Król Stanisław

Mentalność króla Stanisława nie różniła sie wiele od mentalności urzednika na stanowisku dyrektora departamentu w III RP.

Było to za panowania Augusta III. W znanej gawędzie Henryka Rzewuskiego (http://literat.ug.edu.pl/soplica/024.htm), oglądamy taki oto obrazek. W puszczy ponarskiej lud tajemnie się zbiera dla odbywania jakichś zadawniałych obrządków pogańskich. Po środku puszczy stoi „dąb poświęcony, ogromnej grubości, przed którym lud klęka, pokłony bije i ofiary pali”. Przesąd ten wszyscy po kolei biskupi próbują wykorzenić, ale jak wieść niesie „iż jak kto toporem po dębie uderzy, sam siebie zetnie”. Przesąd ten był tak silny, że dąb stoi ciągle, a lud dalej odprawia swoje zabobony.
Książę Pociej wysyła więc do puszczy oświeconą komisję, złożoną z urzędników, księży, zakonników; zjeżdża też tłumie szlachta i panowie. Ksiądz Juraha wygłasza coś na kształt kazania, tłumaczy licznie zebranemu ludowi, że „to bałwochwalstwo porzucić trzeba, a przestać naszego Zbawiciela krzyżować gardząc nauką Jego Kościoła, aby chodzić za baśniami i czartowskimi wymysłami”. Po skończonym nabożeństwie daje hasło do ścięcia dębu, ale nikt ani nie drgnie.
„A co to – prawi jeden po drugim – mam sobie samemu być wrogiem? Niech księża sami popróbują go ścinać”. Nie trzeba zaś zapomnieć o tym, że wielu było świeckich mężów. Ksiądz Juraha mówi JW. Chlebowiczowi, kasztelanowi wileńskiemu: „Jako wysoki senator, daj, panie, z siebie przykład, którym lud oświecisz!” A pan kasztelan odpowiedział pokazując na JO. księcia Radziwiłła, hetmana wielkiego litewskiego, który był razem wojewodą wileńskim: „0to jest pierwszy senator naszej prowincji. Strzeż mię Boże, abym przywłaszczał sobie pierwszeństwo.” Ale książę hetman: „Rybeńko, przyzwoiciej, aby stan duchowny zaczynał, a my potem.” Tu ksiądz Juraha: „To by było przeciwko powagi stanu duchownego toporem machać”. Tak wszyscy stanęliśmy jak wryci, tylko się na siebie oglądamy, bo choć wiara była wielka, każdy myśli sobie: „A nuż czort omami.”
Wreszcie z ciżby wysuwa się „jeden pan młodziuchny, po zagranicznemu odziany, ale dziwnej urody, podobniejszy do anioła niż do człowieka, widząc te korowody, porywa topór i śmiało nim po dębie raz, drugi i trzeci zacina. Dopiero jak zobaczył lud, że jemu nic, za nim z toporami tak żwawo, że dębisko, duchem zwalone, runęło z hukiem o ziemię.”
Okazuje się, że owym młodzieńcem, podobniejszym do anioła, niż człowieka, jest późniejszy król Stanisław. Narrator komentuje: „Tak, ledwo z dzieciństwa wyszedłszy, nasz wielki monarcha uzupełnił dzieło Władysława Jagiełły: tamten w pogańskich narodach prawdziwą wiarę zaszczepił, a ten ostatnie szczątki bałwochwalstwa zniszczył”…
Gawęda Rzewuskiego jest oczywiście perfidnie przewrotna. Pozornie kreuje Rzewuski mit „dobrego króla”, który już za młodu reformuje kraj i wnosi kaganek oświaty. W rzeczywistości jednak pokazuje coś zupełnie przeciwnego. Dąb, o który toczy się batalia, to w istocie rodowód, drzewo przodków, narodowa geneologia. Przecież „kto toporem po dębie uderzy, sam siebie zetnie” – powiada Rzewuski wyraźnie. Nikt nie kwapi się, aby niszczyć własną tożsamość, wszyscy czekają na przykład. I oto odsiecz przybywa: czart pod postacią Stanisława Poniatowskiego pojawia się i wskazuje narodowi drogę jak podciąć własne korzenie… I choć naród od dawna zmierza do samobójstwa, dopiero za przykładem czarta wszyscy rzucają się, aby niszczyć to wszystko, co przez stulecia tworzyli przodkowie…

Tyle mit literacki. Przeczytałem ostatnio wywiad, udzielony Arcanom przez Panią Profesor Zielińską w marcu tego roku, a poświęcony postaci ostatniego króla Rzeczypospolitej. (Część 1 i Część 2). Nie ma wątpliwości, że nikt w obecnej Polsce nie zna lepiej dziejów ostatnich lat Pierwszej Rzeczypospolitej. Zachęcam do lektury. Wywód jest morderczo logiczny i poprowadzony wg tradycji real-politik, z którą naprawdę trudno jest dyskutować.

A jednak kilka wątpliwości – w duchu Henryka Rzewuskiego – nie daje mi spokoju.

