Wywiad z wampirem

Żeby było jasne: nie uważam ambasadora rosyjskiego za wampira, zresztą w ogóle nie mam o nim zdania, bo go w ogóle nie znam. Sądząc z powierzchowności może budzić sympatię, ale przecież w programie Jana Pospieszalskiego nie wystąpi on w charakterze modela kolekcji garniturów dla panów w wieku średnio późnym, tylko jako reprezentant i za zgodą kierownictwa Federacji Rosyjskiej.
(blog-n-roll.pl, 14.09.2016)
Nie wiem czy już gratulować Rosjanom, czy jeszcze z tymi gratulacjami poczekać. Nie wątpię, że Jan Pospieszalski będzie wyciskał z siebie siódme poty, by zagonić Rosjanina w kozi róg, ale jednocześnie nie wątpię, że nic to nie zmieni, gdyż cały sens tego przedsięwzięcia jest zupełnie inny. Chodzi mianowicie o to, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, może od czasów Repnina, państwo rosyjskie otrzymuje możliwość mówienia bezpośrednio z prawicową, sarmacką częścią polskiej opinii publicznej i to w warunkach względnej lub pozornej niepodległości państwa polskiego. Ten wątek widać wyraźnie w myśleniu na przykład redaktora portalu kresy.pl Tomasza Kwaśnickiego (przeczytajcie ostatni jego tekst w „Do Rzeczy”). Od dwóch lat rosyjska propaganda straszy Polaków Chmielnickim, koliwszczyzną oraz banderowcami i brakuje tylko „kropki nad i”, by wreszcie zebrać plony i stado owiec rozdzielić na tych, którzy „chcą z Rosją handlować” i tych drugich, gorszych. Monika Olejnik już się do tego nie nadaje; Jan Pospieszalski ma opinię dziennikarza niezależnego, „solidarnego” na 2010 sposobów. I pozostaje mi tylko domysł, jakiż to sprytny chłopiec namówił zacnego dziennikarza na tak ryzykowne przedsięwzięcie, szczególnie po aresztowaniu Mateusza Piskorskiego, czyli wyraźnym sygnale polskiego rządu, że bezkarne „hasanie” się skończyło.

Mam do Jana Pospieszalskiego kilka pytań, na które – jak mniemam – chętnie odpowie.

Pytanie 1. Zasada wzajemności. Dziennikarze prawicowi często pytają, czy w Arabii Saudyjskiej jest choć jeden chrześcijański kościół? Per analogiam zapytuję: czy za kilka dni w TV rosyjskiej wystąpi polski ambasador i przedstawi polskie stanowisko w sprawie nienaruszalności granic w Europie oraz o tym, że Krym i Donbas to Ukraina?
Pytanie 2. Patron przedsięwzięcia. Pospieszalski występuje jako czołowy dziennikarz TVP, która może nie jest do końca telewizją państwową, ale prywatną też nie jest. Zapraszając ambasadora państwa delikatnie mówiąc mało przyjaznego chyba skontaktował się wcześniej z ministrami Waszczykowskim i Macierewiczem?
Pytanie 3. Uzurpacja władzy. Jeśli Pospieszalski występuje z własnej inicjatywy, czy zdaje sobie sprawę, że ociera się o uzurpację władzy? Kto dał mu uprawnienia do prowadzenia polityki zagranicznej w niezwykle drażliwej sferze polskiej racji stanu?
Pytanie 4. Nadużycie wolności słowa. Ideą wolności słowa jest przede wszystkim dostęp do prawdziwych informacji. Nie twierdzę, że ambasador Rosji permanentnie kłamie, ale na pewno nie wystąpi w programie Pospieszalskiego „pod przysięgą”. Czego więc właściwie możemy się dowiedzieć w sprawie zwrotu samolotu poza gładkimi słówkami i zapewnieniami o świetlanych perspektywach ewentualnej współpracy?

