Pamiętniki starego pisowca

Kitowicz byłby blogerem.

7.07.2012

Wyobraźcie sobie kraj, w którym głowa państwa nie ma realnej władzy, choć ma realne prerogatywy, a wojsko przypomina małą agencję ochroniarską. Wyobraźcie sobie państwo, którego instytucje są fasadą, pozwalającą jedynie zachować osobowość prawną i złudzenie potencjalnej niepodległości; państwo, które rozpaczliwie pragnie przynależeć do wspólnoty narodów europejskich, ale jednocześnie podejmuje wyśmiewany przez oświeconych trud zachowania własnej odrębności; w którym sądy działają opieszale, co kilka lub kilkanaście lat obcy wybierają sowite haracze; kraj, w którym żyją masy uzbrojonych po zęby ochroniarzy, którzy nikogo nie chronią poza własnymi szefami oraz zdezorientowanych i skłóconych obywateli bez jednolitego przywództwa; państwo, którego funkcje są „sprywatyzowane”, ale nikt nie jest jego właścicielem ani gospodarzem; wreszcie wyobraźmy sobie parlament pozbawiony suwerenności i dwie partie parlamentarne, które niemal na każdej sesji skaczą sobie do gardeł. Czy to aluzja do III Rzeczypospolitej? Nie, to opis panowania Augusta III piórem nieodżałowanego księdza Kitowicza, zasługującego śmiało na honorowy tytuł „chłodnego sympatyka” PiS i prawicowego blogera.

Pamiętnik Kitowicza doskonale pokazuje świadomość poczciwego patrioty. Z jakichś dziwnych powodów oczekuje on, że władza i elita będzie wykazywała niezbędne minimum przyzwoitości w sferze życia publicznego, że w krytycznych momentach będzie miała ducha rycerskiego. Bezskutecznie wygląda publicznej narracji odwołującej się do miłości Ojczyzny. Każdy kolejny Sejm czasów Augusta III jest dla niego nadzieją naprawy, angażuje swoje emocje w jego szczęśliwe zakończenie, w jakiś przełom moralny, a tymczasem krok po kroku akcja pamiętników zbliża nas do katastrofy panowania Ciołka. W porównaniu z czasami Ciołka, panowanie Sasa wydaje mu się okresem Złotej Wolności, przynajmniej potencjalnej i ciągle wyczekiwanej, ponieważ główni gracze: Czartoryscy i Potoccy wyrywają sobie władzę, stosują wzajemnie najbardziej haniebne intrygi, przesuwają ciągle granicę dopuszczalnych zachowań aż do wyjątkowo „chamskiego” Sejmu z roku 1762.

Na Sejmie tym dochodzi do rzeczy niesłychanej w polskim parlamentaryźmie, a mianowicie do dobycia szabel pod bokiem siedzącego o kilka pokojów dalej króla. Kitowicz poświęca mu dłuższy passus, urządza nawet „blogerskie śledztwo”, aby ustalić kto jest przyczyną zamieszania; jest przekonany, że wszystko było ukartowane, że obie partie wiedziały co się święci, bo nie usiadły – jak zazwyczaj – według województw, ziem i powiatów, ale każda partia na swoją stronę; że wprowadzono do izby mnóstwo uzbrojonej służby; że skoro błysnęły szable, z miejsca dobyto broni nie ozdobnej, lecz do walki służącej, jak by z góry jej oczekiwano; że gdy tumult wygaszono, partie niczym wrogie armie osobno wychodziły z izby; że do domów panięta nie wracali karetami, ale konno, jakby spodziewając się starć na ulicach Warszawy. Zapewne żaden sąd III RP nie uznałby tych „blogerskich dowodów”, gdyby schwytano inicjatorów tego zajścia – nieudanego zapewne zamachu stanu. Senat zresztą uchwalił, aby marszałkowie wielcy „z pilnością autora dobycia szabli szukali i znalezionego przykładnie skarali”, ale – jak dodaje pamiętnikarz ironicznie – „lecz go nie znaleźli”.

I tu właśnie pokazuje się chłodny dystans blogera, który choć sympatyzuje z dworem, bynajmniej nie sympatyzuje z partią dworską i to ją nawet oskarża o dobycie broni, choć wcale nie podobają mu się knowania Czartoryskich chcących wypowiedzieć królowi posłuszeństwo. Dobrotliwy – w oczach Kitowicza – król oddaje zresztą krajowi ostatnią „przysługę”, bo… umiera, dzięki czemu zamachowcy nie mogą urządzić rokoszu; na horyzoncie pojawia się kandydatura stolnika Poniatowskiego, ale nie podoba się ona Czartoryskim, którzy chcieliby królem zrobić księcia Adama. Gdy więc do tronu zgłasza się elektor saski, a caryca K2 nie odmawia mu poparcia, pojawia się wątek historii alternatywnej – Czartoryscy z miejsca przystają do elektora, panięta z partii saskiej również (nieświadomi że i Czartoryscy są po tej stronie), wszystko może się skończyć pojednaniem i happy endem, to znaczy ustanowieniem w Rzeczypospolitej stałej dynastii elekcyjnej, czyli ulubionego ustroju polskiej szlachty, gdy elektor-nieborak umiera na ospę. Rozpoczyna się pandemonium – ostatnie panowanie w dziejach Rzeczypospolitej.

Kitowicz nie szczędzi mu uszczypliwości, ale chwali osiągnięcia sejmu konwokacyjnego, dostrzega dzieło reformy, chwali Czartoryskich za dbanie o porządek na sejmach, ale nie może im podarować, że za czasów „najlepszego z królów”, Augusta III, robili wszystko, aby jego panowanie i rządy zohydzić. Rządy ich traktuje nieżyczliwie, lecz wspaniałomyślnie chwali. Z morderczym realizmem ocenia intencje Moskali, których od pierwszej strony pamiętników po prostu nienawidzi (genialny opis obyczajów Moskali, jedzących w jego obecności zupę z surowych śledzi). Konfederację dysydentów widzi podobnie jak my dzisiaj postrzegamy „przedsiębiorstwo Holocaust”, czyli jako wytrwałą próbę sprowokowania obywateli Rzeczypospolitej do wybuchu, co umożliwiłoby skompromitowanie ich w oczach oświeconej Europy jako ludzi ciemnych, nietolerancyjnych i rasistów. Dysydenci rozsyłają więc swoich emisariuszy po grodach, aby akt swojej konfederacji oblatować, lecz w Kaliszu dochodzi do starcia; szlachta przepędza emisariusza, rani dońskich kozaków (przydanych mu jako ochrona), następuje odwet i wzięcie w dyby Polaków; nikt nie udziela im pomocy, wybuch społeczny nie nadchodzi, Moskale martwią się, że nie znajdą pretekstu do rozbioru Rzeczypospolitej. Powiada więc Kitowicz „Trzeba zatem było wymyślić koniecznie coś takiego, co by magnatów i łepaków w interesa publiczne wplątało, wplątanych do rewolucji przywiodło i przez rewolucją, niespokojność i niebezpieczeństwo jakoby sąsiedzkim potencjom sprawującą, do uskromienia burzliwego narodu oberznięciem kraju, nadto dla republikanów wielkiego, przystąpić”. Jako, że dawna partia saska nienawidzi Ciołka, ambasador Repnin rozpuszcza wśród polskich niewiast plotkę, że umysł carycy K2 obrócił się przeciw królowi; plotkę podchwytuje natychmiast „praczka Potockich” Kossakowska i dowiaduje się o niej marszałek Miniszech, który z miejsca uderza do Repnina, Repnin namawia go do zawiązania konfederacji i nastaje najgłupszy ruch polityczny w dziejach Polski, czyli konfederacja radomska, zawiązana rzekomo w obronie wiary rzymskiej, a w istocie w obronie próżności i ambicji. W Radomiu okazuje się, że wszystko ma się odbywać pod dyktando K2: król królem być musi, obecna forma ustroju ma być jeszcze udoskonalona, ale nie w duchu dawnym, radomianie mają się połączyć z dysydentami, sejm ma być skonfederowany. Wszystko to dzieje się pod grozą armat i bagnetów, wycelowanych w ratusz, w którym obradują konfederaci, którzy wnet wszystko podpisują i – uwolnieni – skwapliwie rozjeżdżają się do domów.