W części pierwszej Pani Profesor słusznie podnosi fakt, że ostatni król w znacznej mierze odbierany był przez współczesnych jako stronnik rosyjski. Nastroje przed sejmem czteroletnim były wybitnie antyrosyjskie. Nasuwa się podstawowe pytanie: skoro nastroje były antyrosyjskie (a K2 przecież musiała o tym wiedzieć), to na jakiej podstawie król liczył na sojusz Rzeczypospolitej z Rosją przeciwko Turcji? Przecież i w Petersburgu i w Warszawie wiedziano doskonale, że taki sojusz można zawrzeć tylko i wyłącznie za zgodą Sejmu; w przeciwnym wypadku skończyłoby się tylko na prywatnej umowie króla z carycą. Profesor Zielińska zarzuca Ignacemu Potockiemu naiwność w ocenie intencji króla pruskiego i pewnie słusznie; czy aby jednak nie dostrzega naiwności w postępowaniu króla?

W drugiej części prof Zielińska opisuje grę Czartoryskich o wzmocnienie instytucji Sejmu, prowadzoną przeciw Rosji i przy nieświadomości narodu co do rzeczywistych intencji reform. Prowadzący wywiad zwraca uwagę, że „Trudno reformować naród kwestionując jego tradycje”, na co prof. Zielińska odpowiada, że stosunek króla do własnego narodu przypominał raczej „stosunek ojca do niedojrzałych dzieci: świadomość ich wad, ale ciepłe dla nich uczucia i chęć pracy dla pokonania tych wad, dla osiągnięcia przez dzieci niezbędnej dojrzałości.” I znów moja podstawowa wątpliwość: z jakiej racji mam przyznać królowi – osadzonemu przez obce wojska – status „ojca narodu”? Dlaczego mam się roztkliwiać nad jego ciepłymi dla narodu intencjami? Niech król da mi szanse, aby je poznać!

Jako historyk XVII wieku twierdzę, że w Rzeczypospolitej żadna reforma nie była możliwa bez publicznej i jawnej debaty. Takie były cechy tego ustroju. To prawda, że w XVIII wieku znajdował sie on w stanie upadku, ale to jedno pozostawało ciągle aktualne. Jako obywatel Rzeczypospolitej, Stanisław jeszcze zanim został królem powinien był sobie z tego zdawać sprawę. Wprowadzanie głównej reformy sejmowania w 1766 roku podstępem i oczekiwanie, że „jakoś się uda”, że nikt nie dostrzeże, a Katarzyna na sprawę przymknie oko, to dopiero była naiwność! A już szczytem naiwności było zakładać, że reformę sejmowania społeczeństwo potraktuje jako dowód królewskiego patriotyzmu i oddania sprawom Ojczyzny.

W sprawie ostatniego króla Polski mogę powiedzieć tylko to, co mi się od dawna „wydaje”, a jak do tej pory zarówno argumenty przeciwne, jak i nowe odkrycia historyczne utwierdzają mnie w moim „słusznym poglądzie na króla Stasia”. Otóż wydaje mi się, że podstawową wadą Poniatowskiego było ostentacyjne eliciarstwo, przekonanie, że jako człowiek obyty „wie lepiej” i nie musi zabiegać o rzeczywiste poparcie społeczne. Nie jest to postawa polityka, męża stanu Rzeczypospolitej, lecz urzędnika na szczeblu dyrektora departamentu – jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Człowieka, który potrafi zarządzać, ale nie potrafi rządzić. Urzędnik zawsze myśli, że wszystko wie lepiej. Petenci to ciemny lud, który nie używa dezodorantów. Posłowie na Sejm na niczym się nie znają, więc trzeba nimi manipulować jak dziećmi i wciskać im różne dziwne ustawy do uchwalenia, bo i tak się nie zorientują o co chodzi. A no i warto zadbać o dziedziczność pełnionego urzędu. Jak się już jest królem, to koniecznie dziedziczność tronu.

Dziwna sprawa z tą dziedzicznością tronu. Zabiegał o nią chyba każdy król Rzeczypospolitej, ale szczerze mówiąc tylko jednemu królowi elekcyjnemu udało się osadzić na tronie własnych synów przy aplauzie poddanych. Pomnik tego króla mijamy na Placu Zamkowym w Warszawie. Pomyślmy o nim ciepło, a roztrzęsanie rozterek urzędniczej duszyny króla Stasia pozostawmy zawodowym historykom.

Jakub Brodacki

Koalicja rządowa w kontrataku

Chodzi o rozbicie PiS na dwa nienawidzące się obozy.

Wpis będzie krótki, bo chyba kazdy widzi, co się święci. W wariancie optymistycznym PiS wygrywa wybory w towarzystwie ruchu narodowego. Dochodzi do klinczu porównywalnego z klinczem PO-PiS, przy czym PiS będzie tym razem w roli PO, a RN w roli PiS. W wariancie mniej optymistycznym przy władzy pozostaje Platforma Obywatelska z PSL.

Chcę zwrócić uwagę na szczególnie przykre dla mnie nasze słabości:

1. poprzez pupę Radwańskiej PO udowadnia, że w PiSie trwa walka między zboczeńcami i dewotami.

2. poprzez polsko-rosyjskie „pojednanie” i w formie bardziej kabaretowej, czyli przez księdza Lemańskiego PO pokazuje, że kościół PiSu wcale nie popiera.

