Dlaczego nie pójdę na tzw. „Marsz Niepodległości”

Nie dajmy się ustawić w roli „prawicowej ekstremy”. Narracja medialna ma swoje prawa. Nie wysyła się kawalerii na armaty.

(pierwotnie opublikowane na niepoprawnych)

Pod koniec zeszłego miesiąca otrzymałem informację pochodzącą z portalu nowyekran.pl, że marsz niepodległości nie tylko nie został przez władze miejskie zarejestrowany, lecz także będzie blokowany przez Niemców, komunistów i ogólnie lewicową hołotę. Ponieważ od pewnego czasu mam podejrzenia do wiarygodności informacji pochodzących z portalu nowy ekran rzecz sprawdziłem i okazało się, że marsz jednak został zarejestrowany. Dowiedziałem się też, że inicjatywę popiera między innymi Rafał Ziemkiewicz i Jan Pospieszalski.

Ziemkiewiczowi i Pospieszalskiemu „od zawsze” dorabiano medialną gębę, ale przy odrobinie dobrej woli każdy może zobaczyć, że są oni bardzo umiarkowanymi republikanami. Jakoś mi się nie chciało wierzyć, aby chcieli się angażować w tak niepewną imprezę jak ów „marsz niepodległości”. Spenetrowałem zasoby oficjalnej strony marszu. Oprócz tych dwóch, znalazłem na niej także kilkadziesiąt innych nazwisk, które coś mi mówią, jak Grzegorza Brauna, Sylwestra Chruszcza (działania na rzecz Łużyczan), Janusza Dobrosza, Macieja Giertycha, Artura Górskiego (przed każdymi wyborami dostaję od niego ulotki wyborcze), Dariusza Grabowskiego, Bogumiła Grotta, Janusza Korwina-Mikkego, Pawła Kukiza, Stanisława Michalkiewicza, Wojciecha Muszyńskiego, Jerzego Roberta Nowaka, Magdalenę Pietrzak-Mertę, Romualda Szeremietiewa, Artura Zawiszę i Jana Żaryna. Kilka osób z tej listy znam osobiście i choć często nie podzielam poglądów, cenię ich ze względu na jasność myśli i antykomunizm. W komitecie poparcia niestety znalazł się również dr Ryszard Z. Opara – założyciel „Nowego Ekranu” .

Stronę tak zwanego marszu niepodległości znałem już wcześniej dzięki doskonałemu klipowi propagandowemu (niestety niedostępnemu na skutek typowej dywersji). Jakie wrażenia mam po otwarciu strony marszu? Niezbyt przyjemne. Młodzi ludzie z flagami biało-czerwonymi na których ktoś ordynarnie nakleił rękę z mieczem (jak z bandery wojennej) stylizowaną na swastykę. Pojawia się też czarna flaga z krzyżem celtyckim. Potem demonstranci pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Pod spodem klip reklamowy. Już od pierwszej klatki pojawia się transparent ONR. Wśród organizacji i środowisk popierających, które mi się z czymś kojarzą mamy m. in. Klub Zachowawczo-Monarchistyczny, Ligę Obrony Suwerenności, Łódzki Ruch Narodowy „Szczerbiec”, Obóz Wielkiej Polski, Niezależną Inicjatywę Polacy Na Rzecz Serbskiego Kosowa, Stowarzyszenie Obóz Narodowo-Radykalny Podhale, Stowarzyszenie na rzecz Tradycji i Kultury „Niklot”, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” w Lublinie, Niezależne Zrzeszenie Studentów Politechniki Radomskiej oraz Stowarzyszenie„Solidarni2010”.

Pierwsze pytanie: czy tych ludzi coś łączy? Organizatorzy marszu wzywają, aby „zamanifestować naszą narodową dumę i przywiązanie do suwerennego państwa polskiego”. Słusznie stwierdzają, że „Niepodległa Polska to wartość bezcenna. Naród silny i nowoczesny musi kształtować swój byt w niezależnym państwie, będącym podmiotem, a nie przedmiotem stosunków międzynarodowych”. A więc łączy ich Niepodległość. Tylko co to jest Niepodległość? I jak ją osiągnąć.

Szczerze mówiąc, postępujący rozkład państwowości polskiej jest dla każdego rozumnego patrioty wyzwaniem, skłaniającym do zredefiniowania pojęcia niepodległości stosowanego do tej pory. Dotychczasowe definicje niepodległości okazały się bowiem nieprzystające do sytuacji. Państwo polskie istnieje jako obszar na mapie i zbiór instytucji, które służą podtrzymywaniu fikcji. Stan ten przypomina nieco czasy saskie a to z kolei jest wskazówką, że zrozumienia idei naszej Niepodległości powinniśmy szukać w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej. Co więcej, jeśli mamy nie dopuścić do kolejnego formalnego rozbioru i odrodzenia państwa po 100-200 latach w terytorium o 50% mniejszym niż obecne, musimy zrozumieć systemowe funkcjonowanie ustroju i stosownie do tego podjąć decyzję, czy w ogóle warto działać w jego ramach, czy też należy szukać „innej drogi”. Sądzę, że z powodu bardzo niekorzystnego otoczenia międzynarodowego szukanie „innej drogi” czyli mówiąc wprost – narodowego powstania – nie wchodzi w rachubę. Wobec tego pozostaje zrozumienie mechanizmów obecnego systemu i adekwatne działanie.

Zacznijmy więc od pojęcia Niepodległości. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że niektóre państwa Unii Europejskiej są w dalszym ciągu niepodległe, choć poddane licznym mniej lub bardziej uciążliwym unijnym regulacjom. Tylko od siły danego państwa zależy to, czy uda mu się wygrać z naciskiem integracyjnym i wykorzystać go dla swoich celów. Francja jest kolebką starej rewolucji, która wywarła swoje piętno na wielu krajach Europy, Anglia – siedzibą świata finansów, Niemcy – spadkobiercami starej idei Cesarstwa Rzymskiego i autorami idei Mitteleuropy, która co prawda poniosła klęskę, lecz również pozostawiła w regionie pewne sentymenty. Te trzy państwa tworzą – każde na swój sposób – uniwersalną kulturę Europy i przy pomocy swoich cech uniwersalistycznych stają się centrami, przyciągającymi inne, mniejsze państwa europejskie. To sprawia, że „Wielka Trójka” będzie miała niepodległość rozumianą jako swoboda manewru. Taką niepodległość nazwałbym „niepodległością otwartą”.

 

W Europie Środkowo-Wschodniej sytuacja przedstawia się inaczej. Ponad dwadzieścia lat temu ta część Europy pozostawała pod butem Moskwy. Moskwa jest specyficznym miastem-państwem, które wyznaje od stuleci ideę „niepodległości zamkniętej”. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że w państwie moskiewskim (Moskowii) prawa obywatelskie przysługują tylko mieszkańcom miasta-państwa, Moskwiczom, natomiast pozostali mieszkańcy rozległego „interioru” są ich niewolnikami. Sami obywatele Moskwy nie są jednak wolni (jak obywatele Wielkiego Nowogrodu), lecz są z kolei niewolnikami władzy, niezależnie od tego, czy jest to władza jednoosobowa czy kolektywna. Władza jest absolutnym suwerenem i dąży do całkowitego podporządkowania państw sąsiednich. W takich warunkach wszystkie kraje naszego regionu próbowały lub próbują wyrwać się z pod wpływów Moskwy i dobrowolnie oddać pod wpływy Ameryki lub Wielkiej Trójki. Do roku 2004 Polska odgrywała dla niektórych krajów naszego regionu rolę pomostu do Zachodniej Europy i starannie unikała zatargów z Rosją. Ale w 2003 roku opowiedziała się za wojną z Irakiem.

Pamiętam to jak dziś: wkrótce po wejściu do UE w polskich massmediach nieoczekiwanie rozpoczęła się antyrosyjska nagonka. Tak jakby sojusz z Ameryką, wejście do Unii i formalna utrata niepodległości (nad czym ubolewałem bardzo mocno) obudziła niepodległość faktyczną. Wkrótce wybucha na Ukrainie pomarańczowa rewolucja. Kolejny rok – Lech Kaczyński zostaje prezydentem RP, a Jarosław Kaczyński tworzy rząd. Stały się rzeczy do tej pory niemożliwe.

Dostaliśmy (od Amerykanów?) szansę zbudowania niepodległości otwartej, to znaczy takiej, w której nie jesteśmy skazani na Wielką Trójkę, ale mamy pole manewru w Europie Środkowo-Wschodniej, możemy grać rolę „miękkiego lidera”, w oparciu o naszą własną ideę uniwersalistyczną, do której ożywienia przyczynił się bez wątpienia Jan Paweł II. Oczywiście reformy wewnętrzne były i są konieczne, ale również oczywiste jest, że nie można ich przeprowadzić bez poszukiwania sojuszników.