Ale i to – zdaniem Kitowicza – nie pomaga, nikt w Rzeczypospolitej oręża nie podnosi. Gdy na Sejmie opór prawom dla dysydentów stawia biskup Kajetan Sołtyk, Repnin posuwa się więc jeszcze dalej w swej zuchwałości, porywa Sołtyka i panów Rzewuskich i wywozi ich wgłąb państwa moskiewskiego. Wybucha na to konfederacja barska, którą jako uczestnik, opisuje Kitowicz bardzo obszernie i ze swadą, by przejść do projektu porwania króla; był to jego zdaniem pretekst dla postronnych monarchów, aby przystąpić do rozbioru.

Części drugiej Kitowicz nigdy nie zredagował w jedną całość, stąd miejscami jeszcze bardziej przypomina ona wpisy blogerskie. I tak na przykład opis sejmu czteroletniego zaczyna od opisu zatargów między szlachtą, chłopami i wojskiem koronnym a wojskiem moskiewskim obozującym na Ukrainie z powodu wojny z Turcją. Z dziką satysfakcją stwierdza, że komendant Lubowiecki nie chciał oficerowi moskiewskiemu ustąpić kwatery, Moskal go policzkuje, za co Lubowiecki „oddał mu go tak dobrze, aż się Moskal nogami nakrył, z czego się wszczęła bitwa między żołnierzami” (zwycięska dla Polaków). Wojsko koronne odbija też wziętych „w niewolę” przez Moskali cywilów. Rozpoczynający się Sejm Wielki rozpoczyna się więc pod znakiem powszechnego oburzenia i żądzy odwetu; król miarkuje nastroje, szlachta ukrainna bez poparcia Warszawy nie chce wszczynać walki, więc Moskale podburzają przeciw niej chłopów; bunt tłumi kawaleria pułkownika Bielaka, powieszony zostaje buntujący chłopów pop, który rozgłaszał, że „wieliki kozak idet, a ten zdiałajet, że budet odna wera i odin car”.

Zrewoltowany i uniesiony patriotyzmem Sejm jednogłośnie uchwala aukcję armii do stu tysięcy i wybiera posłów do obcych monarchów. I tu zaraz pojawia się jakby zapowiedź przyszłej, unijno-wolnościowej ustawy lustracyjnej. Posłom do obcych dworów każe się publicznie przysięgać i deklarować, że „żadnych darów ani pensyj od postronnych potencji nie brał i brać nie będę” („nigdy i niczyim agentem nie byłem” – pamiętacie, prawda?). Pojawiają się zaraz głosy, że to nierealne, że przykazań i praw nie rozciąga się na przeszłość, ale na przyszłość, że może ktoś przysięgać fałszywie, lecz większość żąda składania przysięgi w wersji uchwalonej. Wszystko to trąci wielkim fałszem, pozą teatralną, lustracją „na niby”, którą Kitowicz wychwytuje bez pudła, bo przecież między delegowanymi posłami są „pensjonowani od dworów cudzoziemskich, bo jakże panowie polscy brać nie mieli pensjów, kiedy naprzód przeciw takowemu braniu wyraźnego dotąd prawa nie było, po wtóre, kiedy przed sobą mają przykład z króla, który od dworów cesarskiego, moskiewskiego i pruskiego bierze milionowe pensje”. A więc „gruba krecha” w pełnej okazałości. Państwo się reformuje, obalane są kolejne instytucje stworzone przez sejm rozbiorowy, ale w samym środku entuzjastycznego tłumu tkwi agent carycy Katarzyny, którego nie sposób usunąć, pozbyć się, zdetronizować, bo jest on ciągle gwarancją istnienia państwa i jego uznania międzynarodowego! Więc wybierają sobie kozła ofiarnego, Adama Ponińskiego, jako głównego winowajcę rozbioru, odsądzają od czci i majątku, skazują na banicję, a przecież – jak stwierdza Kitowicz – „Poniński na przeszłych sejmach nie marszałkował, a jeżeli się nie mylę, podobno i posłem nie był, a po staremu nie brakowało potencjom zagranicznym Polaków wiernych sług swoich a ojczyzny zdrajców, z których jedni już poumierali, a drudzy jeszcze żyją, pieniądze zagraniczne biorą i ojczyznę zdradzają”. Czy tylko jeden OLIN jest wśród nas?

Tymczasem Sejm powinien się skończyć po dwóch latach (w 1790), ale posłom niespieszno żegnać się z poselskimi mandatami. Uradzają więc osobliwą nowość: Sejm nowy ma obradować pod laskami marszałków starego; posłów natomiast mogą obywatele na sejmikach albo wybrać nowych, albo zostawić starych, albo starych zostawić i dołączyć do nich nowych. Pojawia się nowa nadzieja, pod Krakowem gromadzą się wojska sprzymierzonego króla pruskiego oraz armia koronna, rzekomo w celu uderzenia na Austriaków i odzyskania Galicji. Kitowicz snuje domysły, że w zamian za Galicję król pruski chciał wymusić na Rzeczypospolitej oddanie sobie Gdańska, że może cesarz Leopold chciał uderzyć na Prusy i odebrać Śląsk, ale w końcu nic z tego nie wynika, Prusacy odchodzą do domu, Polacy zostają sam na sam z Austriakami i nawet chcą się bić, ale Austriacy usilnie nie dają im żadnego pretekstu, a w Sejmie odzywają się głosy, że armia niewyćwiczona, świeża, bez dostatku broni i chrzest bojowy w dal odpływa.