3. poprzez ubój rytualny PO stawia PiS między interesami wsi, a moralnymi wątpliwościami mieszkańców miast. I każe wybierać. Dodatkowo wprowadza element konfliktu z Izraelem.

4. poprzez polską mniejszość na Kresach PO wywołuje konflikt między opcją jagiellońską a piastowską w samym PiSie.

5. poprzez skonfliktowanie Sakiewicza z o. Rydzykiem PO ujawnia, że w PiS (o zgrozo) są ludzie, którzy do kościoła nie chodzą, albo chodzą, ale nieszczerze.

Zastanawiam się co jeszcze przygotowali dla nas macherzy od serc, w czasie gdy ACRON kusi się na Tarnowskie Azoty, a Litwa buduje własny gazoport. Mają Państwo jakieś pomysły? Proponuję wyciszyć emocje, a uruchomić racjonalne myślenie.

 

Jakub Brodacki

Dziś późnym popołudniem spadł grad

Liście dyni zostały podziurawione jak z karabinu maszynowego. Wiedziałem, że jeśli przymrozki w maju były słabe, to lato sprawi niespodzianki…

(opublikowane 16.06.2012 na niepoprawnych)

Nie chcę snuć żadnych skojarzeń, ale myślę sobie: co to za państwo, którego generałowie popełniają samobójstwa albo ich synowie (niepoczytalni) mordują. Nic więcej nie można dodać.

A dynie? W przeciwieństwie do generałów dynie odrosną, a jak nie odrosną, to jeszcze jest czas, aby posiać nowe. Pielęgnujmy ogrody – zarówno te realne, jak i te ludzkie, w naszych umysłach. Cieszmy się gdy rosną, wyrywajmy chwasty i nie przejmujmy się zanadto gradem.

Jakub Brodacki

Dzień z życia gladiatora

Aby pokonać „pogańskich” herosów potrzebna jest kanonada satyryczna.

(opublikowane 28.12.2011 na niepoprawnych)

Parlamentaryzmem interesuję się nie od dziś; dlatego chcąc wiedzieć co dzieje się w naszym Sejmie, poświęciłem kilka godzin na analizę gry parlamentarnej, toczącej się pierwszego dnia obrad – 8 listopada – na podstawie zapisu dostępnego na stronie obradysejmu.pl. W czasach staropolskich pierwszy dzień obrad pokazywał często pod jakim znakiem upłynie całe sejmowanie; dzisiaj pierwszy dzień obrad definiuje raczej pierwsze trzy-cztery miesiące kadencji, stąd warto zapoznać się z jego przebiegiem. Do analizy załączam na koniec noworoczne życzenia dla posłów Prawa i Sprawiedliwości.

Słyszałem, że te dwa miesiące temu tematyka obrad zdominowana została przez żądanie Janusza Palikota usunięcia krzyża z sali plenarnej (27.10). Po obejrzeniu archiwalnego nagrania stwierdziłem, że rzeczywistość jest bardziej przygnębiająca. Przebieg obrad utwierdził mnie w przekonaniu, że Sejm odgrywa rolę cyrku gladiatorów, a wyborcy sprowadzeni są do roli żądnych krwi obywateli rzymskich zasiadających na trybunach w koloseum. Ponieważ mainstreamowe media bezczelnie nazywają ten cyrk demokracją – i to bez żadnych cudzysłowów – ja również pozwolę sobie całkiem serio i bez cudzysłowu nazwać ten cyrk demokracją totalitarną. Pojęcie to zdefiniowałem kilka miesięcy temu przy innej okazji (tutaj); ogólnie rzecz biorąc sprowadza się ono do tego, że środowiska władzy udostępniają obywatelom starannie wyselekcjonowane i kontrolowane narzędzia, przy użyciu których pozwalają obywatelom uczestniczyć w sukcesach władzy (nigdy w porażkach) oraz aktywnie angażować emocje w niszczeniu przeciwników politycznych, szczególnie zaś posłów Prawa i Sprawiedliwości.

Tyle ogólna definicja – w szczegółach zapewne za chwilę poróżnię się z czytelnikami. Albowiem sądzę, że sprawa katastrofy smoleńskiej to sprawa pierwszorzędnej wagi dla państwa, natomiast sprawa krzyża – to otwarcie walk gladiatorów na arenie cyrkowej. Jak to stwierdziła pani Kwaśniewska po obejrzeniu filmu Quo vadis: szczególnie poruszyły ją sceny „pożerania chrześcijan przez lwów”. Otóż te sceny oczami pani Kwaśniewskiej zobaczyłem również 8.11.2012.