Być może odpowiedź na te pytania jest prosta i niepotrzebnie się czepiam. Ambasador zapewne zapowie szybki zwrot wraku samolotu i nastąpi to jeszcze w tym roku, może nawet już w tym miesiącu. Za kilka dni pewnie w pierwszym kanale telewizji rosyjskiej wystąpi ambasador RP i przedstawi stanowisko polskiego rządu w sprawie nienaruszalności granic i oświadczy, że terytorium Ukrainy pozostaje niezmienne. Polski minister spraw zagranicznych wspólnie z ministrem obrony pogłaszczą Jana Pospieszalskiego po łysinie i mianują go honorowym ambasadorem Polski ds. beznadziejnych i nadadzą mu Order Świętego Tadeusza, specjalnie dla niego ustanowiony. I OK, wszyscy będą zadowoleni.

A ambasador urządzi sobie tournée po Polsce z wykładem o ważnym wkładzie Konfederacji Radomskiej w pojednanie polsko-rosyjskie.

Jakub Brodacki

Wywiad z wampirem 2

Pospieszalski się pocił, ambasador Andriejew sympatycznie się uśmiechał, a ja nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać. Przykry niesmak i gdyby nie następujący po rozmowie z ambasadorem wywiad z Antonim Macierewiczem, program „Warto rozmawiać” skończyłby się kompletną klapą.

(blog-n-roll, 16.09.2017)

Polski dziennikarz wyraził w programie swoje marzenie o ociepleniu stosunków polsko-rosyjskich, podawał rozliczne konkretne argumenty, podnosił sprawy techniczne śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej, natomiast ambasador, zgodnie z łatwą do przewidzenia strategią, odpowiadał, że „prawo jest prawem”, że śledztwo rosyjskie trwa, a jednocześnie deklarował, że jeśli Polska zaakceptuje dotychczasowy raport MAK, to relacje się ocieplą… Na koniec zaś wesoło oznajmił, że w sumie sprawa smoleńska nie ma aż tak wielkiego znaczenia i zły stan relacji polsko-rosyjskich jest spowodowany polskim stanowiskiem w sprawie wojny na Ukrainie i relacjami Polski z NATO!

Trzy gładkie, dyplomatyczne dowcipy wypowiedziane w krótkim odstępie czasu:

1. W Rosji „prawo jest prawem” (ha ha) i trzeba zakończyć „śledztwo”;

2. Relacje się ocieplą, jeśli Polska zaakceptuje dotychczasowe ustalenia w sprawie katastrofy smoleńskiej (to po co jest to całe śledztwo?);

3. śledztwo smoleńskie nie jest dla Rosji ważne, bo ważne są tylko relacje Polski z Ukrainą i NATO (oferta: pohandlujmy wrakiem, my wam oddamy wrak, wy nam oddajcie Ukrainę i wyjdźcie z NATO).

Wesoło, nie? Co jedno zdanie, to inna koncepcja. Martwi mnie to, że Jan Pospieszalski żadnego z tych dowcipów nie „przechwycił” w locie, in statu nascendi. Sprzeczności w wypowiedziach ambasadora były tak oczywiste, że należało troszkę wytrącić go z równowagi. Tymczasem zacny redaktor wikłał się w podawanie kolejnych argumentów, na które ambasador odpowiadał dowcipami.

Z jednym wyjątkiem. Rosyjski ambasador chętnie zareagował na sprawę sekcji zwłok. Ambasador zadziałał tu zgodnie ze strategią: pogrążyć PO w oczach PiS, pogrążyć PiS w oczach anty-PiS. A Jan Pospieszalski ochoczo z nim w tym zakresie współpracował! Grzeczny Rosjanin ani razu nie wypowiadał się o którymkolwiek z polskich polityków, natomiast Pospieszalski wymienił dwa nazwiska: Ewy Kopacz i Jerzego Millera.

Ale już końcowy akord, w którym Pospieszalski ogłosił, że należymy do kręgu kulturowego, w którym symbole mają wartość, dopełnił reszty. Ledwo się podniosłem spod stołu, gdy wreszcie przestałem się śmiać. Przez łzy.