Mówiłem wtedy przyjaciołom, że przydałby się nam ktoś taki jak de Gaulle w 1958 roku. Stary generał był wielokrotnie wyśmiewany za swój upór w relacjach z silnymi partnerami i za różne rzekomo staroświeckie uprzedzenia i „lęki”. Patrząc jednak z perspektywy lat żaden z jego kroków i wystąpień nie był przypadkowy. Zarzucano mu brak realizmu, nieliczenie się ze słabością Francji, podskakiwanie Amerykanom, ale on konsekwentnie dbał o to, aby zapewnić Francji maksimum swobody manewru na arenie międzynarodowej. To była ta „otwarta niepodległość” w wykonaniu Francji. Jeden z przyjaciół mi powiedział: „przydałaby się choć połowa de Gaulle’a”. Nie mieliśmy de Gaulle’a, ale mieliśmy „Małego Rycerza”. Różnic między obu politykami jest tak wiele, że warto wspomnieć tylko o jednej: de Gaulle miał wiele szczęścia i przeżył dziesiątki zamachów. Ile zamachów przeżył „Mały Rycerz” tego nie wiem.

Narzekania na „Małego Rycerza” rozlegały się przez cały okres jego prezydentury z lewa i z prawa. Przede wszystkim oba „straszne bliźniaki” działały od 1990 roku w targecie inteligenckim, o który zajadle walczyła Gazeta Wyborcza i okolice. Odwoływały się do podobnego systemu wartości (wolność, demokracja), ale inaczej rozkładały akcenty i żądały rozliczenia komunistów. Demokracja była dla nich środkiem do celu a nie celem samym w sobie. Prezydent Kaczyński zyskał przynajmniej tyle, że po wizycie w Gruzji Adam Michnik go publicznie pochwalił (i w trosce o sumienie swoich czytelników natychmiast stwierdził, że prezydent nie rozumie Rosji). „Straszne bliźniaki” powoływały się na patriotyzm i odwoływały się do niektórych wartości socjaldemokratycznych, etatystycznych i chadeckich, co irytowało socrealistów i nacjonalistów, którym w 2007 roku „ukradziono” elektorat. Ale dyskurs oficjalny szedł trochę innym torem. Lewica zarzucała „Małemu Rycerzowi” to, co zarzucano de Gaulle’owi: że jest nacjonalistą, że nie rozumie idei zjednoczonej Europy. Oraz (czego de Gaulle’owi oczywiście nie zarzucano), że jest skrajnym rusofobem. Lewica, którą nazywam „lewicą monetarną” głosi do tej pory, że Kaczyński jest sługą amerykańskich Fenicjanów. Prawica z kolei uważała, że Lech Kaczyński jest politykiem „lewicowym”, sprzymierzonym z tak zwanym New World Order i postkomunistami. W najlepszym razie PiS był uważany na prawicy za „mniejsze zło”. Liberałowie i konserwatyści konsekwentnie krytykowali PiS za „socjalizm”. (A tak pół-żartem: polityka liberalizmu gospodarczego byłaby zapewne możliwa tylko pod rządami cara w XIX wieku. Tak mi to jakoś przyszło na myśl, gdy pewni ekonomiści zaczęli przebąkiwać o powrocie do standardu złota…). Te narzekania – bardziej niż widoczne osiągnięcia – świadczyły o tym, że prezydent jest naprawdę skuteczny. Niewiele bowiem wiemy co działo się za kulisami. Obecny ustrój nie kocha jawności i jest to trend ogólnoświatowy.

Prawdą jest, że władza „Małego Rycerza” była bardzo słaba. Ze względu na powszechny w Polsce brak aktywnego patriotyzmu obaj bracia toczyli grę nieustannie w oparach absurdu i na granicy możliwości. Po 2007 roku „Mały Rycerz” nie miał oparcia w rządzie, administracja urzędnicza była mu wroga lub obojętna, massmedia poddawały go nieustannemu grillowaniu. Jedyny atut który w oczach nas, zwykłych zjadaczy chleba, posiadał, to odwaga osobista, której użył do powstrzymania rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 roku. Miał też odwagę odwlekać ratyfikację traktatu lizbońskiego, próbując w ten sposób wytargować dla siebie silniejszą pozycję wewnętrzną, a na zewnątrz – silniejszą pozycję Polski na arenie międzynarodowej. 10 października 2009 roku ów nieszczęsny traktat został podpisany, z pewnymi zastrzeżeniami, które miały być dla Polski korzystne. Historia tego podpisu najprawdopodobniej przypieczętowała na „Małym Rycerzu” wyrok śmierci. Widać było, że zarówno Moskwie, jak i Wielkiej Trójce sprawia kłopoty. Jego ewentualne zwycięstwo w wyborach 2010 roku mogło oznaczać kontynuację i „eskalację” tych kłopotów w postaci kolejnego rządu PiS oraz wzrostu zaufania małych krajów regionu do roli Polski jako „miękkiego lidera” w Europie Środkowo-Wschodniej. Mogło to z kolei dać Polsce więcej swobody w sprawach wewnętrznych, w przeprowadzeniu ciągle oczekiwanych reform: zrzucenia rosyjskiego jarzma (derusyfikacja), wzmocnienia armii i odbudowy przemysłu zbrojeniowego, wykreowania polskiego systemu bankowego i dużych przedsiębiorstw wiodących, wokół których swój sukces mogło osiągnąć wiele polskich firm rodzinnych. Nie można bowiem przeprowadzać reform bez zapewnienia sobie poparcia zagranicy – w tym względzie idea „niepodległości otwartej” jest w gruncie rzeczy bardzo pragmatyczna. Tylko skrajni idealiści zakładają, że można zbudować niepodległość w oparciu o kraje Wielkiej Trójki lub też wyłącznie w oparciu o Amerykę. Tylko idealiści również przyjmują, że „najpierw należy się zreformować”, a dopiero „potem” działać na zewnątrz. Tych dwóch rzeczy nie da się rozdzielić. Poza tym rozmaite napięcia wewnętrzne można skutecznie wyprowadzić na zewnątrz. Wiem, że za to co powiem wielu czytelników uznałoby mnie za niespełna rozumu, ale sądzę, że przy odpowiedniej zręczności z naszej strony, nawet Gazeta Wyborcza i okolice mogłyby (nieświadomie) pracować dla dobra wspólnego, a nie wyłącznie dla swego wąskiego, „zamkniętego” interesu pseudo-mniejszości. Wydaje się, że w tę stronę podążał Lech Kaczyński, ale zabrakło drugiej kadencji, abyśmy mogli ujrzeć owoce. Nawet wrogimi massmediami można manipulować, narzucając im narrację, w której nie czują się dobrze lub podsuwając im tematy dobrze przygotowane. Wszyscy wiemy, że dziennikarze to śmierdzące lenie, które najchętniej publikują gotowce. Ich pracodawcy są na pewno sprytniejsi, ale każdego można wymanewrować. Trzeba jednak czasu, aby przeciwnik ostatecznie pogubił się i zmęczył w tej rozgrywce.

A więc niepodległość to jest konsekwentna gra o swobodę manewru na zewnątrz i możliwość reformowania i zarządzania krajem. Jeśli ktoś mnie zapyta jak ją osiągnąć, to mogę odpowiedzieć: tylko ciężką pracą. Stare wschodnie przysłowie powiada: „gdy uczeń jest gotów, pojawia się mistrz” i kilka razy w życiu tego doświadczyłem. Tak będzie i tym razem: mistrz (niepodległość) przyjdzie do nas wtedy, gdy będziemy gotowi. Nie chcę podawać recept, bo byłoby to dyletanckie. Niech każdy idzie swoją drogą, służąc tylko Polsce, kochając tylko Polskę. I unikajmy dróg na skróty. Tak zwany marsz niepodległości to może być taka droga na skróty. Rzeczywistość medialna ma swoje prawidła. Wszyscy je znają. Nie wysyła się kawalerii na armaty. Wiedziano o tym już na początku XVII wieku.

Często odnoszę wrażenie, że wielu ludzi zupełnie nie rozumie mechanizmu podejmowania decyzji w państwach nazywanych „demokratycznymi”. Nie chcę tu wnikać w talmudyczne dyskusje co jest demokracją, a co nią nie jest, chcę tu opisać „to co jest”. A „to co jest” nie różni się aż tak bardzo od sposobu podejmowania decyzji w czasach I RP. Zajmuję się tą epoką nie tylko z powodu prywatnej pasji, lecz także dlatego, że ludzie prawicy generalnie rozumują kategoriami świata mniej więcej sienkiewiczowskiego.