Do rzeczy. Obrady w formie na ogół kulturalnej, choć nieco nieporadnej, prowadził marszałek-senior Zych. Mówię „nieporadnej”, gdyż jak się zdaje nie był on przyzwyczajony do nowej formy polskiego parlamentaryzmu, w ramach której likwiduje się wszelkie zwyczaje parlamentarne, ograniczając postępowanie wyłącznie do norm zapisanych w regulaminie Sejmu. Nawet jeśli weźmie się pod uwagę praktykę parlamentarną Zycha w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej…

Pierwsze posiedzenie Sejmu poprzedziła seria prowokacji. Palikot zażądał usunięcia krzyża. Marszałek Schetyna unieważnił mandaty dwóm posłom PiS: Dariuszowi Barskiemu i Bogdanowi Świączkowskiemu. Szczytem lekceważenia wobec izby był fakt, że po raz pierwszy w historii III RP ustępujący premier rządu Donald Tusk złożył dymisję w formie pisemnej, a nie ustnej, co choć zgodne z literą prawa, łamało dotychczas obowiązujący zwyczaj. Sprawę tę wytknął premierowi poseł Iwiński z SLD. Nie przeszkodziło to posłom SLD głosować za kandydaturą Ewy Kopacz (PO) na marszałka Sejmu.

Wystąpienie posła Iwińskiego i buńczuczne wystąpienie posła Kalisza ośmieliły Ludwika Dorna do sprawdzenia, czy zgłoszona kandydatura Ewy Kopacz na marszałka Sejmu ma stabilną większość parlamentarną, a gdyby ten test okazał się dla niej pomyślny – zadania jej serii trudnych pytań. Dorn stwierdził, że koalicja wokół kandydatury Kopacz jest niepewna, wobec tego unieważnienie mandatów dwóch posłów PiS-u może być zrozumiane jako próba manipulowania wynikiem głosowania. Złożył wniosek o przerwę w obradach aż do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez sąd najwyższy. Wniosek przepadł przytłaczającą większością głosów, co oznaczało, że wybór Ewy Kopacz jest już pewny. Nie dziwi zatem, że pytania do tej kandydatki zadawali wyłącznie posłowie PiS. Ale wcześniejsze wystąpienia posłów Iwińskiego i Kalisza powinny były uzmysłowić posłom prawicowej opozycji, że gra jest rozpisana na role i trzeba być ostrożnym.

Prezentacji kandydatki dokonał Sławomir Nowak, który przedstawił ją jako anioła w ludzkiej skórze i podkreślił, że jej istotnym walorem jest płeć, gdyż będzie to pierwsza w historii Sejmu marszałek-kobieta. Kandydata PiS, Marka Kuchcińskiego również w samych superlatywach przedstawił Mariusz Błaszczak. Następnie Ludwik Dorn zwrócił uwagę, że w wystąpieniu posła Nowaka jedyną zaletą Ewy Kopacz jest jej płeć, na co Janusz Palikot zaczął ze swej ławy poselskiej protestować przeciwko jak to określił „szowinistycznemu wystąpieniu” i „kabaretowi narodowo-katolickiemu”. Dorn przypomniał, że Ewa Kopacz nazwała posłów opozycji „hienami cmentarnymi”, co nie ułatwi odbudowania komunikacji między rządem a opozycją i między różnymi klubami parlamentu w czasie najbardziej dramatycznej kadencji parlamentu. Ostrzegł posłów lewicy, aby głosując teraz na Ewę Kopacz, w przyszłości nie żalili się z tego powodu. Inni posłowie PiS zarzucili Ewie Kopacz dezinformowanie krewnych ofiar tragedii smoleńskiej i opinii publicznej w sprawie przebiegu sekcji zwłok oraz szereg innych nieprawidłowości. Wśród tych wystąpień bez wątpienia wyróżniało się wystąpienie posła-debiutanta Andrzeja Dudy (godz. 13:40), który zwrócił Ewie Kopacz uwagę, że „ciała, które były przekazywane rodzinom do identyfikacji w początkowej fazie były w ogóle nieumyte. I dlatego ta identyfikacja tak trudno szła”. W odpowiedzi głos zabrał tylko Sławomir Nowak (PO), który oskarżył posłów PiS o czarną niewdzięczność wobec Ewy Kopacz, która w trudnych chwilach okazała tyle dobra rodzinom ofiar tragedii smoleńskiej i zaapelował: „proszę was, nie żerujcie więcej na tej tragedii. Proszę, pozwólcie odejść zmarłym i pozwólcie żyć żywym”. (godz. 13:58). Ewa Kopacz – mimo wołania opozycji – nie ustosunkowała się do żadnego z zadanych jej pytań. W wyniku głosowania przytłaczającą większością głosów Ewa Kopacz została marszałkiem Sejmu.

Po przerwie Sejm uchwalił, że wicemarszałków będzie pięciu – gdyż tyle partii wyborcy wybrali do parlamentu. Marszałek Kopacz ogłosiła przerwę. Po przerwie zgłoszono pięciu kandydatów na wicemarszałków: Cezarego Grabarczyka, Eugeniusza Grzeszczaka, Wandę Nowicką (prezentował ją poseł-debiutant Robert Biedroń), Marka Kuchcińskiego i Jerzego Wenderlicha. Artur Górski przypomniał o sprawie sądowej między Joanną Najfeld a Wandą Nowicką. Stwierdził, że Nowicka jest na liście płac przemysłu aborcyjnego. Jan Dziedziczak (PiS) przypomniał wypowiedź Nowickiej, że „kto nie był komunistą za młodu, ten nie będzie przyzwoitym człowiekiem”. W odpowiedzi o godz. 17:02 wystąpił znów Robert Biedroń. Jego wystąpienie wywoływało salwy śmiechu po prawej stronie sali, szczególnie, gdy zarzucił posłom PiS-u, że są „źle wyedukowani seksualnie”. Wyniki głosowania: Cezary Grabarczyk (za 445, przeciw 3, wstrzymało się 6), Eugeniusz Grzeszczak (454-0-0), Marek Kuchciński (439-2-14), Wanda Nowicka (192-178-77), Jerzy Wenderlich (436-3-12). Nowicka nie została wybrana (większość bezwzględna wynosiła 224 głosy). Ogłoszono przerwę.