A już tak a propos nazwisk. Jan Pospieszalski wymienił mimochodem nazwisko generał Anodiny. Gdzie jest generał Anodina? Czemu Pospieszalski nie podjął żadnej próby, aby do niej dotrzeć i przeprowadzić z nią wywiad? Nie byłoby bardziej ciekawie, panie Janie? I oglądalność by wzrosła, i może pożytki by z tego jakie były dla naszej umęczonej Ojczyzny.

Jakub Brodacki

To nie była pretensjonalna scena

Scena, w której Lech Kaczyński i inni pasażerowie prezydenckiego tupolewa witają się z czekającymi na nich cieniami Katynia. Nie było tu żadnego niepotrzebnego patosu, wszystko przebiegło naturalnie i było ciepłe.

(blog-n-roll.pl, 26.09.2017)

W ogóle film Krauzego emanuje ciepłymi emocjami, dobrymi emocjami. Dlatego zacznijmy od tego co w tym filmie jest dobre. Konwencja – plus, z pewnym zastrzeżeniem o którym na końcu. Dziennikarskie śledztwo jest tutaj konwencją naturalną. Główna bohaterka – kostyczna brzydula, niedopieszczona córuchna, wykazująca chorobliwą ambicję wybicia się za wszelką cenę w dziennikarskim półświatku telewizji TVMSAT – plus. Jej szef – zimny słoik z prowincji, który prawdopodobnie już w akademiku się nauczył, że w wielkiej Warszawie można się przebić – ale trzeba mieć twarde łokcie i zero skrupułów – plus. Chłopak głównej bohaterki – plus, plus, plus. Od razu budzi automatyczną sympatię i jest jej absolutnym przeciwieństwem: nie rzuca się, ocenia świat z dystansem, flegmą i spokojem, myśli niezależnie i wykonuje pracę, w której może zachować czyste sumienie. Lech Kaczyński – kolejna ciepła postać tego filmu – plus. Pani generałowa Błasikowa – plus. Większość scen – plus. Muzyka – plus, plus, plus. Kabina pilotów – plus. Postacie rosyjskie, lotnisko – plus. Atmosfera w stacji TVMSAT – plus. Nota bene nie wiem dlaczego, większość redakcji – ilekroć się w nich znalazłem – budziło we mnie zawsze złe emocje i starałem się unikać takich miejsc o „złej aurze”. Rozmowa z amerykańskimi dziennikarzami w Chicago oraz dziennikarz amerykański w stacji TVMSAT – plus. Mnóstwo fajnych postaci, gra aktorska niezła.

A teraz uwagi krytyczne. Na początku wydaje się, że film ma konwencję thrillera politycznego. Jednak główna bohaterka nie jest niczym zagrożona. Nie jest to Julia Roberts w „Raporcie Pelikana”, która cudem unika śmierci i jeszcze demaskuje zabójców swojego chłopaka. Raz tylko „życzliwy” ostrzega o seryjnym samobójcy, a poza tym – dziennikarka robi co chce, spotyka się z kim chce, nikt jej nie goni, nie ma pościgu, nie ma rozwiniętego wątku śledzenia itp. Może to i dobrze, bo w końcu ona jest lemingiem – niby odkrywa, że „coś tutaj nie gra”, ale nie umie sobie z tym poradzić, nie drąży tematu zbyt namiętnie. Jest w sumie przeciętniaczką, dobrze wyedukowaną, ale przeciętniaczką, która w gruncie rzeczy nie jest nikomu potrzebna, chyba, że działa „na zlecenie”. Odnosi się wrażenie, że sprawa ją po prostu przerasta. Jest jak nadęty balon, z którego spuszczono powietrze.