I tu Kitowicz mówi wprost językiem starego PiS-owca, bo odpowiadając na pytanie dlaczego Polacy tak małego są serca, powiada, że „trzeba teraz w Polakach uważać dwa narody, choć jednym językiem mówiące, ale naturą wcale od siebie różne. Jednym narodem są szlachta pomierna i uboższa, mieszczanie po małych miastach i chłopi; ci by szli na wojnę z ochota i biliby się dobrze, byle mieli dobrych wodzów(…). Drugi naród składa się z panów wielkich i majętnej szlachty. Ci wychowani po delikacku, pieszczono, w peregrynacji za granicą, tylko do tańców i podobania się fartuszkom wyedukowani, najmniejszego niebezpieczeństwa lękają się bardziej jak ognia piekielnego(…). Oni naprzód radzą z kobietami przy gotowalniach, co mają traktować w senacie, a gdy się kto odezwie między tymi Bellonami z propozycją wojny, natychmiast go przegadają wziętym powszechnie dogmatyzmem, że nie mamy jeszcze wojska utresowanego, że Leopold straszny, że Moskal straszny, że Turek słaby, że inne potencje dalekie, że porwawszy się na któregokolwiek sąsiada zginęlibyśmy od razu – i tak te panie miłościwe opanowały animusze Polaków, iż możno bez zawodu twierdzić, że ich rozumy większą połową kierują sejmowych obrad”. Aby ten opis wzmocnić sięga do satyry. „Między wielkimi panami” – oświadcza – mało jest prawdziwych Polaków z ojca; są to synowie rozmaitych cudzoziemców, metrów, tancmistrzów, fechmistrzów, langwistów, nareszcie kamerdynerów, fryzjerów, hajduków i turczynów. Wszakże niedawno żona jednego ministra koronnego urodziła Murzynka, której mąż chował na dworze swoim dorodnego Murzyna. Mąż nie mógł żony martwić za tak jawne cudzołóstwo, bo z niej panem został; ale nie chcąc szpecić białej swojej familii czarnym odrodkiem kazał go ochrzcić inakszym imieniem i oddał do szpitala dzieci podrzuconych. Wkrótce potem umarł, a pani żona wyjechała za granicę, żeby swobodniej mogła tam rodzić, choć niechcący, dzieci zdarzone białe i czarne albo pstrokate”. Skądinąd wiemy, że w społeczeństwie monogamicznym zdrada nie jest zjawiskiem rzadkim, ale przecież Kitowicz nie traktuje jej zbyt poważnie, jest ona rekwizytem satyrycznym, mającym ośmieszyć zniewieściałą elitę.

Tak więc jeśli zniewieściała elita robi rewolucję, to z biegiem czasu sprawy stają się bardziej zawikłane. Sejm chciałby powiększyć armię do stu tysięcy, ale już trzeci rok debatuje jak to zrobić. Ponieważ sprawy kraju jakby „nie chcą” iść do przodu, potrzebny jest jakiś przełom, ostateczne rozstrzygnięcie, wyzwanie, które ostatecznie zerwie nici łączące część elity z Petersburgiem, każe im dokonać wyboru. Dochodzi więc do zamachu stanu w wyniku którego uchwalona zostaje Konstytucja 3 Maja, ogłaszająca dziedziczność tronu. Tu dodam od siebie, że staje się to, czego pragnęli wszyscy niemal królowie polscy i co zawsze wróżyło kłopoty – mianowicie obalona zostaje formalna zasada wolnej elekcji. Katarzyna dostaje do ręki wyborny pretekst do wojny, wprawdzie już wcześniej obalono wszystkie narzucone przez nią instytucje, ale zasada wolnej elekcji była starsza, niż system rady nieustającej, była podstawową zasadą ustrojową jeszcze w czasach Jagiellonów. Teraz dopiero caryca raz jeszcze wystąpić może w roli obrończyni swobód szlacheckich; potrzebni są tylko malkontenci, którzy przebiorą się w teatralne kostiumy sprzed stuleci i będą imitować obrońców wolności. Na notę moskiewską Sejm odpowiada skromnie i nieomal pokornie, ale zapowiada obronę.

Wojna toczy się ze zmiennym szczęściem, ale wojska Rzeczypospolitej stale są w odwrocie; Kitowicz relacjonuje najnowsze nowiny z frontu i okazuje się, że zniesienie wszechwładności hetmanów wcale nie ułatwia dowodzenia; książę Józef wprawdzie ma komendę nad armią, ale ostateczne decyzje podejmuje król w odległej stolicy. Król zresztą imituje wolę walki, już, już ma jechać do obozu, już zbiera rekrutów, ale niewygód obozowych szczerze nie znosi, po czym przystępuje do konfederacji targowickiej. Kitowicz stwierdza, nie bez racji, że „niczego nam nie brakowało, tylko trwałego przedsięwzięcia i dobrego rozporządzenia, o co dwoje w polskich wojnach, jak dawnymi czasy, bywało trudno, tak w teraźniejszej jeszcze bardziej”. A zwolenników konstytucji porównuje z targowiczanami w sposób, nad którym trudno przejść do porządku dziennego: „konstytucja 3 maja stanęła w komplecie najmniejszym posłów; pan Szczęsny [Potocki] swoją konfederacją związał w kilka osób”.

Wpadają wojska pruskie do Rzeczypospolitej i odbierają przysięgi na wierność królowi pruskiemu, sejm grodzieński zatwierdza rozbiór, Kitowicz toczy pianę z ust, że do uwolnienia Polski trzeba „nie gadania, nie pióra i kałamarza, nie manifestów i żalów, ale cholery bohatyrskiej, szabli i harmaty”. Zjawia się więc brygadier Madaliński, podnosi rokosz przeciw Prusakom, zaczyna się insurekcja kościuszkowska, którą właściwie ocenia Kitowicz jak najgorzej, bo nie takich bohaterów oczekuje. Ostatnie zaś karty pamiętnika poświęca królowi, przebywającemu w Petersburgu, który – jak twierdzi – „umarł na ból głowy” lub „z przeziębienia” albo otruty. Pogrzeb car sprawił królowi niewątpliwie królewski, osobiście zdobiąc głowę trupa koroną i organizując ogromny kondukt żałobny, a za tę maskaradę nasza szlachta rosyjskiego zaboru zapłacić miała kontrybucję. W słowach najgorszej kpiny ocenia postać króla nasz „bloger”, a przede wszystkim ma mu za złe „chuć nieszczęsną panowania”, która go zaślepiła i przywiodła do „sromotnego końca”.

Lektura XVIII-wiecznego blogera arcyciekawa i broni się w dobie internetu znakomicie. Tak, proszę Państwa, nawet najbardziej zapracowany ksiądz rzymski ma większe możliwości obserwowania przemian obyczajów i oceniania ludzkich postaw, niźli najbardziej nawet bystry żurnalista, produkujący swoje teksty z prędkością karabinu maszynowego, a także historyk, który stara się poznać wszystkie źródła i wszystkie motywacje głównych graczy. Kitowicz co prawda przedstawia różne interpretacje wydarzeń, ale zdanie swoje zaznacza wyraźnie, daleki jest od „obiektywizmu”, a przecież jego uwagi i oceny zachowują aktualność, gdyż mają charakter ponadczasowy.