Zasadą „mojej” czyli prawdziwej demokracji jest zasada „zgody wszystkich”. Konsensus jest sacrum demokracji. Konsensus osiąga się w formie długotrwałej i szerokiej debaty. Czasami konsensus zawierany jest świadomie przez grupy interesów, a umowa jest dotrzymywana. Ale znacznie częściej konsensus osiąga się przez kondycyjne zmęczenie przeciwnika. Jeśli jakiś temat „grilluje” się wystarczająco długo, przeciwnik po pewnym czasie poddaje się i ulega zniechęceniu. Wówczas chodzi już tylko o milczącą akceptację mniejszości wobec decyzji większości – niezależnie od tego, czy większość ta jest zwarta czy też składa się z tymczasowej koalicji wielu mniejszości. Tak to funkcjonowało w młodzieńczych latach Pana Zagłoby (przed Potopem) – i tak funkcjonuje obecnie.  Debata zmierzająca do osiągnięcia konsensusu toczyła się kiedyś na forum sejmiku, izby poselskiej, w senacie, przed obliczem króla. Czasy się jednak zmieniły. Dzisiejszy parlament nie uchwala corocznie podatków, a zatem tak zwane debaty sejmowe są debatami dworaków, którzy kłócą się o złoto, na którym niczym smok bezproduktywnie wyleguje się administracja rządowa. Chodzi o dzielenie tortu. To zjawisko występowało w I RP, ale w znacznie mniejszej skali. Smokiem, który siedział na złocie (i to bardzo produktywnie!) byli wyborcy, natomiast rząd uprzejmie i pokornie aplikował o datki. To był naprawdę wolny kraj.

Są i różnice formalne: dzisiaj nie ma prawdziwych sejmików, wybory nadzoruje administracja, a Sejm I RP składał się z trzech elementów: izby poselskiej, izby senatorskiej i samego króla, podczas gdy dzisiejszy Sejm to tylko izba poselska; instytucja senatu niewiele przypomina swojego imiennika z czasów staropolskich. Gdybyśmy jakąkolwiek instytucję mieli porównywać do dawnego Sejmu, to chyba tylko I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” – instytucję w pełni reprezentatywną, z nieskrępowaną wolnością słowa, niezniewoloną systemem wielopartyjnym.

Skoro już ustaliliśmy, że „Sejm” to nie Sejm, to gdzie w takim razie jest dzisiaj ta instytucja? Formalnie rzecz biorąc nie istnieje. Nie ma jednego forum, na którym każdy średnio rozgarnięty obywatel mógłby debatować o sprawach państwa. Jest to stan rzeczy do którego usilnie dążyli Stefan Batory z Janem Zamoyskim – to znaczy, aby większość spraw ważnych przeprowadzać nie na jednym, wspólnym forum Sejmu Walnego (gdzie trudno było uciszyć opozycję), lecz na lokalnych sejmikach, które siłą rzeczy nie zawsze mają dostateczną wiedzę o działaniach centrali. Nie chciałbym tu obrażać pamięci wielkiego króla, ale w tym jednym względzie idee Batorego zostały zrealizowane przez administrację rządową III RP. Debaty o państwie toczą się w rozproszonych środowiskach. Przepływ idei między środowiskami sprowadza się do obszczekiwania i obszczywania płotów sąsiada. To umożliwia osiąganie konsensusu poprzez kondycyjne zmęczenie przeciwnika, który traci siły na nieustannym bieganiu wzdłuż płotu. A potem wszystko rozstrzyga się w kontrolowanych massmediach.

W czasach Pierwszej RP niesłychanie ważna była „narracja wiodąca”. Oparta ona była na wiodącej doktrynie państwa i całkowicie czytelna dla obywateli. Obecnie doktrynę państwa tworzy zbiorowy „król” naszych czasów, czyli administracja państwowa przy udziale ideologów i uczonych. Doktryna ta jest zlepkiem niedefiniowalnych i wewnętrznie sprzecznych pojęć i wartości. W konstytucji czytamy m. in. że Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli, jest także demokratycznym państwem prawnym, które (o zgrozo) urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej. W tym zestawieniu skądinąd ważne wartości całkowicie tracą sens. Dobro wspólne, obywatele, demokracja, państwo, prawo, sprawiedliwość i do tego sprawiedliwość społeczna! Jest to w istocie chaotyczny stenogram sporu różnych grup mniejszościowych, z których każda próbuje wyrwać dla siebie kawałek sukna. Dla porównania zapis z konstytucji kwietniowej: „Państwo Polskie jest wspólnem dobrem wszystkich obywateli. Wskrzeszone walką i ofiarą najlepszych swoich synów ma być przekazywane w spadku dziejowym z pokolenia w pokolenie. Każde pokolenie obowiązane jest wysiłkiem własnym wzmóc siłę i powagę Państwa. Za spełnienie tego obowiązku odpowiada przed potomnością swoim honorem i swojem imieniem”. Podobne idee (choć nie tylko one) przyświecały Pierwszej RP w okresie jej świetności. Od roku 2005 w Polsce toczy się spór między tymi dwiema narracjami: narracją wielu równouprawnionych mniejszości i narracją zgromadzonej wokół idei państwa silnej (choć mniejszej niż większość bezwzględna) większości. Ta debata ma istotny wpływ na decyzje wyborców. Debaty i głosowania w Sejmie to zaledwie końcowy etap całego demokratycznego rytuału osiągania konsensusu czyli to, co w czasach staropolskich odbywało się podczas tzw. konkluzji sejmowej i na sesjach pieczętarskich. Bo właśnie podczas tych zwyczajowych procedur nadawano intuicjom uczestników debaty ostateczny kształt prawny.

Narracja wielu równouprawnionych mniejszości daje wielką przysługę administratorom naszego państwa. Do czasu umożliwiała skuteczne dzielenie obywateli na zamknięte środowiska, takie jak choćby Unia Wolności, Samoobrona RP, Liga Polskich Rodzin, Unia Polityki Realnej, Kongres Liberalno-Demokratyczny, Konfederacja Polski Niepodległej, Polskie Stronnictwo Ludowe, Sojusz Lewicy Demokratycznej oraz Porozumienie Centrum – by wymienić tylko najbardziej znane. A obok nich pojawiały się jajcarskie ugrupowania w rodzaju Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, które dodatkowo przyczyniały sie do obniżenia rangi Sejmu. Środowiska te utrzymywane były we wzajemnym strachu, nieufności, pogardzie i podejrzliwości. Dodatkowo prowadzono i prowadzi się usilne działania na rzecz zamykania korporacji zawodowych oraz na rzecz tworzenia mniejszości chwilowo użytecznych, takich jak publiczni homoseksualiści, transwestyci, płcie wyrozumowane, samotne matki, samotni ojcowie itp. Tej tęczowej demokracji (kolorowa niepodległa?) wiecznie zagraża kolejna mniejszość „stworzona” przez Lecha Wałęsę, tzn. mohery. Jest i inne zagrożenie dla tęczowej demokracji: muzułmanie, utożsamiani przez massmedia z terrorystami. Inne mniemane zagrożenie to uchodźcy, którzy jakoby zalewają nas szerokim strumieniem. Tematykę można by rozwijać dalej, ale zamknę ją stwierdzeniem, że bodaj największą zasługą Jarosława Kaczyńskiego było skupienie ludzi prawicy wokół idei państwa polskiego i wyrzucenie poza sferę decyzyjną (na prawicy) formacji mniejszościowych. Kaczyński stworzył przez to jedyne realne zagrożenie dla administratorów systemu i dlatego podjęte zostały nadzwyczajne działania w celu jego unieszkodliwienia. Podam jeden, charakterystyczny przykład: tuż przed wyborami Tomasz Lis zadawał Jarosławowi Kaczyńskiemu tylko i wyłącznie te pytania, które mogły kogoś przestraszyć, zarówno na prawicy, jak i na lewicy. W swej bezczelności posunął się nawet do tego, że próbował wmówić słuchaczom Radia Maryja, że Kaczyński jest wrogiem Ojca Rydzyka. Kto nie wierzy, niech obejrzy raz jeszcze. Pouczający przykład narracji równouprawnionych mniejszości. Błąd Kaczyńskiego polegał na tym, że w ogóle wziął udział w tej prowokacji.