Nie jest to więc thriller polityczny, tylko raczej coś w rodzaju gawędy, opowieści o katastrofie smoleńskiej. Autorzy filmu stali przed trudnym zadaniem. Jak pokazać prawdę w ciągu dwóch godzin i w jakiej formie? Ale przede wszystkim – czy pokazać coś, co się spodoba tylko „naszym”, czy również coś, co przemówi do widzów spoza naszego kręgu kulturowego, wychowanków TVN-u czy Kamila Durczoka lub Moniki Olejnik. Sponsor filmu – czyli (oprócz SKOK-u) te rzesze darczyńców – zobowiązywał do pokazania filmu w konwencji gawędy o Smoleńsku, przekazania tych emocji, które towarzyszyły mi także na placu teatralnym w Warszawie, gdy żegnałem jadące w trumnie szczątki Prezydenta. W rezultacie film jest czymś pośrednim między opowieścią a filmem dokumentalnym. To zaś powoduje, że zdjęcia autentyczne zabierają sporo czasu, który mógł być poświęcony na konstruowanie filmowej intrygi.

Ta kompromisowa formuła powoduje, że akcja się nie klei, brakuje czasu na pokazanie szerszego kontekstu politycznego właśnie. Do widza docierają emocje, pojedyńcze informacje i aluzje, które są zrozumiałe wyłącznie dla stałych czytelników „Gazety Polskiej”, widzów TV Republika, czytelników portali blogerskich czy wpolityce.pl. Dla czytelników Michnika są one zapewne całkowicie nieczytelne i nie wiążą się zupełnie z niczym znajomym. Co nie znaczy, że nie ma sposobów, aby do nich przemówić…

Nietrafione są wywiady z pilotami Jaka, bo niczemu nie służą, a tworzą niepotrzebne dłużyzny.

Wypad do Chicago służy wyłącznie temu, by ojciec głównej bohaterki mógł jej wyjaśnić co to są nożyce Golicyna. Inaczej mówiąc postać ojca występuje w charakterze rekwizytu. Podobny rekwizyt – facet, który ostrzega bohaterkę przed seryjnym samobójcą.

Scena erotyczna ni przypiął ni przyłatał. Ani nie jest zrobiona ładnie, ani niczego do filmu nie wnosi. Nota bene w ostatnich scenach filmu dziennikarka stoi oparta o mur pałacu prezydenckiego jak prostytutka – czy to świadomy zabieg?

Prawda może być pokazana na różne sposoby i trzeba szukać sposobów przemawiania do ludzi, którzy z prawicowym myśleniem i światem pojęć nie mają nic wspólnego. Albo mają – ale zbyt mało, by głosować na PiS. Są jednak często zbyt cenni dla naszej niepodległości, by ich pomijać. Pamiętajmy, że na przykład Andrzej Gwiazda dość późno przekonał się do braci Kaczyńskich. Wielu innych przekonało się dopiero po 10.04.2010 r. Inni przekonali się dopiero w ostatnich wyborach. Trzeba popracować nad pozyskaniem kolejnych.

Najwyraźniej po filmie mam poczucie ostrego niedosytu. Potrzebny jest drugi film – skierowany do szerszej publiczności, bardziej zniuansowany, mniej oczywisty, pozwalający „widzom niezaangażowanym” na obserwowanie całej sprawy Smoleńska z „bezpiecznej odległości”, bez angażowania emocji od razu i „na rozkaz”. Takie emocje zazwyczaj się pojawiają po pewnym czasie, gdy po zapoznaniu się z faktami widz nieoczekiwanie zderzy się z narracją strony przeciwnej i doświadczy całej tej agresji, której byliśmy ofiarami przez długich pięć lat.

Jakub Brodacki

Za co nie rozliczę Prawa i Sprawiedliwości

Po roku rządzenia pojawił się wśród dziennikarzy i weblogerów trend na rozliczanie PiS. Ja natomiast chcę powiedzieć o sprawie, za którą nie rozliczę PiS. Bo jeśli PiS tej sprawy nie rozwiąże, to rozliczy go tylko historia.