No i w tym momencie otworzyła mi się w mózgu pewna ukryta klapka i zacząłem się zastanawiać jak ja postąpiłbym na miejscu posłów prawicowej opozycji w tej sytuacji. Zacznijmy od tego, że wszystkich czterech wicemarszałków wybrano niemal jednogłośnie. To bardzo ważny element budowania ich autorytetu. Piątego wicemarszałka nie wybrano. Wybór był następujący: można było zgłosić własnego kandydata (bez szans), kandydata niby nie-własnego, ale własnego (też bez szans) albo zaproponować którejś z pozostałych partii wytypowanie kompromisowego kandydata; ewentualnie samemu go wskazać. Rozmowy z Palikotem były nie tyle wykluczone, ile po prostu zbyt ryzykowne. Rozmowy z SLD nie miały sensu, bo mieli już swojego wicemarszałka. Ze względu na stosunkowo kulturalne prowadzenie obrad przez seniora Zycha, można było uczynić gest w stronę PSL. Można też było spróbować negocjacji z Platformą, żeby sama wyznaczyła jakiegoś znośnego kandydata, który uzyskałby jednogłośne poparcie. Gdyby Platforma odmówiła, można było całą sprawę obrócić w satyrę i zgłosić, dajmy na to, Jarosława Gowina lub Grzegorza Schetynę. I tak by odmówili, ale satyra jest zawsze lepszym mieczem bezsilnych, niż gniew. Mogłaby z tego powstać jeszcze i taka korzyść, że wskazano by w Platformie ewentualną linię przyszłego rozłamu.

Niestety wybrano wariant najgorszy z możliwych. Gdy o godzinie 18:30 wznowiono obrady, marszałek Kopacz ogłosiła, że na konwencie seniorów zaproponowała dodatkowe głosowanie nad wyborem piątego wicemarszałka, usłyszała jednak sprzeciw (czyżby Solidarnej Polski?) i wobec tego poddaje swój wniosek pod głosowanie. W wyniku głosowania Sejm zgodził się na wybór piątego wicemarszałka. Postawiono dwie kandydatury: Beaty Kempy i Wandy Nowickiej. Janusz Palikot (19:18) uprzejmie poprosił Sejm o poparcie kandydatury Nowickiej. Zaznaczył, że w rodzinie Nowickiej również byli ludzie, którzy zginęli w Katyniu (!!!). Posłowie opozycji żądali od obojga kandydatek jasnego ustosunkowania się do sprawy krzyża sejmowego – ma wisieć, czy nie? Andrzej Romanek (Solidarna Polska, 19:21) przypomniał, że Palikot żądał usunięcia krzyża, a teraz prosi o poparcie – co za przewrotność. Arkadiusz Mularczyk (Solidarna Polska, 19:22) zaznaczył, że krzyż sejmowy pochodzi od ks. Jerzego Popiełuszki. Anna Zalewska (PiS, 19:24) przypomniała posłom PO, że przysięgając dodawali „tak mi dopomóż Bóg”. Zbigniew Girzyński (PiS, 19:25) przypomniał Palikotowi, że blokował kandydaturę Antoniego Macierewicza do komisji ds. służb, co uderzało w autonomiczne prawa klubów (zwyczaj polegający na zachowaniu proporcji liczebnych – parytetów klubowych – w obsadzaniu różnych stanowisk i ciał parlamentarnych). Posłowie opozycji zażądali, aby Wanda Nowicka udzieliła odpowiedzi na pytania. Nowicka odmówiła, Kempa (19:29) w emocjonalnym wystąpieniu zadeklarowała, że jest za krzyżem i jest za wartościami chrześcijańskimi, za religią w szkołach i tradycyjnym modelem polskiej rodziny. „Czy krzyż pochodzący od matki bł. księdza Jerzego Popiełuszki ma wisieć w tym miejscu, czy nie: decydujcie!”.

Posłowie Platformy bezzwłocznie odpowiedzieli na ten apel. W wyniku głosowania Nowicka uzyskała 243 głosy, Kempa 154. Nowicka uzyskała wymaganą większość, choć nie uzyskała autorytetu pozostałych wicemarszałków.

Przyznam szczerze, że ręce mi opadły. Zwróćmy uwagę: w pierwszym głosowaniu nad kandydaturą Nowickiej, znacząca część posłów (zapewne PO i PSL) wstrzymała się od głosu, a część wręcz głosowała przeciwko jej kandydaturze. Sądzę, że ci posłowie chcieli pokazać swoim wyborcom (tym obywatelom rzymskim przed srebrnym ekranem), że są przeciwnikami nie tyle aborcji i ateizmu, ile przede wszystkim tak zwanych „skrajności”. Jeśli chciało się prawidłowo rozegrać cyrkowe przedstawienie, należało na gwałt zmontować z nich koalicję wokół jakiegoś kandydata z PO lub PSL. A co zrobiono? Wypuszczono na arenę Beatę Kempę.