W Pamiętnikach Kitowicza historycy naliczyli ogromną liczbę zafałszowań, przeinaczeń i nieścisłości; prof. Konopczyński post factum „namawiał” nieboszczyka, aby został powieściopisarzem, ale dzielny i bystry księżulo wymykał się łatwemu szufladkowaniu. Wiemy już na pewno, że w dobie internetu czułby się jak ryba w wodzie i z pewnością wykorzystałby wszystkie walory sieci do opisywania na bieżąco wszelkich docierających do niego plotek lub widzianych osobiście wydarzeń. Zapewne nie wszystkie chciałby ujawniać, aby się nie narażać na zemstę rzekomo „pomówionych”, może prowadziłby też jakiś sekretny dziennik blogerski, przykazując ujawnić jego zawartość po swojej śmierci. Bo rzecz pewna, że z pewnością nie taiłby skali swego oburzenia na niemal wszystkie postępki ostatniego 20-lecia.

Kitowicz byłby blogerem. Prowadziłby śledztwo smoleńskie z wielką gorliwością, żądał ukarania winnych. Pomstowałby na system dwupartyjny, a przecież wspierałby pamięć prezydenta Kaczyńskiego i angażowałby się po stronie jego brata. Stale poszukiwałby jaskółek nadchodzącego pozytywnego przełomu i piętnowałby przełom pozorny, prowadzący do klęski.

A jak oceniłby Tuska i Komorowskiego? Tego jeszcze nie wiemy, choć na pewno dostrzegłby nadmierną ambicję władzy u pierwszego, a drugiemu życzyłby, aby w dziejach Polski nie był jej ostatnim prezydentem. Nie pozostaje mi nic innego, jak do życzeń tych z całą powagą się przyłączyć.

Jakub Brodacki

Operacja „Ambasador”

Wczoraj Polacy zaatakowali światową demokrację i dążą do wywołania III wojny światowej.

Nie wiem czy to dobry moment, ale chyba można już podsumować cele operacji dezinformacyjnej rosyjskich służb specjalnych. W ciągu ostatnich dni prawicowa blogosfera żyła właściwie tylko przemarszem rosyjskich kibiców, portale niezalezna.pl, wpolityce.pl nieustająco łowiły wszelkie plotki świadczące o spisku, a reżimowe mediodajnie umiejętnie podkręcały napięcie. Na prawicy opinie były podzielone: jedni wzywali do tego, by nie dać się zastraszyć barbarzyńcom we własnej stolicy, inni, że należy pozamykać okiennice i przywitać Rosjan tak jak to czyni się w okupowanym mieście, czyli absolutnymi pustkami na ulicach. Nie chcę tu już tworzyć zestawień, kto co powiedział pierwszy i przed kim – chodzi o ogólne wnioski z tej gorączkowej debaty pod tytułem „co robić gdy nas glanują i gwałcą?”. W każdym razie opinia, że należy trzymać się z dala od Rosjan zaczynała już przeważać i zanosiło się na to, że z operacji dezinformacyjnej nic nie wyjdzie. Wówczas Donald Tusk na swój sposób zaproponował rozwiązanie: „Właściwie chętnie bym namówił polskich kibiców, żeby w tym marszu uczestniczyli, bo 12 czerwca to rocznica ostatecznego pogrzebania Związku Radzieckiego, więc nie widzę powodu, żeby na tę datę się gniewać”(*).

Grupa jakichś ludzików, zwanych „polskimi kibicami” (z doniesień medialnych trudno wywnioskować kim byli – w końcu to grupa) odpowiedziała na apel premiera i doszło do przepychanek z Rosjanami. Kto zaczął, tego pewnie się już nie dowiemy. Natomiast z relacji niezaleznej.pl wiemy już, że kibice rosyjscy nieśli jedną czerwoną flagę z sierpem i młotem a dwóch z nich miało czapki z czerwoną gwiazdą; reszta niosła flagi i umalowana była w barwy rewolucji francuskiej. A przecież straszono nas, że będą nieomal same sierpy, młoty i czerwone gwiazdy, prawda? Pamiętacie?

Był to więc pochód, który na tzw. Zachodzie śmiało można zaprezentowac jako lewicowy i demokratyczny, z domieszkami marksistów, którzy również uznawani są tam za lewicę, tylko nieco „odlotową”. Tę interpretację potwierdził zresztą rosyjski łącznik Władimir Kirianow, stwierdzając, że „komunizm czy Związek Radziecki nie był uznany za państwo totalitarne nigdy na świecie”(**). Zestawiając to choćby z opiniami niejakiej Lukrecji Sugar (***), wychodzi niezbicie, że grupa polskich „anabolicznych nieudaczników” zaatakowała spokojny przemarsz rosyjskich lewicowych demokratów, względnie „demokratów ludowych”.

Zgodnie z przewidywaniami noc nie była spokojna, a w każdym razie mediodajnie nie próżnowały. Także prawicowe massmedia bezkrytycznie powtarzają policyjną wersję, że jakoby doszło do zamieszek, podczas których zatrzymano 184 osoby, w tym 156 obywateli polskich i około 24 obywateli rosyjskich(****). Tak więc wśród aresztowanych, tak zwani „Polacy” stanowią 84, 78%, a tak zwani Rosjanie 13,04%. Wśród zatrzymanych jest też podobno jakiś Węgier. Na pewno Państwo pamiętają, że ilekroć w minionych latach mówiono o afgańskich terrorystach, zawsze pojawiał się „czeczeński slad”. Potem czeczeński ślad znikał, ale smród pozostawał; teraz to samo spotyka Węgrów.

W każdym razie zgodnie z demokratyczną arytmetyką winę ponoszą ci chuligani, których zatrzymano więcej (dziwnie blisko 85%). W tym wypadku przewaga jest tak wyraźna, że werdykt powinien być jednoznaczny: „polscy naziści” (którzy w czasie II wojny światowej namówili poczciwych i Bogu ducha winnych Niemców do mordowania Żydów, a potem sami ukryli się pod kryptonimem szmalcowników) zaatakowali lewicowych demokratów z Rosji. A że lewica i demokracja to wartości ogólnoświatowe, zatem „Polacy” zaatakowali świat i dążą do wywołania III wojny światowej.

Nie koniec jednak na tym. Na codzień może to skutkować różnymi dolegliwościami. Po tej aferze, wędrujący po Polsce koczownicy będą praktycznie nietykalni, niczym dyplomaci. Każdy z nich będzie rosyjskim ambasadorem. Jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakichś bójek z Polakami (na przykład na bazarach), policja będzie najpierw przykładnie lać i aresztować Polaków, natomiast Rosjan będzie odgradzać kordonem i odprowadzać w bezpieczne miejsce, żeby im nikt nie zrobił krzywdy. Bo wszak nie wolno bić lewicowych demokratów i krzywdzić światowej demokracji.

Trzeba przyznac, że przed „zwykłymi ruskimi” otwierają się zgoła niezwykłe perspektywy i awans do korpusu dyplomatycznego. U siebie w kraju nie wolno im nawet pisnąć, ale u nas wreszcie zaznają prawdziwej wolności. Polska to przecież wolny kraj. Będą mogli robić co dusza zapragnie: rabować, gwałcić, mordować pod ochroną immunitetu przynajmniej dopóty, dopóki i tu nie zawita oficjalna rosyjska administracja. Wtedy czar swobody pryśnie i przeniosą się gdzieś dalej, na kolejne Słobody.