(blog-n-roll.pl, 14.10.2017)

W hierarchii ważności najważniejsze jest przetrwanie Rzeczypospolitej. A w tym zadaniu najważniejsze jest przygotowanie kraju do całkiem możliwej wojny z Rosją. Nie z Izraelem, nie z Ukrainą, nie z nowojorskimi Żydami, nie z reptilianami oraz przybyszami z kosmosu i nie z „wrogim, zamorskim mocarstwem”, ale właśnie z Rosją.

W przygotowaniach wojennych można popełnić wiele błędów, które mszczą się po wielu latach. Jak pokazuje rok 1939, planiści, architekci obronności mogą się pomylić na wiele lat przed wojną i, na przykład, zamiast zaprojektować dla armii szybkie samoloty o wysokim pułapie, będą brnęli w projekty samolotów zwrotnych. Może też nastąpić rozdźwięk między zwolennikami lotnictwa myśliwskiego i lotnictwa bombowego, który doprowadzi do obopólnego niedofinansowania. Unowocześnienie armii może być też robione tak, jak by to miała być poprzednia wojna. Albo zgoła tak, jak by ta wojna toczyć się miała gdzieś na piaskach pustyni, a nie na śniegu, w temperaturze -20 st. Mogą się pojawić problemy z budżetem, które doprowadzą do tego, że fabryki uzbrojenia będą zbroiły armie krajów zamorskich, zamiast zbroić armię własną. Mogą się też pojawić najgorsze deficyty każdej armii – doktrynerskie dowództwo lub dowództwo całkowicie uzależnione od możnych sojuszników i od „procedur NATO”, a także kadra niezdolna do improwizacji i adaptowania istniejących zasobów do nagłej zmiany taktyki i strategii przeciwnika.

Dlatego właśnie tak cieszy mnie powołanie przez ministra Macierewicza brygad obrony terytorialnej. Jeśli nawet będzie to armia na wpół amatorska („armia Macierewicza”), to atmosfera działań o charakterze dywersyjnym, sprzyja pojawianiu się samorodnych talentów wojskowych. Wskazuje na to cała historia armii Pierwszej Rzeczypospolitej. Stały kontakt z tak nieprzewidywalnym, „hybrydowym” przeciwnikiem, jak Tatarzy, zmusił wojskowość polsko-litewską do przekazania wielu kompetencji dowódczych na niski szczebel dowodzenia – na poziom ówczesnej „kompanii”, czyli chorągwi kawalerii. Logistyka działała na jeszcze niższym szczeblu – na poziomie „drużyny”, czyli ówczesnego pocztu (towarzysz plus dwóch pocztowych). Ówczesny poczet musiał sam organizować sobie zaopatrzenie. Nie ma oczywiście potrzeby, aby dzisiaj żołnierze sami sobie organizowali broń (i rabowali żywność), ale nie można wykluczyć, że wojna hybrydowa wymusi różne niekonwencjonalne rozwiązania. I bardzo dobrze.

Drugim ważnym zadaniem jest pozyskanie i zjednoczenie sojuszników na wypadek wojny z Rosją. Kluczowe jest Międzymorze i Ukraina. Przede wszystkim należy wyrwać Ukrainę z mrzonek o sojuszu z Niemcami, ale wszyscy wiemy, że to nie jest zadanie proste, bo tradycje tego sojuszu są silne, Ukraińcy są naiwni, a w Polsce poza putinowską agenturą, działa tzw. „lud wołyński”, który zadania nie ułatwia. Oferta niemiecka jest poza tym dla Ukrainy bardziej atrakcyjna, bo Polska nigdy nie może zaoferować takich pieniędzy, jakie ewentualnie mogą zaoferować Niemcy. W każdym razie wydaje się, że prezydent Duda i rząd Beaty Szydło podejmują wielopoziomowe wysiłki, aby Polska nie była osamotniona w ewentualnym konflikcie z Rosją. Dodajmy do tego niejakie ożywienie relacji z Chinami, których wpływ na Rosję jest oczywisty.

