego, że w noc z 6 na 7 stycznia 1610 roku Samozwaniec uszedł z Tuszyna w towarzystwie kozaków dońskich i kilku wiernych mu Polaków. Zaraz po ucieczce burza rozszalała się w obozie. Mieszkanie Dymitra splądrowano, odnalazłszy w nim podobno Talmud, liczne hebrajskie rękopisy i dokumenty spisane alfabetem hebrajskim. Obrzucono inwektywami kniazia Rużyńskiego, obarczając go winą za ucieczkę Samozwańca, jak też i posłów królewskich. Ci ostatni postawili swoją eskortę w stan gotowości, spodziewając się starcia. Starszyzna jednak zdołała pohamować najbardziej rozwścieczonych, przebłagano posłów królewskich, aby nie odjeżdżali i postanowiono raz jeszcze wznowić negocjacje.

Jednocześnie mianowany przez Samozwańca patriarcha moskiewski Filaret Romanow został przez posłów królewskich i samego króla potraktowany jako partner w rozmowie, co okazało się później niewybaczalnym błędem króla Zygmunta III. Filaret bowiem chciał rządzić państwem moskiewskim za pomocą władcy-marionetki; to on „stworzył” Samozwańca Pierwszego (i otrzymał od niego godność patriarchy), to on kanonizował Kłamstwo (o czym pisałem na początku), to on także przyłączył się do Samozwańca Drugiego (który również przyznał mu godność patriarchy). Tym razem władcą-marionetką miał być w jego mniemaniu nastoletni królewicz Władysław. Z chwilą, gdy Zygmunt III podjął bezpośrednie rokowania z Romanowem i jego ludźmi, poczuli się oni przede wszystkim reprezentantami państwa moskiewskiego. Nie leżało w ich interesie ani zdobycie przez króla Smoleńska, ani wzmocnienie jego armii armią tuszyńską, ani tym bardziej realne panowanie królewicza Władysława na carskim tronie. Następujące w kolejnych miesiącach wydarzenia wyraźnie wskazują na to, że wojsko tuszyńskie zostało poddane serii zręcznych intryg i manipulacji, które doprowadziły do jego całkowitego rozkładu. Był to błąd króla, bo jak stwierdza świadek epoki: „lepiej było przez desperackie Dymitra partii odwagi do szczętu pogubić potencję [moskiewską], a potem zwątlone siły Dymitra przytłumiwszy, swojej imprezy nad Moskwą dokazać, nie prosząc onych aby obrali [królewicza Władysława], lecz zwycięskim stylem dać prawo takie, jakie by się naszym podobało po otrzymanej generalnej wiktorii”.

Przede wszystkim do buntu podjudzał z Kaługi Samozwaniec i wkrótce wielu konfederatów zaczęło żałować podjętych z królem negocjacji. Wykorzystano też urażoną dumę i ambicję Maryny, która – jak podaje Kobierzycki – „obchodziła stanowiska chorągwi polskich, błagała, hojne przyrzekała nagrody, do poszczególnych oddziałów posyłała zaufanych swych powierników i środkami tymi, nie zawsze zgodnymi ze wstydem niewieścim, tak dalece umiała wpłynąć na usposobienie żołnierzy, iż odwiodła ich od króla, a utwierdziła w wierności dla Dymitra”. Podburzono kozaków dońskich i pozostających w Tuszynie Tatarów, aby odeszli do Kaługi, ale ataman ich, Zarudzki, niezwłocznie powiadomił o tym Rużyńskiego; ten zaś postawił na nogi wierne sobie chorągwie i z minimalnymi stratami rozbił dezerterów niemal doszczętnie. Całe odium za ten bunt natychmiast spadło na carową, przeto w nocy z 23 na 24 lutego, przebrawszy się w odzienie kozackie, Maryna uszła z obozu, zamierzając udać się do Kaługi. Pozostawiła też po sobie list, w którym skarżyła się całemu towarzystwu: „Nie ominęły mnie kontakty z ludźmi nikczemnymi, wśród żarcia i pijackich uczt (…). Bała się moja dusza i obracał się w nieustannym strachu, ponieważ nie tylko moja cześć była zagrożona (straszyli, że mi ją wyrwą, a mnie samą okryją hańbą i niesławą), lecz również nastawano na moje życie – przeciwko mnie zawiązywały się różne spiski i planowano moje porwanie i ofiarowanie mnie jako brankę obcemu władcy”.