Po ostatnich wyborach narracja wielu równouprawnionych mniejszości powróciła prawie natychmiast pod postacią budzącej niesmak ofensywy kota Behemota na krzyż w polskim Sejmie. To jest zapowiedź nadchodzącego zagrożenia. Dalej na pierwszy ogień pójdzie zapewne kompromis aborcyjny i znów Marek Jurek będzie potrzebny. Potem „małżeństwa” homoseksualne. Czyli wszystko to, czym nikt normalny nie chce sobie zawracać głowy, bo trudno podejmować racjonalne decyzje w sytuacjach skrajnych; po to jest prawo, aby od czasu do czasu zwolnić ludzi z nieustannego głowienia się co jest dobre, a co złe. Jak by tego było mało, niebudzące dotąd jakichś szczególnych kontrowersji zwyczajowe święto Niepodległości staje się areną starcia wielu mniejszości. Massmedia usilnie pracują nad tym, aby en masse zwolenników Niepodległości (nie tylko uczestników marszu) przedstawić jako fanatyczną, skrajną i niemal nazistowską mniejszość. Organizatorzy marszu w gruncie rzeczy niewiele robią, aby ten wizerunek złagodzić. Prawdę mówiąc podejrzewam, że wcale im na tym nie zależy. Prawdopodobnie wierzą, że w ten sposób uda im się przebudzić społeczeństwo polskie. Moim zdaniem są w błędzie.

 

Narracja wielu mniejszości ma bowiem jeden wspólny łącznik: strach. Strach przed narzuconym siłą jednoznacznym porządkiem. Oczywista rzecz; żaden marsz niepodległości im tego porządku nie narzuci, ale przecież bać się także jest przyjemnie. Dobrze puścić sobie jakiś horror, przykryć się kołderką, a pod ręką trzymać pilota, aby w razie czego trochę przystopować. Massmedia zapewnią mniejszościom należyte emocje i pewnie rozbudzą mniejszości, których istnienia nawet się nie domyślamy.

 

Skoro określiłem jaka droga nie prowadzi do Niepodległości, słów kilka jeszcze o krytyce PiS-u uprawianej w prawicowej blogosferze. Bo – jak sądzę – marsz niepodległości jest elementem tej krytyki. Po przegranych wyborach pojawiają się mniej więcej trzy projekty reformy partii. Liberalni konserwatyści życzyliby sobie, aby PiS stał się partią typu amerykańskiego, o luźnej strukturze, z wieloma skrzydłami i odłamami. Błąd takiego myślenia polega na błędnym założeniu, że Sejm III RP jest instytucją demokratyczną i suwerenem państwa. Tam gdzie toczona jest prawdziwa debata możliwa jest różnorodność: póki co nikt nie zabroni nam zrzeszania się i debatowania zarówno w klubach, jak i w blogosferze. Powinniśmy stale rozszerzać ten segment życia publicznego. Ale suwerenność polskiego Sejmu od dawna została wyprowadzona do różnych instytucji wybieranych pośrednio: przede wszystkim do rządu oraz do komisji sejmowych. Teraz możemy zrozumieć, dlaczego nasi przodkowie z tak wielką nieufnością podchodzili do rządów większości i do delegowania uprawnień całości Sejmu na deputacje sejmowe. Konserwatystom radzę więc potraktować Sejm jako część władzy administracyjnej. Postarajcie się, abyśmy mogli wepchnąć do tej władzy więcej swoich „dworaków”. Drugi projekt reformy zakłada przesunięcie PiS-u do bliżej nieokreślonego „centrum”, przez co mógłby on odebrać głosy Platformie. Projekt już raz się nie udał, więc możemy Ziobrze powiedzieć: pa, pa. Trzeci projekt reformy to nadanie PiS-owi charakteru LPR-KPN plus UPR, czyli narodowo-konserwatywno-liberalnego z resztkami neo-piłsudczyków w charakterze „paprotki”. Zdaje się, że w tym kierunku podążają organizatorzy marszu niepodległości. Tą drogą można chyba pozyskać jakieś 12% głosujących wyborców. Kampanię ugrupowania będą zapewne prowadzili kibice. Jak wiemy nie przysporzyło to głosów PiS-owi, ale może akurat w tym wypadku to nie zaszkodzi.

 

A tak już serio i bez żartów. Prawica tworzy w Polsce silną, zwartą większość. Zasługą Jarosława Kaczyńskiego jest zjednoczenie tej większości wokół idei państwa. Ta większość byłaby wystarczająca dla poparcia monarchii, ale po odejściu „Małego Rycerza” niestety nie wystarcza do pokonania koalicji strachu, jaką jest Platforma Obywatelska i jej przystawki. Po drugie, PiS i wspierające go organizacje popełniły błędy w kampanii wyborczej. Przede wszystkim prawdziwą katastrofą była klęska akcji uczciwe wybory. Nie pomoże nawet najlepsza kampania wyborcza ani trwająca od 10.04.2010 debata społeczna nad stanem państwa, gdy przerażone mniejszości, próbują za wszelką cenę nie dać się wypchnąć z parlamentu (pisałem o tym tutaj). Poważnym błędem medialnym było pozwolenie na to, aby kampanię prowadzili kibice – czyli mniejszość, oburzona, że rząd im zamyka miejsce rozrywki. Nie chciałbym, aby marsz niepodległości dał administratorom naszego kraju okazję do odświeżenia lęku przed – dajmy na to – „nazi-kibolami” i temu podobnymi zbitkami pojęciowymi. I po trzecie, najważniejsze: postawieni przed skrajnymi wyborami ludzie na ogół podejmują złe decyzje. Dlatego – mimo że byłaby to okazja do odświeżenia wielu przyjaźni i znajomości ze studiów – nie zamierzam wspierać Marszu Niepodległości swoją obecnością. No, chyba że się na nim zapowie sam Jarosław Kaczyński. Nie sądzę jednak, aby tak się stało.

I wreszcie chciałbym podrzucić jakąś receptę na powyborczą apatię. Potrzebne jest jakieś centralne forum, na którym wyborcy PiS mogliby swobodnie i bez cenzury debatować o państwie. Forum realne, nie wirtualne. Niech to będzie jakiś „Sejm cieni”. Debata, debata i jeszcze raz debata. Bo – jak powiedział kiedyś ksiądz Chmielowski – „wolne mówienie na sejmikach i sejmach jest matką i duchem wolności, jest nie konającej ojczyzny znak, gdy jeszcze gada”.

 

Jakub Brodacki

Czy kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego

Przecieram oczy ze zdumienia! Andrzej Rozpłochowski powrócił. I nie sam, tylko z książką: Postawią ci szubienicę.

(pierwotnie opublikowane na niepoprawnych)

Jeszcze na studiach uczestniczyłem w seminarium prof. Marcina Kuli, w wyniku którego powstała zbiorowa praca studentów (zredagowana przez Profesora) pt. Solidarność w ruchu. W wyniku dyskusji uczestnicy projektu doszli do dwóch rozbieżnych konkluzji, które w tej pracy są zawarte. Jedna z nich mówiła o tym, że Solidarność była rewolucją, a druga stawiała hipotezę, iż ruch ten był w istocie rzeczy czymś w rodzaju staropolskiej, sarmackiej konfederacji, na czele której stała „generalność konfederacka”, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza.

 

Jako świadek historii na seminarium tym wystąpił zaproszony profesor Karol Modzelewski, który wówczas potwierdził, iż sposób debatowania i dochodzenia do decyzji w Solidarności przypominał czasy staropolskie. Przy okazji w toku rozmowy nad innymi sprawami, Modzelewski przypomniał też znane słowa Andrzeja Rozpłochowskiego: „gdy walniemy pięścią w stół, to kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego”.

 

Nie mam wątpliwości, że to dictum nie przysporzyło Rozpłochowskiemu opinii człowieka umiarkowanego i odpowiedzialnego. Zwłaszcza z perspektywy stanu wojennego i rozbicia Solidarności można było te słowa traktować jako niepotrzebne lub śmieszne „pobrzękiwanie szabelką”. A jednak zwróćmy uwagę: Rozpłochowski zaapelował tymi słowami do poczucia humoru słuchaczy. Poprzez ten żart zwrócił uwagę na to, że a) „strach jest złym doradcą” (słowa gen. Boruty-Spiechowicza); b) głównym wrogiem nie jest ani partia, ani rząd, ale Moskwa; c) Solidarność nie walczy o kiełbasę, tylko o Polskę; d) celem Solidarności jest Niepodległość Polski.

 

Mądrej głowie dość dwie słowie, jak mawiali nasi przodkowie. Przypomnienie o właściwym celu działania jest bardzo ważne. Przypomnę słowa Andrzeja Gwiazdy wypowiedziane niedawno w sali BHP stoczni gdańskiej: „Jeśli naród, jeśli społeczeństwo wie czego chce i trzyma się tych zasad, [zarówno] siła zewnętrzna [jak i] manipulacja stają się nieskuteczne”. Dodajmy: działania władz były nieskuteczne mimo tego, że sposób, w jaki Solidarność dochodziła do decyzji wydawał się na dłuższą metę z pozoru niefunkcjonalny, a ponadto wśród członków związku i w kierowniczych gremiach działała sowiecka agentura. Trzeba było aż czołgów i pałek policyjnych, aby zdusić ruch, który nie dał się odwieść od przyjętych przez siebie zasad i celów działania.