To w największym skrócie czarny scenariusz i spodziewany przez Moskwę wynik operacji „Ambasador”. Czy rzeczywiście taki ma ona kryptonim tego nie wiem, ale jeśli operacja się powiedzie, korzyści odniesie na pewno rosyjska dyplomacja, która prowadzi zawsze „wojnę o pokój”. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Putin z Moskwy nie wyjedzie na żaden mecz rosyjskiej reprezentacji – jak na razie w domu dosyć ma kłopotów. I oby tak dalej.

A tak na marginesie: Pani Kazia słusznie zauważyła, że dzień 12 czerwca to nasze zapomniane święto. Bo to jest święto wszystkich Polaków, Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Łotyszy, Estończyków i wszelkich innych nacji I Rzeczypospolitej. W nocy z 12 na 13 czerwca 1611 roku król Zygmunt III Waza odzyskał dla Rzeczypospolitej Smoleńsk. Tak, więc, Panie Premierze, w pełni popieram pański apel – nie gniewajmy się na ten dzień, ani na żaden inny. Nigdy nie wiadomo komu, kiedy i gdzie przyjdzie świętować zwycięstwo.

Jakub Brodacki

O wszystkim i o niczym

Historia pokazała już nie raz, że nawet wielcy patrioci w osamotnieniu niekiedy stają się lemingami. A więc nie pozwólmy im na to!

12.10.2011

Zapytany przez pewnego blogera jaki wynik PiS-u uznałbym za zwycięstwo, odparłem kilka miesięcy temu, że 30% i to niezależnie od tego, jaki wynik będą miały inne partie. A jednak na fali entuzjazmu dałem się ponieść marzeniom i przez chwilę uwierzyłem, że PiS wygra te wybory, uzyska niewielką przewagę nad PO, utworzy bezkoalicyjny rząd mniejszościowy i rozpocznie międzynarodowe śledztwo w sprawie smoleńskiej. Przez chwilę zapomniałem o tym, że rzesze wyborców żyją od dawna w panicznym strachu przed Rosją i Niemcami i do takiego śledztwa po prostu nie dopuszczą. „Prawda nas nie wyzwoli” – mówią wyborcy PO, Palikota i PSL. A co wyzwoli? Na przykład nie zaszkodziłby im jakiś maleńki cudzik.

No, od cudów to już mamy speca: niejaki Donald Nergal w dwóch osobach zapowiada cuda i – jak podaje dobrze poinformowany „Fakt” – uzdrawia przez przyłożenie rąk na osoby nieuleczalnie chore. Myślę, że gdybyśmy zapytali Donalda Nergala w dwojga osobach jakie są źródła jego cudów, to pewnie nie umiałby powiedzieć nic konkretnego. Za to zwolennicy wiedzą to na pewno. I Donald, i Nergal, i nawet Płonący Kocur z piekła rodem czynią cuda dzięki swoim wyznawcom. Tak jak to ponoć kiedyś czynił niejaki Szymon Mag – jeżeli mnie (przebrzydłego taoistę) nie myli pamięć katechez pobieranych u jezuitów na Rakowieckiej. Cuda niby prawdziwe, ale oparte na kłamstwie. Paradoks? Bynajmniej. Zapytajcie owych wyznawców i zrozumiecie o czym mówię.

Skoro już znamy źródła nienaturalnych cudów, wróćmy do uzyskanego wyniku wyborczego i perspektyw na przyszłość. Taki wynik pozwala nadal prezentować swoje stanowisko na tym samym poziomie co do tej pory. Na jakiś czas zapewni też bardziej aktywnym obywatelom osłonę przed nadgorliwością wyznawców Donalda Nergala. Bardziej niż wynik wyborczy smuci mnie wynik akcji Uczciwe Wybory. Jeśli dobrze rozumiem do dnia dzisiejszego tylko 176 mężów zaufania zgłosiło wyniki na przygotowanym do tego celu internetowym formularzu. A przecież podobno mężów zaufania było aż jedenaście tysięcy! [UWAGA! Dziś 14.10 otrzymałem informację, że wkrótce dane z 11 tys. komisji zostaną wprowadzone! Niestety – płonna nadzieja 18.10.2011] Czyżby mężowie zaufania uznali, że dobrze wykonany, dobrowolnie wzięty na siebie obowiązek nie daje obywatelskiej satysfakcji? Czy przegrana naszych pupilów jest też przegraną nas samych do tego stopnia, że nie czujemy się w obowiązku walczyć o uczciwy wynik wyborczy? Widzimy przecież gołym okiem, że wynik Palikota i PSL jest przeszacowany i że ktoś „podebrał” Platformie i PiS-owi głosy. Ale najwyraźniej i my czekamy na jakiś maleńki cudzik. Na przykład na przywódcę, którego poprze i Waszyngton, i Berlin, a i Moskwa się nie sprzeciwi, czyli takiego co to „ma plecy”, więc warto na niego głosować. Idealny kandydat: Jerzy Buzek. No i zdaje się, że czekamy na jakąś pomarańczową rewolucję, która da nam dokładnie: wszystko i nic.

Jakiś czas temu przewidywałem, że wieje wiatr historii i zbliża się jakaś burza. Dzisiaj podtrzymuję to stanowisko. Chcę tylko uściślić, że ten nowy ruch społeczny nie będzie skupiony wokół idei patriotycznych. Będzie to raczej ruch desperatów, którzy obudzą się nagle z niespłaconym kredytem, oszukani przez PO i zarazem „zaszczepieni” przeciw PiS-owi. Taki niby bunt antysystemowy, ale bardzo temu systemowi na rękę. Pewnie włączą się w to kibice, którzy – jeśli sądzić po rozmaitych filmikach na you tube – nie mają specjalnie nic mądrego do powiedzenia i są dogodnym obiektem manipulacji dla kilku bezrobotnych generałów naszej wspaniałej armii. Wejdzie do akcji młodzież z przedmieść. Młodzi wykształceni z wielkich miast stworzą zapewne elitę tego ruchu i będą nim dowodzić według odebranego wychowania, nabytej wiedzy i doświadczeń zawodowych – czyli sprawnie i po menedżersku. Ponieważ jednak brakuje im głębszej wiedzy o procesach historycznych (także o procesach gospodarczych), bunt nie będzie trwał aż 16 miesięcy (jak Pierwsza Solidarność), ale znacznie krócej, prawdopodobnie 6-8 miesięcy. Cel ruchu będzie równie mętny, jak w marcu 1968 roku. Młodzi Gniewni z Wielkich Miast szybko dadzą się skłócić i podzielić, gdyż wypracowane w firmach sposoby działania grupowego nie służą rzeczywistej integracji, ale wzajemnemu podgryzaniu się. Kiedy już dojdzie w ruchu do najgłębszych podziałów, władza będzie mogła przystąpić do pacyfikacji. Chcąc uspokoić ludzi władza będzie szukać kozłów ofiarnych i na pewno ich znajdzie. Będą nimi przede wszystkim wyborcy PiS. W łonie ruchu buntowniczego opór stawią zapewne kibice, ale pozbawieni intelektualnego wsparcia po prostu polegną w fali przemocy i kontr-przemocy. Dla tych, którzy dzisiaj wybrali Szymona Maga stanie się oczywiste, że dopuszczenie PiS-u do władzy po raz kolejny jest absolutnie niedopuszczalne. Nie będzie takiego fałszerstwa, zbrodni ani świństwa, którego by lemingi nie uznały za dziejową konieczność.