Po ucieczce Maryny wojsko księcia wpadło w wielkie rozprzężenie. Podczas zebrania koła generalnego zwolennicy Maryny dowodzeni przez Tyszkiewicza przyszli uzbrojeni potajemnie w rusznice. Gdy nie mogli przekonać stronników królewskich do dalszego popierania Dymitra, odstąpili od koła, zsiedli z koni dobywając rusznic, wpadli w koło i wystrzelili wprost do księcia Rużyńskiego.

Dzielny kniaź miał jednak jeszcze sporo szczęścia, gdyż po pierwszym wystrzale ocalał, a po chwili odprowadzili go z miejsca przyjaciele. Jak dowcipnie skomentował Kobierzycki: „Rużyński byłby zginął, gdyby – choć był mężem skądinąd dzielnym i zuchwałym – nie wybrał bezpiecznego wyjścia i nie zapadł się nagle jak pod ziemię; nie było wtedy dla niego żadnego innego ratunku niż ustąpić – jak wiadomo, należy opuścić żagle, kiedy pod wpływem rozszalałego sztormu kłębią się morskie bałwany”.

Zwolennicy Dymitra w armii Rużyńskiego nie odeszli w stronę Kaługi i raz jeszcze w obliczu bliskości oddziałów nieprzyjaciela wojsko powzięło wspólne uchwały, ale po zamachu na życie księcia zaufanie przepadło bezpowrotnie. Koniec końców uchwalono wymarsz do Wołoka, gdzie też wojsko miało się w zgodzie rozejść i każdy miał pomaszerować gdzie mu się podoba. Wymarsz w tym kierunku był zapewne zainspirowany przez Rużyńskiego, który do ostatnich chwil działał na korzyść króla: Wołok to jedno z miast, zamykających armii Szujskiego drogę do Smoleńska.

Rozpoczął się ostatni dzień tuszyńskiej epopei. 16 marca 1610 roku „drugą stolicę” Moskowii podpalono, zabierając jednak artylerię. Wraz z wojskiem wyruszyli także popierający Dymitra bojarzy i Filaret Romanow, zapewne chcąc osobiście dopilnować ostatecznego rozkładu armii Rużyńskiego. 18 marca wojsko dotarło do Wołoka, ale z powodu głodu i ciasnych stanowisk, rozłożono je wokół Soborników i w Osipowie. W Wołoku pozostał tylko oddział kozaków dońskich pod dowództwem atamana Zarudzkiego. Chcąc wzmocnić załogę, Rużyński pojechał do chorągwi Bartosza Rudzkiego. Tu książę próbował ich namówić, aby wymaszerowali do Wołoka, ale doszło do zwady; znów o mało nie przyszłoby do starcia, przyjaciele krewkiego Rużyńskiego odprowadzili go na bok, ale tak nieszczęśliwie, że książę spadł po schodach urażając sobie ów postrzelony strzałą bok. Załamany ogólnym rozkładem dawniej zwycięskiej armii Rużyński dostał gorączki i z początkiem kwietnia 1610 roku zmarł.

Wiktorii kłuszyńskiej nie dożył. Nie ulega jednak wątpliwości, że w skali strategicznej był jej współautorem, niezasłużenie lekceważonym przez pyszałkowatego Zółkiewskiego w jego znanym dziełku pt. Początek i progres wojny moskiewskiej. W dziełku tym czytamy, że Rużyński „niemal zawżdy był pijany”,przeczytamy o jego konfliktach z Sapiehą, ale w innym miejscu przyznaje hetman, że w wojsku Samozwańca, ze śmiercią kniazia „tym większa stała się konfuzja”. Faktem jest, że książę Roman przez dwa lata trwożył i nękał państwo moskiewskie i wpędził armię Szujskiego w swego rodzaju „sarmacki kompleks”, który bardzo dopomógł husarzom Żółkiewskiego pod Kłuszynem. Moskale przestali po prostu wierzyć w możliwość zwycięstwa z Polakami w bitwie polowej!

Ten „pijaczyna nałogowy” (jak nazwał go jeden z historyków) zasługuje na pomnik i na nazwanie jego imieniem choćby małej uliczki w każdym polskim i ukraińskim mieście i miasteczku. Jest wspólnym bohaterem obu narodów. Cześć Jego Pamięci!

Jakub Brodacki

PS. Mogliby nasi ONR-owcy za wzór brać księcia Romana i za wschodnią granicą sprawić co dobrego dla Rzeczypospolitej…

LINK do prezentacji multimedialnej opisującej dzieje dymitriad:

http://www.youtube.com/watch?v=DQR8Wdbvhvo&list=PLqyvpi_tT1Rq6APXFTXjx5Q6dNZnLrDrB&feature=mh_lolz