 

Od co najmniej kilkunastu lat zastanawiam się, jak to możliwe, że w czasach przed „sienkiewiczowskim” potopem (1648-1667), Sejm szlachecki działał na ogół sprawnie, uchwalał prawo i w miarę możliwości recenzował poczynania rządzących. Do tej pory było to sekretem naszych przodków. Ale powrót Gwiazdy i Rozpłochowskiego uświadomił mi, że państwo oparte na zasadzie zgody może istnieć także dzisiaj, że nie jest ono tylko i wyłącznie zależne od chwilowej euforii i chwilowej „solidarności” okazywanej sobie nawzajem w obliczu wspólnego wroga. Że możemy podjąć wyzwanie i zjednoczyć się wokół tej idei, ale – pod kilkoma warunkami.

 

Że takie państwo jest czymś lepszym, niż obecna globalna biurokracja (z elementami demokracji), nie muszę nikogo przekonywać. Do tej pory jednak sądzono, że dobrowolna zgoda jest możliwa jedynie wśród aniołów. No cóż, jeśli tak, to chyba Gwiazda i Rozpłochowski są naszymi aniołami-stróżami, którzy przypominają nam, iż dawne Sejmy zaczynano mszą do Ducha Świętego, który w ówczesnym przekonaniu patronował zgodzie. Na szczęście jednak dawni obywatele Rzeczypospolitej znali sposoby dochodzenia do zgody nawet wtedy, gdy ich umysły były bardzo poróżnione. Mowa tu o okresie przed Sejmem 1652 roku, to znaczy przed tym Sejmem, który na zasadzie precedensu umożliwił proceduralne zrywanie obrad i otworzył drogę do liberum rumpo, czyli zrywania obrad pod byle jakim pretekstem lub bez żadnego pretekstu.

 

To o czym mówię, zostało już zbadane i opisane w uczonych dziełach. Myślę, że do prawdy prowadzą nas profesorowie Jan Dzięgielewski i Janusz Ekes. Czytałem sporo interesujących opracowań innych autorów, jak choćby Edwarda Opalińskiego, Wacława Uruszczaka, państwa Staniszewskich, Izabeli Lewandowskiej-Malec, Przemysława Paradowskiego, Roberta Kołodzieja; czytałem też co najmniej kilka diariuszy sejmów z czasów drugiej połowy panowania Zygmunta III i panowania Władysława IV. Większa część amatorów historii wie całkiem sporo o zrywaniu sejmów w XVIII wieku, roztrząsa próby reform w drugiej połowie wieku XVII, ekscytuje się reformami egzekucyjnymi w wieku XVI, a także mocno przeżywa opisy tych sejmów, na których rzekomy mąż stanu Jan Zamoyski próbował obalić urzędującego króla Zygmunta III (którego wcześniej sam wsadził na tron). Ale o wiele mniej interesujemy się Sejmami z czasów, gdy instytucja ta działała w miarę sprawnie i bez nadzwyczajnych wstrząsów. Dlaczego? Bo to nie jest „ciekawe”. Bo to nie jest „podniecające”. Bo to nie jest news na pierwszą stronę „Gazette de France”. Bo wtedy rządzili ci „okropni Wazowie”. I dlatego wreszcie, że czytając opisy tych sejmów widzimy po prostu żmudną i ciężką pracę parlamentarzystów, o której dzisiaj członkowie Sejmu i Senatu nie mają nawet bladego pojęcia.

 

Jak to się działo, że Sejmy kończyły się zgodnie?

 

Już na kilka miesięcy przed datą rozpoczęcia Sejmu było doskonale wiadomo nad czym Sejm będzie obradował. Skąd się o tym dowiadywano? Po pierwsze z dochodzących zewsząd wieści i plotek. Ziemianie znajdowali zawsze dość czasu na towarzyskie spotkania przy różnych okazjach (weselach, pogrzebach, polowaniach itp), podczas których wyrabiali sobie opinie i chciwie łowili nowiny z dworu królewskiego i ważniejszych domów senatorskich. Ostatecznym sygnałem o czym na Sejmie będzie mowa, była instrukcja królewska (tzw. legacja). Z instrukcji królewskiej, którą król rozsyłał na sejmiki i do ważniejszych osób, obywatele dowiadywali się o kluczowych zagadnieniach polityki międzynarodowej i najważniejszych problemach wewnętrznych. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom król wspominał też w instrukcji o ważniejszych sprawach spornych lub petycjach obywatelskich. W ten sposób władca definiował, które sprawy uważa za sprawy dotyczące wszystkich obywateli.

 

Bez wątpienia nie wszystkim obywatelom takie stawianie sprawy się podobało. Wielu chciało na Sejmie przeforsować niewygodne dla króla postulaty większości, a także sprawy mniejszościowe lub zgoła prywatne. Ustrój staropolski przed rokiem 1652 nie odmawiał mniejszościom prawa do lobbowania, ale na zasadzie dobrego zwyczaju ustalano które sprawy są ważniejsze, a które mniej ważne. Już od pierwszych dni obrad sejmowych było jasne co posłowie uznają za ważne i nad czym będą chcieli dyskutować, a co uznają za postulaty mniejszościowe. Najczęściej uchwalano czasowy porządek debat, a mimo licznych wykroczeń dyscyplinarnych, to jednak marszałek poselski przedkładał temat pod dyskusję. Zasada zgody nie oznaczała automatycznie, że każda sprawa ma jednakowe znaczenie. Równość głosu obowiązywała przede wszystkim w sferze wolności słowa, ale i tu były pewne ograniczenia. Jeśli jakiś poseł uporczywie ponawiał swój egzotyczny wniosek, dezorganizował toczącą się na jakiś temat debatę i nie pomagały próby przekonania go, aby zaniechał swojej niszczycielskiej działalności, większość „zakrzykiwała” go, pokazując tym samym gdzie jest jego miejsce. Z podobną niechęcią podchodzono do niepunktualnych posłów, którzy przybyli na obrady wiele dni po ich rozpoczęciu i próbowali podważać już osiągnięty konsensus.

 

Inaczej podchodzono do rzeczy, gdy uchwalenia jakiegoś projektu domagała się większa choć będąca w mniejszości, grupa posłów. Szczególnym autorytetem cieszyły się zwarte reprezentacje poszczególnych sejmików, jednym głosem domagające się powzięcia jakichś postanowień. Reprezentacje tzw. „górnych województw”, (to znaczy posłowie krakowscy, poznańscy i wileńscy), cieszyły się też większym autorytetem, niż pozostałe reprezentacje wojewódzkie. Podczas Sejmu w roku 1627 ledwie sześcioosobowa reprezentacja krakowska jednogłośnie i uporczywie forsowała swój projekt ustawy o mennicy, a ponadto groziła, że wyjedzie z Sejmu z protestacją i zerwie obrady. Na tym Sejmie działała jednak jeszcze i druga o wiele liczniejsza mniejszość, a mianowicie posłowie litewscy. Rzeczpospolita dzieliła się bowiem na trzy prowincje sądownicze: prowincję wielkopolską, małopolską i litewską, przy czym w skład prowincji litewskiej wchodził cały obszar znanego nam z atlasów historycznych Wielkiego Księstwa Litewskiego (w ramach Rzeczypospolitej po unii lubelskiej 1569 roku). Rozumiemy więc, że mniejszość reprezentująca całe Wielkie Księstwo nie mogła zostać „zakrzyczana”. A właśnie na tym sejmie posłowie litewscy równie uporczywie nie chcieli się zgodzić na zamknięcie handlu portu królewieckiego (król chciał, aby zamknąć handel, gdyż dochody z niego czerpali okupujący wybrzeże Szwedzi). Z tak liczną mniejszością trzeba było postępować delikatnie. W obecności króla i senatorów Litwini pod naciskiem zgodzili się, aby sprawę poddać pod głosowanie województwami. Większość województw opowiedziała się za zamknięciem handlu. Litwini zażądali więc pewnych ustępstw, na co większość udzieliła zgody, więc ustawa została uchwalona. Wówczas posłowie krakowscy, przestraszeni, że „górne województwo” zostanie poddane w obecności króla upokarzającej procedurze przegłosowania, również poszli na ustępstwa…

 

Sytuacja ustrojowa Rzeczypospolitej zaczęła się komplikować za czasów Władysława IV. Z jednej strony król coraz bardziej zniecierpliwiony był znojem ucierania kompromisu w pocie czoła. Szczególnie nużące dla monarchy były tzw. „konkluzje sejmowe”, czyli ostatnie dni sejmowania, podczas których posłowie i senatorowie radzili we wspólnej izbie w obecności króla. Owe „konkluzje” odbywały się często przy bardzo słabym oświetleniu w późnych godzinach nocnych i nad ranem ostatniego dnia Sejmu, który przecież według Paktów Konwentów powinien był się skończyć po upływie sześciu tygodni. Ten wymóg czasowy okazywał się na ogół nierealny. Wobec tego proszono posłów poszczególnych województw, aby dali zgodę na przedłużenie obrad. Ówcześni politycy coraz silniej zaczynali wyznawać legalizm proceduralny, toteż zmuszenie ich do łamania norm proceduralnych przybierało postać swoistego rytuału. Był to rytuał łamania prawa, podczas którego większość posłów różnymi argumentami próbowała przekonać mniejszość do przedłużenia obrad. Błagali ich o to senatorowie, powołując się na miłość Ojczyzny. Sam król musiał niekiedy prosić o patriotyczne złamanie procedury.