Trzecim ważnym zadaniem w realizacji głównego celu, czyli przetrwania Rzeczypospolitej, jest skupienie obywateli wokół idei państwa. Pierwsze kroki zostały zrobione – program 500+ to nic innego, jak sposób na „kupienie” przychylności kluczowej grupy obywateli, czyli rodzin wielodzietnych. Kolejne kroki będą trudniejsze w realizacji, ale należy im kibicować ze wszystkich sił. Nota bene, nie wiem czy Koledzy zauważyli, że program 500+ to w gruncie rzeczy coś w rodzaju „odwrotnej ulgi podatkowej”. Uważam, że „liniowy” charakter tej ulgi – tak bardzo krytykowany – jest największą jej zaletą. Przyznawanie ulg podatkowych rodzinom najuboższym jest bowiem nieskuteczne. A więc „liniowa, odwrotna ulga podatkowa” dla rodzin dzieciatych to pierwsze kroki na drodze przyszłości. Tą drogą można wytworzyć nie tylko przejściową modę na polskość, ale wręcz odbudować państwo.

Kilka dni temu powitał mnie w sklepie bijący w oczy tytuł artykułu w popołudniówce, sugerujący, że rząd Beaty Szydło planuje w ogóle wprowadzić podatek liniowy na poziomie 9%. To może niezupełnie tak, ale i tak zapowiada się nieźle. Od 2018 roku kwota wolna od podatku wzrośnie do 8 tys. złotych, zlikwidowany zostanie degresja w PIT i obniżona składka na ZUS dla mikro-przedsiębiorców. Napisał o tym Zbigniew Kuźmiuk, którego lepiej nie czytać, bo dostarcza sporej dawki dobrych wiadomości (a tego niektórzy nasi Koledzy po prostu nie lubią: żądamy złych wiadomości! Źle było, źle będzie, w Polsce zawsze i wszędzie!). Może to tylko mrzonka, ale rzeczywista realizacja tego postulatu oznaczałaby ogólnonarodowy wybuch entuzjazmu i uruchomienie energii. Tej samej, „hybrydowej” energii, która potrzebna jest naszej armii i naszej dyplomacji. Biorąc pod uwagę naturalną przedsiębiorczość naszego narodu, krok ten dałby nam z czasem naturalną przewagę gospodarczą nad całym otoczeniem, łącznie z Niemcami, a o Rosji nawet nie wspominając.

Wszystkie kroki rządu muszą być jednak związane z siłą i powagą państwa. Niezależnie od tego, ile swobody mają obywatele, wszystkie ich wysiłki indywidualne powinny mieć na uwadze siłę i powagę państwa. Wszyscy obywatele powinni dążyć do przetrwania i wzmocnienia Rzeczypospolitej. Ale nawet jeśli do tego celu będzie dążyła tylko bardziej świadoma grupa, szanse państwa na przetrwanie się zwiększą.

Nie wyborcy rozliczą Prawo i Sprawiedliwość z tego zadania, ale historia. Nie „lud wołyński”, nie bierny i mierny elektorat PSL-u i PO, lecz przyszłe pokolenia.

Jakub Brodacki

Generał Sosnkowski musiał być chyba aniołem

Cieniom września – pamiętniki generała Sosnkowskiego z krótkiego epizodu kampanii wrześniowej – kupiłem w roku 1988 podczas gorących, sierpniowych wakacji w Lesku. Podczas gdy w Polsce przetaczała się fala strajków, ja sprzedałem wszystkie butelki po mleku i oranżadzie, resztę gotówki dołożyli Rodzice i stałem się szczęśliwym posiadaczem kolejnego skarbu w mojej skromnej kolekcji książek o wrześniu 1939.