Ale jak do tego doszło? Dlaczego wyborcy PiS-u i sam PiS mieliby posłużyć za kozłów ofiarnych?

Odpowiedź zawiera się niestety w przebiegu dnia 10 kwietnia 2010 roku. Nie chodzi mi o szukanie winnych, chodzi mi o fakty. Otoczenie Prezydenta wiedziało co się dzieje, ale nie przypuszczało, że dojdzie do zamachu. Dlatego nie przygotowało żadnego planu awaryjnego. Prezydent zginął. Na miejscu pozostało kilku patriotycznych i zarazem legalistycznych pracowników jego kancelarii. Niestety nie mieli pojęcia co robić. Jedyne co mogli, to działać zgodnie z prawem, czyli oddać władzę marszałkowi Sejmu. Wszystko to widać jak na dłoni w znanym filmie Mgła. Dalej wypadki toczą się następująco: politycy i intelektualiści popierający PiS wierzą w to, że społeczeństwo wykona za nich robotę, która do nich należy. Wystarczy tylko poruszyć masy i Polska się zmieni, wróci naturalny porządek rzeczy. Wybory samorządowe (zwłaszcza w Wałbrzychu) pokazują, że coś tu nie gra i chyba społeczeństwo nie poprze szlachetnych słabeuszy. 9 października 2011 klamka zapada.

Popatrzmy na wyniki wyborcze w więzieniach, a zrozumiemy, że jeśli takie więzienie mamy w mózgu, to dawanie nam kartki do głosowania lub też delegowanie nas do liczenia głosów jest kiepskim pomysłem. Z niewolnika nie będzie rolnika. Ale bez rasizmu: każdy ma w sercu takiego małego leminga i trzeba tylko słów i czynów, aby go (niestety) obudzić. Myślę, że większość z nas nie może dokonać właściwego wyboru, gdy stawia się nas w sytuacji skrajnej. Postawieni w sytuacji skrajnej często nie dajemy rady. Nie wymagajmy od wyborców tego, czego nie byli w stanie zrobić politycy. Owszem, po śmierci Lecha Kaczyńskiego politycy i intelektualiści popierający PiS mieli prawo oczekiwać, że naród stanie na wysokości zadania. Naród stanął na wysokości zadania. Patrioci docenili ofiarę z własnego życia Pana Prezydenta. Ale pozostali wyborcy oczekiwali jednak czegoś innego. Oczekiwali silnej, stabilnej władzy, która zapewni im pracę, płacę i święty spokój. A więc – wracając do dnia 10 kwietnia 2010 roku – co powinni byli zrobić politycy PiS w chwili, gdy dowiedzieli się o śmierci Prezydenta?

Dla większości ludzi liczy się efekt, a nie prawne uzasadnienie. Ale i dla każdego normalnie myślącego człowieka jest oczywiste, że jeśli podjęta zostaje próba zamachu stanu z udziałem siły obcej, to jest to sytuacja nadzwyczajna i potrzebne są środki nadzwyczajne, które z legalizmem nie mają nic wspólnego. Trzeba takie scenariusze przewidywać, mieć świadomość, że przeciwnik gra serio i przygotować plan awaryjny. W przeciwnym razie władzę bierze ten, kto jest zdeterminowany aby ją wziąć. I lemingi to szanują. Tłumaczę tu absolutne podstawy techniki sprawowania władzy. Legalizm to nie jest lekarstwo na napaść obcych, niezależnie od tego, czy państwo jest demokratyczne, czy nie. Wiem też, że być może taki plan awaryjny był nie do zrealizowania i że byłby zbyt kosztowny dla kraju. Że polityk odpowiedzialny nie mógł czegoś takiego brać na siebie. Niemniej jednak próbuję wykazać jakie wrażenie silna władza robi na niewolnikach.

Ponieważ lemingi są wśród nas, obecnie podstawowym zadaniem jest obrona najwierniejszych wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Nie możemy ludzi pozostawić samym sobie. Historia pokazała już nie raz, że nawet wielcy patrioci w osamotnieniu niekiedy stają się lemingami, a więc nie pozwólmy im na to! To musi być wielka akcja charytatywna, zarówno w sferze materialnej, jak i duchowej. Wielu z tych wiernych wyborców żyje w biedzie i poniżeniu, a wielu z nich w takiej biedzie i poniżeniu się znajdzie. Dzisiaj ty, jutro ja. Zróbmy tę akcję także dla siebie, to pozwoli nam właściwie zagospodarować emocje.

Drugim zadaniem jest zbadanie i wypracowanie takich metod wewnętrznego funkcjonowania naszego ruchu, które zapewnią mu odporność na uderzenia z zewnątrz. A więc ruch musi spajać jedna idea, lecz nie jedno przywództwo. Nie mówię tu o samym PiS-ie, ale o nas, wyborcach. Ruch musi być sieciowy, wieloczłonowy, zdecentralizowany. Pewne zaczątki tego już istnieją, ale są zbyt wątłe. Ruch musi być swego rodzaju równoległym państwem. Muszą być wypracowane metody podejmowania zbiorowej decyzji wtedy, gdy to będzie konieczne. One też już istnieją, w formie zaczątkowej. Jest i blogosfera, w której decyzje podejmuje się mniej więcej tak jak ptaki w gromadzie podejmują decyzję, aby lecieć. Ale blogosferę obsługują maszyny, a za maszynami stoją ludzie – i tu jest groza matrixu, wielkiej manipulacji. Trzeba znaleźć różne inne formy niemaszynowej komunikacji na masową skalę. Ponadto omawiana już przeze mnie zasada zgody wymaga dalszych studiów, gdyż jak każda inna metoda podejmowania decyzji, także i concordia ma swoje wady i słabości. Dalej, musimy się zdecydować, czy włączamy się w bunt Młodych Gniewnych z Wielkich Miast w najbliższej przyszłości, czy też pozwalamy im dostać w d…, a sami koncentrujemy się na zachowaniu własnych pozycji. Jeśli włączamy się w ich bunt, to co właściwie możemy do niego wnieść? Czy istnieje możliwość znalezienia wspólnego języka i na jakim poziomie? Co oni właściwie mają w głowach? To wszystko nie są łatwe pytania i wymagają starannej analizy i żmudnych badań.

Bezwzględnie musimy bardziej aktywnie uczestniczyć w kolejnej akcji Uczciwe Wybory. Jeśli tak się nie stanie, najważniejszy mistyczny rytuał demokracji czyli powszechne głosowanie, jedyny moment, gdy demokracja w ogóle istnieje, stanie się już wkrótce całkowitą parodią i atrapą. A przecież jest to jedyny dzień, gdy taki szaraczek jak ja może zadbać o to, aby wola wyborców była prawem. Udział w pracach komisji wyborczej w charakterze męża zaufania sprawił mi wielką satysfakcję, dał wrażenie uczestnictwa w Sprawie. Dobrze zagospodarowałem swoje emocje. Dzięki temu fatalny wynik wyborczy przyjąłem z lekkim sercem. Przecież poświęciłem niedzielę dla Polski.