Może się mylę. Może postawa części posłów PO i PSL była tylko jakąś pułapką, zastawioną na opozycję, by „wyżebrać” sobie drugiego wicemarszałka. Jeśli nawet – to można było – w drodze satyry – wykazać tę grę i wskazać wspomnianych wyżej niepoważnych kandydatów: Gowina i Schetynę. Ale lepiej pójść na łatwiznę i szukać taniej popularności wśród części wyborców, którzy na prawicę głosowali, głosują i będą głosować. „Ale im powiedziała” – mogli powiedzieć ci wyborcy zaciskający pięści przed srebrnym ekranem. A co pomyślała większość obywateli rzymskich? „Ta głupia prawica nigdy się niczego nie nauczy”.

Targają mną tutaj sprzeczne uczucia. Jako polityczny kibic miewam ochotę, aby zagrzewać swoich „gladiatorów” do walki. Krzyż, który dla Chrześcijan jest znakiem męki i zmartwychwstania, znakiem najwyższego poświęcenia dla dobra ludzi, dla mnie jest także częścią polskiej tradycji, nie jedyną, nie najważniejszą, ale istotną. Za tym znakiem idzie między innymi taka ważna polska wartość, jak dążenie do dobra wspólnego. Z tym krzyżem przodkowie nasi żyli i umierali, a więc niezależnie od tego, jaki jest mój prywatny stosunek do Chrześcijaństwa, mam świadomość, że ci przodkowie ciągle żyją wśród nas i należy ich szanować. W przeciwieństwie do posła Sławomira Nowaka uważam, że zmarli mogą odejść i spać w spokoju tylko wtedy, gdy żywi ich szanują. W przeciwnym wypadku Katyń będzie cykliczną zmorą, która stanie także przy łóżku Sławomira Nowaka i Wandy Nowickiej.

Z drugiej strony istnieje niebezpieczeństwo, że konkret, jakim jest katastrofa smoleńska, zostanie przesłonięty cyrkiem gladiatorów, w którym krzyż sejmowy  będzie sprowadzony do roli cyrkowego rekwizytu, zarówno w rękach Palikota i jego kompanii, jak i najbardziej prawicowej części polskiej prawicy. Pamiętajmy, że cyrk to nie jest demokracja. Na tej arenie nikt nie sprawdza prawdziwości intencji i uczuć, na tej scenie kreuje się mitologicznych herosów i morduje „chrześcijan pożeranych przez lwów” – że znów odwołam się do klasyka gatunku, pani Kwaśniewskiej.

Co zatem warto zrobić? Potrzebujemy kanonady satyrycznej, by wykazać co warci są „pogańscy” herosi. Tego humoru (choćby przez łzy) życzę przede wszystkim sobie, nam wszystkim i naszym uczciwym „gladiatorom” z Prawa i Sprawiedliwości – oby w Nowym Roku 2012 ostatecznie i w każdym calu ośmieszyli rządy „koalicji smoleńskiej”, obnażyli w imponderabiliach, ale i w najdrobniejszych szczegółach wszystkie ich niegodziwości i manipulacje, doprowadzając do bezapelacyjnej kompromitacji. Bo od tego jest już prosta droga do wymierzenia sprawiedliwej kary.

Jakub Brodacki

Dwie kobiety

Prawdziwe kobiety świecą zawsze czystym, odbitym światłem słońca.

W czasach gdy gromadziłem wszystkie możliwe publikacje na tematy erotyczne, w moje ręce wpadła kiedyś książeczka Harry’ego Mulischa zawierająca dwa opowiadania: Dwie kobiety oraz Stare powietrze. (Wrocław 1990). Uważam, że opowiadanie Dwie kobiety jest naprawdę wybitnym i potrzebnym nam dzisiaj opisem rzeczywistości lesbijek, który dość dobrze diagnozuje problem.

Laura – z zawodu historyk sztuki – bardzo potrzebuje czułości, ale nie ma jej skąd wziąć, bo choć siedem lat była mężatką, jest właśnie pięć lat po rozwodzie. Powodem była bezpłodność; mąż odszedł do innej, która dała mu dwoje dzieci. Nasza bohaterka od czasu do czasu chodzi do łóżka z jakimś przypadkowym mężczyzną, ale nikt jej nie chce na stałe. Nigdy nie była lesbijką. Ale gdy nagle widzi na ulicy w Amsterdamie piękne (jej zdaniem) ciało kobiety, zakochuje się w tym ciele z miejsca. I z wzajemnością.