 

Tymczasem w roku 1637 doszło do sytuacji dość niebezpiecznej. Król w instrukcji na sejmiki zaproponował, aby sejmy kończyć terminowo. Można się domyślać, że chciał w ten sposób zdyscyplinować obrady i zmusić posłów do usprawnienia obrad przed konkluzją. W odpowiedzi sejmiki skwapliwie zakazały swoim posłom przedłużania obrad. Gdy zaraz po wotach senatorskich marszałek poselski Kazimierz Leon Sapieha zaproponował, aby radzić o obronie, poparła go tylko część posłów, przede wszystkim ukrainnych, podczas gdy większość zażądała debaty o egzorbitancjach (czyli o przypadkach łamania prawa przez króla). Z analizy obrad przedstawionej przez Roberta Kołodzieja wynika jednak wyraźnie, że owe przypadki łamania prawa były w istocie rzeczy zbiorem różnych postulatów wielu różnych mniejszości. I tak na przykład Litwini żądali, aby w Prusach królewskich na urzędy mianowano raz Litwina, raz Koroniarza (zasada alternaty). Chcieli zniesienia ceł na Niemnie i Wilii oraz w Królewcu dla wszystkich towarów wywożonych i wwożonych do Litwy. Żądali, aby czwarta część cła piławskiego na pewien czas zasiliła skarb litewski. Domagali się, aby założyć fortece i skład towarów ryskich pod Dyneburgiem oraz skład towarów przewożonych Niemnem pod Kownem. Żądali, aby pieczętowanie sukien w Gdańsku zostało zniesione lub by osobna sygillacja została wprowadzona w Królewcu. Chcieli też, aby wygnańcy z Inflant nie otrzymywali ziemi w Wielkim Księstwie Litewskim, ale jedynie w Prusach i na ziemi czernichowsko-siewierskiej. Województwa koronne też wysuwały szereg postulatów i próbowały przehandlować ich spełnienie za podjęcie tematu obrony państwa. Jak by tego było mało, posłowie prowincji małopolskiej (dzisiejsze województwa małopolskie, podkarpackie, świętokrzyskie, lubelskie oraz większa część Ukrainy) opuścili wspólne obrady i na osobnej sesji z udziałem hetmana Stanisława Koniecpolskiego dali mu wolną rękę w sprawie zaciągów wojskowych. Krok ten wywołał oburzenie pozostałych posłów. Starosta liwski Jan Oborski zagroził, że skoro Małopolanie dali zgodę na zaciągi, to sami będą płacić wojsku. Gdy w odpowiedzi Zbigniew Gorayski oświadczył, że „nie z nami się będziecie rachować, ale z wojskiem”, wybuchła wielka wrzawa. Surogator poznański Stanisław Sokołowski stwierdził, że małopolanie „sobie sesje albo raczej secesje czynią, obronę bez nas obmyślawają, żołnierza zaciągają i tu nam jeszcze onym grożą”. W uspokojeniu zamętu na pewno nie pomogły także mniejszościowe żądania innowierców. W rezultacie po raz pierwszy w historii Sejmu, na pięć dni przed ostatnim dniem sejmu posłowie nie mieli jeszcze żadnego uzgodnionego projektu ustawy.

 

Nie będę już dalej opisywał przebiegu obrad ostatniego dnia Sejmu, gdyż przebiegały one ciągle pod znakiem postulatów mniejszości i Sejm bezowocnie zakończył się tradycyjną ceremonią pocałowania ręki królewskiej. Czytelnik chyba rozumie na czym polegał błąd ówczesnych liderów politycznych. Dopuścili oni mianowicie do tego, aby sprawy o wadze ogólnopaństwowej (obrona) traktować na równi z postulatami mniejszości. Co więcej, zwolennicy debaty nad obroną sami siebie zdefiniowali jako mniejszość, dokonując secesji z izby poselskiej i obradując odrębnie. W rezultacie izba poselska straciła jakikolwiek kierunek w którym powinna była podążać. Nie wytworzyła się żadna większościowa koalicja, a uchwalenie ustaw byłoby możliwe jedynie na zasadzie przetargu różnych mniejszościowych grup interesów. A co gorsza sam król jeszcze przed Sejmem sugerował terminowe zakończenie Sejmu, odbierając posłom cenne dni nadliczbowe, podczas których można było wyładować emocje i uporządkować obrady. Sejm z roku 1637 był niestety krokiem w stronę zjawiska, które Jarosław Kaczyński (i nie tylko on) nazywa „polityką transakcyjną”, a ja określam dosadnie mianem „tęczowej demokracji”. Polega ona na tym, że „decyzje organów władzy publicznej są wynikiem swoistego przetargu interesów partykularnych, wypadkową siły grup nacisku i wpływów. Priorytety władzy są w istocie określane przez partykularne interesy, a nie przez dobro wspólne”. W wersji tragikomicznej oznacza to np równouprawnienie związków homoseksualnych z naturalną instytucją rodziny.

 

Skoro już wiemy, jak to się działo, że nasi przodkowie nie będąc wcale aniołkami, dochodzili do zgody i skoro rozumiemy przyczyny, dla których czasami nie udawało się im osiągnąć zgody, klarownie przedstawia się nam sposób funkcjonowania nowej Solidarności, u progu której być może stoimy. Bo że zbliża się jakiś huragan, to czujemy wszyscy, ale nie wiemy ani skąd przyjdzie, ani jak będzie przebiegał. Nie wiemy też jakie instytucje wytworzy ta nowa Solidarność, gdyż zmieniło się bardzo wiele. Przede wszystkim pojawiły się techniczne nowinki o znaczeniu znacznie większym, niż wynalazek druku, radia czy telewizji, wśród których prym wiedzie blogosfera. Blogerzy toczą debaty nieco podobne do debat toczących się ongiś w izbie poselskiej. Tak dalece odeszliśmy jednak od naturalnego porządku rzeczy, że aby te dyskusje toczyć blogerzy muszą korzystać z usług maszyn zwanych komputerami i ich administratorów, toteż o pełnej wolności słowa i demokracji bezpośredniej nie może być mowy. Blogosfera to zaledwie model demokracji bezpośredniej, swego rodzaju „wersja testowa”. Jeśli ktoś myśli, że za pośrednictwem internetu można przeprowadzać debaty, wybory i referenda, to jest w błędzie, ponieważ możliwość manipulacji, inwigilacji i fałszerstwa jest tak ogromna, iż byłaby to raczej demokracja totalitarna.

 

A więc nie wiemy jakie instytucje stworzy nowa Solidarność. Jednak zgodnie z hasłem Jana Pospieszalskiego, „mamy tyle wolności, ile możemy jej sobie wyobrazić”. Możemy więc zarysować zasady, na których nowa Solidarność powinna się opierać. Pisałem tu wiele o prawie i zgodzie, ale nie wspomniałem o rzeczy najważniejszej – o etyce. Każdy ruch prawdziwie demokratyczny musi się opierać na zasadach etycznych, bo inaczej zamieni się w niemoralną rewolucję. To jest prawdziwy sekret Solidarności: ona była „samoograniczającą się rewolucją” nie tylko dlatego, że na granicach i w kraju stały sowieckie czołgi, ale także dlatego, że bez moralności nie miałaby ona w odczuciu powszechnym ani legalności, ani autorytetu, byłaby po prostu obrzydliwa.