 

Jakub Brodacki

O rugach przedwyborczych

Podważanie wyniku wyborczego zanim dojdzie do wyborów to jakby wybieganie na spotkanie nieszczęściu. To tak, jakby diabła wyganiać belzebubem.

30 sierpnia na portalu blogerskim nowyekran.pl Łażący Łazarz opublikował artykuł pt. Już nie trzeba fałszować wyborów, w którym w obszernych słowach przedstawił i napiętnował wszelkie możliwe metody fałszowania wyborów. Interesujący ten wywód zakończył zaskakującym stwierdzeniem, że „na dzień dzisiejszy Sąd Najwyższy nie rozpatrzył w terminie skargi Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu przez co, bez względu na wyrok, pozbawił nas możności działania w procesie rejestracji kandydatów do Senatu i List Wyborczych do Sejmu, co jest podstawą prawną do unieważnienia wyborów. Kto wie, może nie będzie nawet czego fałszować”.

Ironiczny ton autora wzbudził we mnie pewne podejrzenia, którym dałem wyraz w komentarzach pod tekstem. Napisałem, że ewentualny pomysł unieważnienia wyborów to scenariusz z pozoru antysystemowy, może nawet anarchiczny, ale realny skutek jest taki, że system pozostanie na swoim miejscu, a gdy tylko będzie to potrzebne, kruczki prawne będą decydowały o tym, że „dziadkowie, ojcowie wami rządzili i synowie ich, komuchów, i wnuki wami rządzić będą”. W odpowiedzi ŁŁ napisał: „Otóż niekoniecznie – ale to temat na dodatkową notkę”.

Z tego co wiem – notki takowej nie było. To znaczy – nie było analizy jakie skutki dla zwyczaju prawnego będzie miało unieważnianie wyborów za pomocą wskazywania błędów proceduralnych. Jako pierwsze skojarzenie przyszło mi liberum rumpo, a więc odmiana liberum veto, oryginalny wynalazek prawniczych pieniaczy, który od 1688 roku mógł uniemożliwić obrady sejmowe na samym ich początku, jeszcze przed wyborem marszałka. Różnica między liberum rumpo a proceduralnym unieważnieniem wyborów polega jednak na tym, że od Sejmu I RP zależało uchwalanie podatków, natomiast od obecnego Sejmu III RP zależy tylko uchwalanie budżetu. Z pozoru różnica jest niewielka, bowiem w każdym ustroju i tak „rząd się wyżywi”. Ale pomyślmy: nieuchwalenie podatków było w czasach I RP prawdziwym dramatem, bowiem oznaczało otwarcie kraju na obcy najazd lub w najlepszym razie – bunt wojska. Dzisiaj natomiast nieuchwalenie budżetu nie stanowi dla administracji żadnego zagrożenia. Właściwie administracja mogłaby sobie istnieć dalej, bo podatki obywatele i tak zapłacić muszą, a dzięki destabilizacji instytucji Sejmu rząd mógłby wydawać pieniądze według własnego widzimisię. Byłby to właściwie absolutyzm bez absolutyzmu, reforma ustroju bez reformy – a wszystko przy pozorach proceduralnej demokracji.

Ktoś mógłby powiedzieć, że taki lub podobny paraliż parlamentu to rzecz dzisiaj zupełnie niemożliwa. Otóż o ile wiem od czterystu iluś tam dni belgijski parlament nie może wyłonić wspólnego rządu. Ostatni „news” na oficjalnym belgijskim portalu belgium.be pochodzi z 2009 roku, strona ambasady belgijskiej zamarła, a na stronie rodziny królewskiej dominują informacje przydatne głównie dla turystów. Jakiś kryzys? Niepowodzenie siódmego z rzędu królewskiego negocjatora? Nie ma żadnego kryzysu! Państwo znajdujące się w tak zwanym „sercu Europy” może sobie pozwolić na różne eksperymenty. Choćby i na absolutyzm.

Ponieważ jako kraj środkowoeuropejski nie znajdujemy się w „sercu Europy” z rosnącym niepokojem czytałem kolejne teksty Łażącego Łazarza. W kolejnym tekście pt. Czy wybory będą unieważnione?, ŁŁ oznajmił, iż „Sąd Najwyższy uznał za zasadną skargę Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu na niezarejestrowanie przez PKW”. W skardze tej postawiono komisji zarzuty bezpodstawnego odrzucenia podpisów na listach poparcia Komitetu, tylko z powodu zakwestionowania danych takich jak imię, nazwisko, adres, PESEL podpisujących się osób, odmowę zarejestrowania Komitetu Wyborczego w formie uchwały, gdy zgodnie z Kodeksem Wyborczym musi wydać postanowienie oraz odrzucenie wniosku o zarejestrowanie Komitetu, bez wezwania wnioskodawcy do uzupełnienia wniosku w terminie 3 dni (np. o brakujące podpisy), do czego zgodnie z Kodeksem Wyborczym Państwowa Komisja Wyborcza była zobowiązana. Ponieważ „poprzez bezprawne działania PKW upłynął zawity termin rejestracji naszych List Wyborczych i Kandydatów do Senatu, przez co, będąc uprawnionym Komitetem Wyborczym zostaliśmy pozbawieni możności udziału w wyborach, rozważamy szereg działań prawnych na gruncie prawa krajowego i międzynarodowego, włącznie z doprowadzeniem do rozpisania nowego terminu wyborów”.

W kolejnym poście ŁŁ oznajmiał, że choć wspomnianym orzeczeniem Sąd Najwyższy umożliwił na powrót zbieranie podpisów, ale że jest to w praktyce niemożliwe, gdyż wyborcy „masowo” odmawiają składania podpisów z powodu oficjalnego ogłoszenia, że termin zgłaszania kandydatów już upłynął. Wezwano zatem PKW do zamieszczenia w massmediach ogłoszenia, iż komitet wyborczy Nowego Ekranu ma prawo kontynuować zbieranie podpisów. Kolejne kruczki prawne (dość mętne) przyniósł post pt. Są pierwsze zarzuty popełnienia przestępstwa przez PKW.

Pierwsze komentarze blogerów Nowego Ekranu były utrzymane w tonie entuzjastycznym. Później jednak pojawiły się głosy krytyczne (1, 2, 3). Co do mnie, to również aktywnie komentowałem kolejne wpisy Łażącego Łazarza, ograniczając się do ogólnikowych uwag o prawniczym pieniactwie i kruczkarstwie. Ponieważ jak wspomniałem, nie doczekałem się „dodatkowej notki” ŁŁ na temat ustrojowych skutków unieważnienia wyborów tą metodą, przywołałem z pamięci gorące dyskusje toczone jeszcze na studiach z kolegami-historykami nad przyczynami upadku Pierwszej Rzeczypospolitej.