Do tego momentu wszystko jest jeszcze naturalne, bo przecież wszyscy odczuwamy rodzaj estetycznej przyjemności lub doświadczamy swego rodzaju duchowej jedności z przyrodą, gdy widzimy ludzi na nasz gust pięknych lub pięknie wystrojonych. Jednakże te dwie panie z miejsca nawiązują bardziej uczuciową, osobistą relację. Młodsza od narratorki Sylvia – bo tak nazywa się to piękne ciało – jest szesnastolatką mająca liczne przygody i z mężczyznami, i z kobietami. „- Nie robi ci to różnicy, czy to mężczyzna, czy kobieta?” – pyta główna bohaterka. „Byleby tylko byli dla mnie mili” – odpowiada eteryczne, zwiewne ego w ciele kobiety. Od razu bierze sprawy w swoje ręce i zaciąga główną bohaterkę do łóżka. „Ubrałyśmy się” – podsumowuje to zdarzenie bohaterka – „i wyszłyśmy do umytego, nowo narodzonego miasta: pan i sługa – ona była panem, a ja sługą”.

Jak widać młodociana Sylvia jest w tym związku osobistością inicjującą, dominującą i korzystającą z chwilowej, życiowej słabości głównej bohaterki. Jest też Sylvia całkowicie pozbawiona skrupułów moralnych, jak aktorka odgrywająca jakąś bezsensowną rolę w teatrze i bawiąca się życiem innych ludzi. Wprowadzając się do mieszkania narratorki, oszukuje rodziców, że mieszka z jej synem (rzekomym „Thomasem”) jako swoim narzeczonym. Fotografuje się z przypadkowym chłopakiem na ulicy, aby potem pokazać jego fotografię własnej matce – osobie bardzo nowoczesnej i postępowej. Pajęczynę kłamstwa autor po mistrzowsku obraca w symbol krzywoprzysięstwa. Sylvia jest bowiem tak pochłonięta tworzeniem mistyfikacji, że wyciągając z oliwy wrzący kawałek mięsa nie macza go w zimnym sosie, ale przez nieuwagę wkłada do ust, raniąc sobie wargę. Wiadomo, kłamcy muszą mieć jakiś problem z ustami…

Sylvia jest jak opętana. Głównej bohaterce każe nago przybierać pozę Chrystusa na krzyżu, a następnie klęka przed nią i demonstracyjnie się „modli”. Kiedy coś sobie wymyśli, koniecznie musi to wykonać, niezależnie od fatalnych skutków, jakie może to wywołać. Patologiczne cechy swojej partnerki narratorka widzi coraz wyraźniej. „Kiedy ciebie słucham” – mówi – „mam wrażenie, jakbym zaglądała pod kamień w jakimś wilgotnym ogrodzie i patrzyła na te wszystkie pełzające tam stonogi”. Ale brnie w tę wilgoć coraz dalej. Pajęczyna kłamstwa rozrasta się niczym pleśń. Wzorem Sylvii narratorka oszukuje własną matkę (zamożną staruszkę, mieszkającą oczywiście w ekskluzywnym domu starców), że jest właśnie z niejakim „Thomasem”, którego nazwisko brzmi „Nithart” – tak samo jak nazwisko panieńskie Sylvii. W tym momencie w tę scenę niczym czołg wparowuje Sylvia, która oczywiście ma swoją koncepcję jak należy kłamać i stara matka z miejsca wszystko pojmuje. Chociaż staruszka jest chora i słaba, z nadludzkim wysiłkiem wstaje i z całej siły okłada Sylvię laską niczym wściekłego psa.

Tak to już jest, że gdy 0 dodamy do 0, otrzymujemy ciągle zero i choćbyśmy nie wiem ile razy dodawali, to i tak zawsze będzie zero. Obie śmiertelnie zakochane panie próbują sobie w jakiś sposób pomóc. Główna narratorka zawsze chciała mieć dziecko, ale nie dlatego, że kocha dzieci. Chciała po pierwsze oderwać się mentalnie od dominującej matki. Po drugie zaś chciała zaspokoić wyraźne żądanie swego ex-małżonka, który ją opuścił z powodu bezpłodności. Sylvia więc wpada na świetny pomysł, aby uwieść owego ex-małżonka, zajść z nim w ciążę, następnie go opuścić i przynieść dziecko w wianie swojej oblubienicy. Świetny temat na komedię, ale to co w teatrze może być wspaniałym dowcipem, w życiu kończy się tragedią, z czego autor doskonale zdaje sobie sprawę. Ex-małżonek narratorki zostaje uwiedziony i na jakiś czas porzuca żonę i dwójkę dzieci. Sylvia znika z życia głównej bohaterki, która szaleje z rozpaczy i wściekłości. Podczas dramatycznej rozmowy, którą odbywa z ex-małżonkiem, ten bezradny mężczyzna tłumaczy jej, że Sylvia jest eteryczną istotą. „Mam uczucie” – mówi – „że ona nigdzie nie przynależy, że jest czymś obcym, że właściwie nie istnieje… I jedynym, co pozostaje jeszcze do powiedzenia, jest to, że po tobie ona wybrała sobie mnie, by móc dalej istnieć”.

Jest to prawda, ale trochę inna, niż ów zakłopotany śmiertelnik sobie wyobraża. Sylvia bowiem tylko pozornie porzuciła swą dawną kochankę; wraca do niej, aby jej przynieść w prezencie dziecko. Obie są nieprzytomnie szczęśliwe, choć Laura doskonale wie, że to nie może się dobrze skończyć. „Sylvio” – pyta z powagą, podczas romantycznej namiętności na strychu przy otwartym oknie pod gwiazdami – „czy ty nigdy przed niczym się nie cofasz?”.