 

A zatem nowa Solidarność może zaistnieć tylko w trójkącie etyka-zgoda-prawo. Od dawna podejrzewam, że większość obywateli modli się o etyczną politykę, a spora część z nich słodko marzy również o „inkwizycji” (zbożnej lub bezbożnej). Ale nie tędy droga. Po pierwsze „inkwizycja” reprezentuje tylko jakąś mniejszość. Istnieje w Polsce szereg mniejszości, które próbują narzucić większości swoją wolę. Jest mniejszość chrześcijańsko-narodowa, jest mniejszość socrealistyczna, jest aparat ludowy oraz redaktorzy z ulicy Czerskiej. A w tle tego wszystkiego – biznesmeni, urzędnicy i funkcjonariusze służb lokalnych i obcych. Żadnej z tych mniejszości nie można nazwać mniejszością etniczną w pełnym tego słowa znaczeniu, ale wszystkie one zachowują się jak mniejszości we wspomnianej „polityce transakcyjnej”. Rzecz jasna prawa mniejszości też się liczą. Nie mówię tu o prawach przestępców, bo tych jako rymkiewiczowskich „wampirów” nie dopuszczamy do wigilijnego stołu. Mówiąc przekornie: zasada zgody wszystkich to „polska korekta” do cywilizacji łacińskiej. Gdybyśmy bez zasady zgody chcieli rządzić się etycznie, faktycznie musiałaby nami rządzić jakaś „inkwizycja” lub ewentualnie generał Franco. Zasada zgody dobrze łagodzi fanatyzm i przycina różki moralnego integryzmu. Piszę to otwarcie jako nie-katolik i wiem, że jest to w moim dobrze pojętym interesie.

 

Na samym dole hierarchii wartości jest prawo. Dlaczego? Bo prawo to tylko kiepskie narzędzie realizowania etyki. Nie da się przewidzieć wszystkich możliwości nadużywania prawa i procedur. Słowa i definicje zmieniają się co kilka lat. A więc dążenie do doskonałości prawa, to zadanie beznadziejne, przekraczające możliwości umysłu ludzkiego. Wiem, że żyjemy w czasach prawniczych szumowin, uzurpatorów zasiadających w rozmaitych trybunałach, którzy decydują o tym, co jest dobre, a co złe. Jest też tragedią dla państwa, jeśli wierność prawu, a zwłaszcza prawu proceduralnemu, jest postawiona ponad interesem państwa, ponad etyką, ponad zgodą i nawet ponad wolą tylko większości obywateli. Jeśli jakaś mniejszość czuje się pokrzywdzona, to zamiast próby manipulowania prawem, oczekiwałbym raczej odwołania się do etyki, a jeśli etyka zawiedzie (bo filozofowie i duchowni bywają też kanaliami) – do zgody. Jeśli pomimo licznych prób zgoda nie jest możliwa, należy prawo przyjąć w drodze głosowania większością, starając się zagwarantować mniejszości niezbędny zakres tolerancji i swobód.

 

Zarysowałem tu zasady nowej Solidarności w najbardziej ogólnych słowach. Zachęcam każdego Polaka do własnych badań w tym kierunku. Albowiem wkrótce może się okazać, że rządzi nami ustrój oparty na triadzie etyka-zgoda-prawo, a my nie wiemy jak on działa w szczegółach i jak wyeliminować jego wady. Muszę też Państwu uświadomić, że gdyby w Polsce zapanował ustrój nowej Solidarności, to bez wątpienia ściągnęlibyśmy na siebie nienawiść wszystkich proceduralnych diabłów tego świata. Albowiem jeśli diabeł istnieje, to jednym z jego podstawowych celów jest zamiana człowieka w maszynę, która ślepo wykonuje rozkazy, nie oglądając się ani na słuszność, ani na zdanie większości.

 

Cieszyłbym się, gdyby kuranty na Kremlu zagrały Mazurka Dąbrowskiego. Jeszcze bardziej bym się radował, gdyby najpierw w sercu każdego z nas bił dzwon Zygmunta. I by z głębi XVIII wieku zabrzmiał stary Hymn do miłości Ojczyzny Ignacego Krasickiego, a o naszej wolności każdy Polak mógł powiedzieć:

Większaś nad przemoc! A kto ciebie godny –

Pokruszył jarzma, albo padł swobodny.

 

Jakub Brodacki

Czeczeński ślad

Idealny kozioł ofiarny. Dzisiaj od rana cała polskaja mediodajnia huczy: zamach w Bostonie zrobili Czeczeni!

(tekst pierwotnie opublikowany na niepoprawnych)

Nie ulega wątpliwości, że amerykańska policja działać musi bardzo sprawnie, skoro już wie kto jest wszystkiemu winien. Czeczenów łatwo wyłowić z tłumu, gdyż są charakterystyczni, odróżniają się od Arabów, mówią językiem, który jest rozpoznawalny dla takiego ucha, które choć trochę obracało się w ich towarzystwie. Jednym słowem: idealny kozioł ofiarny.

Bez wątpienia trudniej byłoby szukać winowajców wśród Rosjan, bo ci znacznie lepiej potrafią się wtopić w tłum i jest ich stanowczo zbyt wielu, aby pęczniejące kartoteki mogły wszystkich pomieścić. A z takimi Czeczenami sprawa prosta. W dodatku nikt się za nimi nie ujmie, bo to przecież… no właśnie: terroryści.

Za czasów wspaniałego republikańskiego prezydenta George’a W. Busha sprawa „czeczeńskiego śladu” wracała jak bumerang w polskich mediodajniach przy okazji każdego kolejnego zamachu. Po każdym takim zamachu ceny ropy szły w górę, a Putin – najlepszy przyjaciel Busha – mógł eksportować swoją drogą ropę i zbroić się dla dobra Polski, Gruzji i całej ludzkości. Po każdej takiej dziennikarskiej kaczce o „czeczeńskim śladzie” Czeczeni w Polsce mogli się spodziewać policyjnych nalotów, straszenia dzieci i wielu innych przykrości, które były tylko kroplą goryczy w ich nonsensownej egzystencji w przepełnionych ośrodkach dla uchodźców, gdzie de facto głodzeni, straszeni, pozbawieni opieki lekarskiej i edukacji, mogli jedynie dziękować Allachowi za prawo do życia pod stałą obserwacją i kontrolą, mając doskonałą świadomość, że tak zwane „polskie” urzędy informują Moskwę o ich życiu na każdym kroku. Tak oto „Rzeczpospolita Polska” rodem z manifestu PKWN odwdzięcza się Czeczenom za to, że ciężar rosyjskiej nienawiści wzięli na siebie i ponieśli koszty amerykańskiej, beztroskiej głupoty.

Ostatnio Polskę wizytował prezydent Gruzji Michael Saakaszwili, prosząc Jarosława Kaczyńskiego o pomoc dla swojego kraju. Oby chociaż ta pomoc nie nadeszła zbyt późno.

 

Jakub Brodacki

Chwast czyli terrorysta

Ponieważ D. Tusk ogłosił I stopień zagrożenia terrorystycznego, powinienem bezlitośnie tępić wszystkie chwasty.

(tekst pierwotnie opublikowany na niepoprawnych)

Zanim stałem się współużytkownikiem małego ogródka, gromadziłem i z zainteresowaniem czytałem różne książki o ekologicznym rolnictwie i ogrodnictwie, licznie tłumaczone z niemieckiego i ukazujące się w Polsce na początku lat 90. Niestety, na „mój” pierwszy ogród czekałem tak długo, że książki najpierw obrosły kurzem, a potem bez żalu rozdałem je przyjaciołom, którym zapewne służą do tej pory. Gdy więc doczekałem się możliwości grzebania w ziemi, musiałem znów szukać starych poradników. W pierwszym rzędzie zakupiłem w antykwariacie Ogród biodynamiczny Merckensa. Książka to wprawdzie mocno zideologizowana w duchu steinerowskim, ale dzięki niej nauczyłem się robić grządki podwyższane, drewniane kompostowniki; zacząłem stosować płodozmian oraz wprowadzać liczne gatunki roślin jadalnych całkowicie niedostępnych w handlu (biała rzepa, rzodkiew czarna zwana czarną rzepą, trybula, ogórecznik, burak liściowy, roszponka, endywia, cykorie i dynie mniej znanych odmian itp), często ignorując apele mojej Rodziny o pospolite ziemniaczki, sałatę, ogórki, pomidory czy marchewkę, które przecież można tanio kupić w sklepie, a na które – jak mi sie zdawało – w moim ogródku nie było miejsca. Potem również dzięki Merckensowi odkryłem, że istnieją też przedplony, międzyplony, środplony i poplony, dzięki czemu można ilość plonów znacznie zwiększyć. Ale że klimat u nas ostry, więc przedplon musiał być pod folią i eksperyment powiódł się tylko częściowo; słoneczna i sucha wiosna zachęciła białą rzodkiew do kwitnienia, natomiast rzepa udała się wyśmienicie; sałata wprawdzie nie chciała kiełkować, ale za to wykiełkowała na dziko w kompostowniku, skąd ku rozkoszy moich Bliskich przesadziłem ją na grządkę. W rozpaczliwej próbie zaoszczędzenia miejsca, dyni w tym roku nie sadziłem na grządkach, tylko na kompostownikach, gdzie pod szybą doskonale wykiełkowały już w kwietniu i przetrzymały przymrozki. Traktuję to jako wskazówkę gdzie w naszym klimacie hodować przedplony i sadzonki (co najmniej pół metra nad gruntem i w ciepłym kompoście). W tym roku także zabudowałem południowe okna regałami, na których cierpliwie hodowałem sadzonki i to już od lutego. Nie żałuję, bo wysadzone z doniczek rośliny są już zdrowe i silne, podczas gdy siane w maju dopiero nabierają sił. A – i byłbym zapomniał – obornik! Bez całego rozrzutnika aromatycznego, parującego obornika, bez zbierania końskich odchodów na ścieżkach dla kawalerzystów wiele by się nie udało na tym piaszczystym i zupełnie pozbawionym dżdżownic terenie. A skoro już mowa o dżdżownicach, to zbierałem je na szosie i wrzucałem do kompostowników – teraz są ich tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, miliony! Dżdżownica – mój największy przyjaciel.