(blog-n-roll, 24.11.2017)

Podobnie jak wielu innych młodocianych pasjonatów, kolekcję tą gromadziłem z myślą, aby zrozumieć, jak to się stało, że liczna, nieźle wyszkolona i nie najgorzej uzbrojona armia polska poniosła w wojnie z Niemcami tak sromotną klęskę. W ostatnich dniach wróciłem do lektury po raz trzeci i – jak to zwykle bywa – zacząłem dostrzegać w książce wielowątkowe i wielopoziomowe fakty, które historycy wydobywają ex silentio.

Wspomnienia Sosnkowskiego czyta się zupełnie jak Tolkiena. Wojna jawi się jako wysiłek woli dowódców, którzy naprężają swe siły psychiczne, próbując przejrzeć zamiary przeciwnika i przechytrzyć go, wczytać się w teren walki, rozpoznać punkty krytyczne, wlać w żołnierzy ducha walki. To zawsze bardzo działało na moją wyobraźnię. We wspomnieniach generała wątek rannych, zabitych, „strat marszowych” przewija się nieustannie, jednak o krwi, uszkodzeniach ciała generał mówi z początku raczej rzadko. Dopiero pod koniec marszu na Lwów, gdy ginie jeden z oficerów najbliższego Jego otoczenia, Sosnkowski zwraca większą uwagę na odpadające kończyny, wybite oko, bandaże, wołających o pomoc zagubionych w terenie żołnierzy, którym zaraz przysyła sanitariuszy. Wcześniej jednak nieustannie pomstuje na zmorę taborów, tarasujących drogę, uniemożliwiających ruchy wojsk, ba, czasem nawet nieopatrznie wysyłanych jako „straż przednia”, co wywołuje u Niemców nielichą konfuzję. Problem w tym, że bez taborów nie działałyby ani kuchnie polowe, ani szpitale polowe, ani oddziały odpowiedzialne za łączność, ani saperzy, ani cała obsługa koni, zabrakło by też zapewne amunicji, i tak dalej, i tak dalej. A jednak generał zaczyna dostrzegać braki w amunicji dopiero pod koniec marszu na Lwów, z czego można wnioskować, że tabory jednak były do czegoś potrzebne.

Ex silentio dostrzegam też kilka rzeczy, które dla pokolenia wychowanego przez rodziców, którzy z kolei wychowali się w epoce wiktoriańskiej, były po prostu wstydliwe i nie wypadało o nich pisać w pamiętnikach, zwłaszcza, że były to pamiętniki najwyższego rangą oficera WP. Sosnkowski wspomina tylko ciągle, że brak mu snu, że od 36 godzin nie zmrużył oka ani minuty, podobnie też zdarza mu się brutalnie obudzić pułkownika Prugar-Ketlinga z całym sztabem doborowej 11 DP. O jedzeniu nie mówi prawie w ogóle, o potrzebie wypicia kropli wody wspomina bodaj tylko raz, o tym, że serce mu nie daje spokoju podczas uciążliwego marszu w nocy wspomina tylko raz, pod koniec eposu. Poza tym generał Sosnkowski nie je, nie tęskni za żoną, nie pozbywa się porannego balastu, nie ma prawie żadnych problemów ze zdrowiem. Być może konserwuje go żelazna wola walki, w czym upodabnia się do tolkienowskiego Aragorna.

Podlegli mu oficerowie musieli mieć świadomość, że mają do czynienia nie tylko z człowiekiem niepospolitej odwagi, który w przeszłości wielokrotnie narażał życie, lecz także niedoszłym samobójcą, który z poczucia honoru targnął się na własne życie i uszkodził własne ciało. Gdyby rzecz nie dotyczyła generała i osobistości o tej sile moralnej, pewnie w ogóle nie zostałby przyjęty do wojska jako osobnik niebezpieczny. Przelotnie poznałem pewnego punka, który regularnie wypalał sobie papierosem ranę na ramieniu, w nadziei, że nie wezmą go do wojska. Wszystkich oburzonych tym zestawieniem z góry przepraszam – po prostu nie radzę sobie z myślą, że generał Sosnkowski był chyba prawie aniołem lub kimś aniołowi podobnym.