No cóż, jak postęp, to postęp. Dalej następuje to, co nastąpić musi. Zakochany w Sylvii ex-małżonek Laury dokonuje na Sylvii zabójstwa w afekcie, zabijając przy okazji dopiero co poczęte dziecko. Z miejsca przyznaje się do winy i jako prostoduszny mężczyzna oddaje w ręce policji, aby spędzić w więzieniu sporą część życia. Laura – która pochłonięta namiętnościami przez wiele miesięcy nie napisała do matki żadnego listu – otrzymuje informację o jej śmierci. Marzy już tylko o tym, aby jak najprędzej podążyć w jej ślady.

To znakomite opowiadanie o dziwo napisał mężczyzna, ale z tak doskonałym wyczuciem kobiecej psychiki, że aż można podejrzewać, czy przypadkiem jakaś przedwcześnie dojrzała nastolatka imieniem Sylvia nie napisała go dla niego z miłości. Opowiadanie pokazuje w kalejdoskopie większość społecznych słabości cywilizacji zachodniej, zarówno tej, którą znamy z czasów rozkwitu, jak i z czasów muzealniczej degeneracji (Laura jest pracownikiem muzeum). Po pierwsze problem bezpłodności, który w naszej cywilizacji urasta do rangi problemu politycznego. Człowiek wieków dawnych albo adoptował dziecko, albo dobierał sobie płodną nałożnicę. Innym sposobem uniknięcia bezpłodności był ożenek z kobietą, która już ma dziecko, co dawało nadzieję na dalszy przychówek. Były to rozwiązania pragmatyczne i podtrzymujące ludzki gatunek w najprostszy możliwy sposób. Po drugie dawniej było nie do pomyślenia, aby kobieta pozostawała sama i bez opieki. Oddalenie żony było czynem niegodziwym, ale przewidując różne możliwości, starano się wyposażyć kobiety w odpowiedni posag, aby w razie kłopotów nie była we wszystkim zależna od męża. Po trzecie autor ujawnia różne prawdy duchowe o nas wszystkich: potrzebę bliskości, w którą mogą wtargnąć złe moce pod postacią istot eterycznych – ulubiony motyw mitologiczny wszystkich mitologii na wszystkich kontynentach. Sylvia w istocie jest czarownicą, kobietą bezpowrotnie opętaną przez demona, toteż łatwo jest nam zrozumieć, dlaczego dawniej „leczono” opętanie wyrokiem śmierci. Oddalenie matki pozbawia Laurę naturalnej osłony duchowej osoby bliskiej i naraża ją na napaść. Ale z drugiej strony nie ma przypadku w tym, że Laura chce być od matki daleko, ponieważ nie ma między nimi zaufania. Starsza, konserwatywna pani żyje chyba w epoce wiktoriańskiej, co w naturalny sposób odgradza ją od emocjonalności córki. Czwarty motyw – estetyka ciała i to, jak bardzo kobiety stroją się i malują po to, aby podobać się innym kobietom. Większość pań, z którymi w młodości chodzimy pod rękę, nie ma pojęcia co tak naprawdę nam się w nich podoba – wszystkie żyją kobiecymi mitami o „kobiecie zadbanej” i pachnącej oraz najbardziej kretyńskimi kanonami piękna kobiecego, które aktualnie prezentują jakieś pedały, uchodzące za kreatorów mody. Dopiero właściwy pan na właściwym miejscu i w warunkach intelektualnego bezpieczeństwa potrafi kobiecie wytłumaczyć jakimi oczami mężczyźni patrzą na kobiety i co naprawdę w nich widzą. Bo kobiety są jak księżyc i świecą światłem odbitym – tego żadna egalitarna ideologia nigdy nie unieważni. Piąty motyw – miłość safoniczna. Nie ma mężczyzny, któremu by się jakoś nie podobała, kojarzymy ją z muzułmańskim rajem, pełnym zaokrąglonych, namiętnych hurys. W gruncie rzeczy traktujemy ją jako wzbogacający element normalnych, heteroseksualnych relacji męsko-damskich. Nasz mózg odbiera to jak przyjemne, musujące bąbelki. Ale co się stanie, gdy w tym wszystkim nas nie ma, a dwie osamotnione panie nie bardzo wiedzą czy są sobie nawzajem ojcem i matką, matką i córką, mężem i żoną, babcią i wnuczką, osobą dominującą i osoba uległą, dawcą i biorcą, wysysają energię życia z siebie nawzajem i wszystko w ich życiu powoli osuwa się w ową okrytą cieniem część kamienia, pod którym żyją „te wszystkie pełzające tam stonogi”?

Z tą niewesołą refleksją pozostawiam czytelników niepoprawnych w tym pięknym, słonecznym dniu, który z pewnością nie da stonogom wyzwolenia. Bo są to przecież istoty, które światła słonecznego bardzo nie lubią. A przecież prawdziwe kobiety świecą zawsze czystym, odbitym światłem słońca.

Jakub Brodacki