Niestety, jak wspomniałem, sałata nie chciała kiełkować. Nie kiełkowały też zachwalane nasiona mieszańcowe (tak zwane f1); ledwo dwa krzaczki dyni udało mi się z trudem wyhodować, a cukiniowe mieszańce zawiodły na całej linii; takoż marnieje w oczach kalarepa mieszańcowa. Zacząłem więc szukać w internecie informacji jak samemu produkować nasiona, natrafiłem na stronę internetową Zbigniewa Przybylaka i od razu zrozumiałem, że to człowiek niebezpieczny; rychło też zamówiłem u niego „pakiet ogrodnika” (cztey broszurki o ekologicznym ogrodnictwie) i przeskoczyłem o cztery stopnie wtajemniczenia w górę.

Bo muszą Państwo wiedziec, że traktuję ogród jako mały zakątek, mini-ołtarzyk wielkiej świątyni Przyrody. Hoduję głównie warzywa, ale pomiędzy nimi pozostawiam zarośnięte ścieżki, a na nich pasy tak zwanych „chwastów”. Ponieważ D. Tusk ogłosił ostatnio I stopień zagrożenia terrorystycznego, a żołnierze jednostek antyterrorystycznych nazywają terrorystów „chwastami”, powinienem właściwie dostosować się do tej terminologii i tępić bezlitośnie krwawnik, babkę lancetowatą, babkę wielką, bylicę, kilkanaście gatunków traw, dziko rosnące zboża, kilkanaście gatunków polnych kwiatów, dziewannę, czosnaczki nie czosnaczki i innych bandytów, którzy bezczelnie opanowali ogród jeszcze przed moim przybyciem. Zaiste, ci czerwonoskórzy koczownicy zasługują na całkowite wytępienie, a jednak z jakichś powodów postanowiłem opuścić gwiaździsty sztandar, oskubałem na łyso dwugłowego orła i inne mutanty i zawarłem z chwastami przymierze.

Okazało się, że na polu ogrodnictwa pan Przybylak w pełni popiera moje stanowisko i jak by tego było mało, podpowiada mi jak w moim bezprzykładnym szaleństwie pójść jeszcze dalej, ustanawiając w miejsce monokultur uprawy pasowe, płodozmian oparty na rodzinach roślin, połączony z uprawą współrzędną, podpowiadając rozmaite sposoby robienia kompostu i ochrony roślin przed szkodnikami (w razie gdyby się ponad miarę rozmnożyły, bo przecież kilka mszyc niczemu nie szkodzi). Przybylak radzi jak hodować własne nasiona i ostro sprzeciwia się roślinom mieszańcowym, które nazywa „małym GMO”, ba, zachęca do siania nasion starych odmian warzyw (bank genów).

Zbigniew Przybylak jest ogrodnikiem-praktykiem od co najmniej 30 lat. Niechętnie odnosi się do szybko rozwijającego się agrobiznesu ekologicznego, gdyż – jak sam pisze – „agrozbiznesowa ekologia już niewiele ma wspólnego z tradycyjnym ogrodnictwem i rolnictwem ekologicznym, które w swej istocie najwierniejsze jest pierwotnej idei rolnictwa i ogrodnictwa ekologicznego, które z grupą pionierów zaczęliśmy propagować w latach osiedziesiątych XX wieku”. Często o tym zapominamy. Smakoszom porannej kawy oraz twarożku na śniadanie polecam dwa teksty Zbigniewa Przybylaka, które kiedyś pozyskałem dla strony klio w kuchni, są to: O śmietance do kawy i zalewajce śmietankopodobnej oraz O serze najbardziej polskim. Teksty te powinny nam uświadomić jak bardzo daleko odeszliśmy od normalności i zachęcić do prowadzenia własnego ogrodu i pastwiska.

Pakiet ogrodnika – cztery rzetelne, arcyciekawe, inspirujące broszurki o normalnym życiu, które powinno być udziałem każdego z nas, każdego miłośnika Przyrody. Serdecznie polecam!

Jakub Brodacki

 

UWAGA! 3 lipca Państwo Magdalena i Karol Przybylak wysłali do mnie list z informacją o śmierci Ojca, Zbigniewa Przybylaka., która miała miejsce 1 lipca wieczorem. Bardzo mi smutno.

Białoruskie listy proskrypcyjne

„Standardy białoruskie” – tak profesor Gliński podsumował przebieg referendum w Warszawie. Z kolei Jarosław Kaczyński zwrócił uwagę na faktyczną jawność referendum, które z zasady powinno być przecież tajne. Mariusz Kamiński wspominał o licznych nieprawidłowościach i o zniechęcaniu do głosowania.

Ponieważ ci panowie wygłosili swoje opinie poniekąd przez zaciśnięte z wściekłości zęby, przeciętny nawet dobrze wykształcony obywatel może mieć poważne trudności ze zrozumieniem o co chodzi. Postaram się więc przetłumaczyć to z polskiego na nasze w krótkich, żołnierskich słowach.

Pełniący funkcje publiczne Hanna G-W, Donald T. oraz Bronisław K. zniechęcali do udziału w referendum. Miejska Komisja Wyborcza nie podawała raportów frekwencyjnych objętych jakoby ciszą wyborczą. W rezultacie nikt z urzędników państwowych nie zachęcał obywateli do udziału w głosowaniu. Efektów łatwo się było domyślić. Do urn poszli niemal wyłącznie przeciwnicy Hanny G-W., a ci którzy w tym referendum udzielili jej poparcia, zrobili to chyba przez pomyłkę (zakreślając NIE zapewne sądzili, że głosują PRZECIW Hannie G.-W.). Z tego wynika, że ci, którzy podpisali się na listach wyborców są w zasadzie bez wyjątku przeciwnikami Hanny G.-W. W skrócie: to są PISIORY.

Jeśli o mnie chodzi, to tak się złożyło, że byłem delegowany do komisji referendalnej z ramienia Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej, z którą nie mam literalnie nic wspólnego. Po prostu na blogu Ewy Stankiewicz pojawiło się ogłoszenie w tej sprawie, zgłosiłem się gdzie trzeba i zostałem członkiem komisji referendalnej, ot co. Ale dla Hanny G.-W., Donalda T. i Bronisława K. jestem ex definitione PISIOREM, ponieważ moje nazwisko znajduje się na liście głosujących – podpis własnoręczny, dobrze czytelny i w odpowiedniej rubryczce.

Ci spośród blogerów, którzy mają wykształcenie klasyczne mogą pouczyć innych czytelników o tym co oznacza termin „listy proskrypcyjne”. Głosowanie przeciw Hannie G.-W. można wybaczyć słabowidzącym emerytom, czyli tym wszystkim, którzy prawdopodobnie głosowali na „NIE”, naiwnie sądząc, że głosują PRZECIW Hannie G.-W. Pozostali wyborcy są jednak grupą o charakterze antypaństwowym, a przecież państwo ma monopol na przemoc.

Wszystko to sprawia, że przebieg tego referendum należy uznać za w gruncie rzeczy nielegalny. Nasuwa się jednak pytanie, czy legalne byłoby powtórzenie referendum, bowiem wezwanie do pójścia na grzybobranie pozostanie przecież w mocy. I nawet gdyby Hanna G.-W. ze swoim rozkosznym uśmieszkiem solennie wzywała wszystkich do udziału w referendum, to przecież pozostanie to pierwsze wezwanie, i pamięć o tym, że grzyby są ważniejsze, niż Wolność.

Muszę powiedzieć, że głęboko Was podziwiam, WŁADZO, za Wasz białoruski geniusz. Dzięki Wam niedługo wszystkie wybory w Polsce staną się nielegalne, obywatele na każde wezwanie będą gremialnie chodzić na grzyby, a legalna pozostanie tylko władza wykonawcza – niezmienna, trwała i usłużna wobec wszystkich potęg tego świata. Tak już kiedyś było, choć w zupełnie innym kostiumie i scenografii. Sejmy się co prawda zbierały, ale żaden z nich nie dochodził do skutku. Nie było absolutum dominium, ale przecież August III wielkim Polakiem był.

Jakub Brodacki