Zresztą jego stosunek do żołnierzy! Łagodny, wyrozumiały, niekiedy jednak stanowczy, często traktujący ich jak dzieci. Szczególnie zaś wtedy, gdy ostatnia grupka, usiłująca dostać się do Lwowa – mimo jego łagodnych perswazji – hurmem wyrusza w ciemną noc po to tylko, by dostać się do sowieckiej niewoli. Może właśnie wtedy należało ich brutalnie powstrzymać, ale generał musiałby chyba mówić przez jakąś tubę, aby go ktokolwiek dosłyszał – wszyscy chcieli się za wszelką cenę przedostać do ukochanego miasta. I jeszcze jedna pozytywna cecha generała – niezmierny upór. Jak pisze: „upór litewski odziedziczony po matce”. Fakt, że po 19 września dalsze próby przebicia się do Lwowa nie miały większych szans powodzenia, nie był jeszcze generałowi znany. Liczył on na pomoc 10 BKPanc. pułkownika Maczka, która w tym czasie znajdowała się już poza granicami Rzeczypospolitej. Tym tłumaczyć należy staranność, z jaką próbował przygotować natarcie na Lwów, gdy osobiście obchodził stanowiska niemieckie, starając się dać polskiej artylerii możliwie największe szanse na rozbicie stanowisk niemieckich czołgów.

Genialny wódz dowodzący śmiesznie małymi siłami w beznadziejnej sytuacji – tak można podsumować sytuację Sosnkowskiego jako faktycznego dowódcy armii „Karpaty”.

Pobieżne zapoznanie z wiekiem XX swego czasu zniechęciło mnie do studiowania historii najnowszej. Rzućmy okiem choćby na karty z dziennika marszowego pułku Jana Piotra Sapiehy, z jego wyprawy do Moskowii na początku XVII wieku. O ileż bardziej ludzkie, nie anielskie, są to wspomnienia! W relacji tej czytamy na przykład o tym, że Sapieha poszedł na ucztę do księcia Różyńskiego, z której wyszedł kompletnie pijany i to do tego stopnia, że nie mógł się utrzymać w siodle! A przecież był Sapieha wodzem nie mniej genialnym, niż generał Sosnkowski, i niewątpliwie zwycięskim! No i to bez przerwy buntujące się wojsko, którego nikt nie rozstrzeliwał za niesubordynację… wiem z relacji świadka, że rezerwiści w okopach na widok nieprzyjaciela w 1939 roku natychmiast „zrzucali balast”, podoficerowie wrzeszczeli „nie srać!”, choć na szczęście za sranie nikt nikogo nie rozstrzeliwał… tym niemniej… wiek XX próbował zrobić z człowieka maszynę. Wiek XXI próbuje to zrobić mając do tego jeszcze więcej sposobów i środków technicznych. Rozruszniki serca, dopalacze, chirurdzy, farmaceuci, socjotechnika, odpowiednio dobrana architektura miast, szlaków komunikacyjnych, nawet przestrzeni biurowej i rozmaite nowinki z dziedziny psychologii – wszystko to ma zmusić nasze przestarzałe, lepkie, ociekające płynami ustrojowymi organizmy do maksymalnej wydajności. Jesteśmy już o krok od bycia cyborgami. Dlatego chętniej wracam do pamiętników dawnych Sarmatów, aniżeli do najbliższej naszej przeszłości.

„Żyć w ciele bez ciała – trudna rzecz” – mówi ludowe przysłowie. Czasy sarmackie były niemniej okrutne, ludobójstwo i zbrodnie wojenne (przy których Wołyń to naprawdę petka) nie należały do rzadkości, a niektóre zbrodnie były wręcz sankcjonowane przez prawo wojenne. Ale były to czasy zdecydowanie bardziej ludzkie. Może gdy postudiujemy tamtą epokę, znajdziemy jakieś remedium na czasy obecne i zdołamy wrzucić pierścień władzy w otchłanie Orodruiny.

Jakub Brodacki