* * *

Nasza czcigodna Rzeczpospolita była najwspanialszym państwem w historii aż do powstania Stanów Zjednoczonych. Formalnie rzecz biorąc była to monarchia stanowa, która drogą przemian ewolucyjnych i precedensów zmieniła się w tak zwaną „monarchię mieszaną”. Monarchia mieszana była nowożytną adaptacją starożytnej koncepcji mieszanej formy ustrojowej, łączącej w sobie elementy władzy jednostki, elity i ludu. Najważniejszą normą ustrojową tej Rzeczypospolitej była elekcyjność tronu, a najsilniejszym zwyczajem – wybór króla spośród panującej dynastii. W czasach Jagiellonów i Wazów nie przedstawiało to większego kłopotu, ale niektórzy królowie nie zdołali stworzyć dynastii lub nie mieli potomstwa, co nie przeczy ogólnej zasadzie, że dążono do wyboru z rodziny panującej. Kolejną normą ustrojową była zasada, że zgodę na podatki musi wydać Sejm, w skład którego wchodziła izba poselska, izba senatorska oraz jednoosobowy stan królewski. Kolejną zasadą ustrojową była zasada zgody. Wierzono, że tylko zgoda nadaje prawu sankcję zbliżoną do sakralnej, gdyż dzięki zgodzie prawo jest akceptowane przez wszystkich. Ważnym zwyczajem był rytuał dochodzenia do zgody, obejmujący wolną i niczym nieskrępowaną debatę, dyskusję, kłótnie, intrygi, przetargi tajne i jawne, moralizowanie, wreszcie „zakrzykiwanie” mniejszości przez większość. Do roku 1652 żaden Sejm Rzeczypospolitej nie został zerwany przez jednego posła, a nawet mała grupka niewiele mogła wskórać i teatralne gesty, opuszczanie obrad miało raczej na celu zmiękczenie stanowiska przeciwników. Rozerwanie Sejmu następowało zazwyczaj wtedy, gdy pokaźne grupy interesów nie mogły uzgodnić ze sobą stanowisk w bardzo wielu spornych kwestiach. Jeżeli jednak wypracowano kompromis choćby wokół kilku ustaw – sejm zazwyczaj kończył się szczęśliwie.

Wybory dokonywały się w innej formie niż dzisiaj. Po pierwsze, nie były równe, gdyż mogli w nich uczestniczyć tylko obywatele-szlachta oraz mieszczanie niektórych miast. Po drugie nie były tajne, gdyż wyborcy podpisywali się na jednej karcie do głosowania (stawiali kreskę przy nazwisku swojego kandydata). Po trzecie, posłowie otrzymywali od wyborców na sejmiku instrukcję z zestawem postulatów i petycji do załatwienia na Sejmie. Znacznej części tych postulatów i petycji posłowie nigdy nie załatwiali, gdyż ograniczała ich w tym wola pozostałych uczestników obrad. Ale treść tych instrukcji i wola wyborców były ważkimi argumentami w parlamentarnych debatach. Formalnie rzecz biorąc nie było partii politycznych, a działania „fakcyjne” (proszę nie mylić z „frakcyjnymi”) oficjalnie uznawano za wręcz niegodziwe. Nie było żadnych progów wyborczych – decydowała zwykła większość głosów (a na niektórych sejmikach jednogłośność). Granice okręgów wyborczych ukształtowały się w wyniku ewolucji. Najprostszy system panował na Litwie – każdy sejmik powiatowy wybierał dwóch posłów, a ziemia żmudzka też wybierała dwóch. W pozostałych częściach kraju formą najczęściej spotykaną były sejmiki ziemskie i powiatowe oraz sejmiki wojewódzkie i jeden sejmik dwuwojewódzki (patrz mapa). Wybierały one bardzo różną liczbę posłów, ale często starały się zachować zasadę, aby każda jednostka administracyjna wchodząca w skład sejmiku miała swojego posła (co zbliża ten system do okręgów jednomandatowych).

Niemal na każdym sejmie podważano prawomocność wyborów na poszczególnych sejmikach. Ponieważ liczył się wynik głosowania w pojedyńczym okręgu, lokalne nieprawidłowości wyborcze nie miały wpływu na legalność i wynik wyborów en masse. To była poważna wyższość tego systemu nad obecnym, gdyż wówczas podmiotem kampanii wyborczej byli kandydaci na posłów w poszczególnych okręgach, podczas gdy dzisiaj podmiotem kampanii wyborczej są ogólnokrajowe komitety wyborcze. Ważny jest wynik w skali kraju. Aby przekroczyć próg 5%, komitety wystawiają „lokomotywy wyborcze” czyli gwiazdorów medialnych i celebrytów, którzy „ciągną” za uszy do góry mniej znanych działaczy partyjnych. W rezultacie wyborcy nie głosują na ludzi, tylko na idee. Obecny system słusznie jest uznawany za nienaturalny, niereprezentatywny i – jak się okazuje – potencjalnie niestabilny. Tu od razu tytułem wtrącenia dodam, że idea parlamentu w pełni reprezentatywnego wydaje się być głównym motywem ideologicznym komitetu wyborców Nowego Ekranu.

Wróćmy jednak do sprawy uznania prawomocności mandatów poselskich. Pierwszego dnia obrad w izbie poselskiej podważano mianowicie prawomocność wyboru niektórych posłów. Zwróćmy uwagę: nie sąd, lecz element władzy ustawodawczej podejmował decyzję o ważności wyboru. Przeszkody w pełnieniu mandatu były następujące:

1. ciążący na pośle prawomocny wyrok banicji lub infamii;

2. otrzymany przed dniem wyborów pozew o sprawę kryminalną;

3. poseł został wybrany przez zgromadzenie nielegalne;

4. na sejmiku doszło do rażących naruszeń wolności głosu i wolności wyboru;

5. rozdwojony sejmik wybrał dwie reprezentacje poselskie jednocześnie;

6. na skutek niespodziewanej nominacji do senatu lub ustąpienia z funkcji poselskiej, ex-poseł ustępował miejsca następnemu w kolejności pod względem liczby głosów (uznawano wtedy ważność mandatu);

7. jeśli poseł był jednocześnie deputatem do trybunału koronnego lub litewskiego (ale w pełnieniu mandatu nie przeszkadzało pełnienie lokalnego urzędu sądowego);

8. brakowało dowodu, że na posła w ogóle ktokolwiek głosował (brak oryginalnej instrukcji sejmikowej z imieniem i nazwiskiem posła);

9. gdy ktoś podważył mandat posła, a poseł przezornie opuścił obrady, unikając w ten sposób niemal pewnego dlań upokarzającego werdyktu.

Decyzję podejmowała izba poselska większością głosów. Mogła ona uznać ważność mandatu jednego posła lub obu kontrowersyjnych posłów, mogła też obu wykluczyć z posiedzenia; podobnie odnoszono się do kilkuosobowych reprezentacji sejmikowych. Ponieważ działalność partii politycznych była niemożliwa, a poszczególne sejmiki dokonywały wyborów autonomicznie, rugi poselskie dawały niejaką gwarancję bezstronności, gdyż niewielu było w tym gronie takich, którzy byliby zainteresowani w zmianie lokalnego wyniku wyborczego. Jak wiemy ustawy uchwalano na zasadzie zgody, a zatem unieważnienie kilku mandatów nie uderzało w interesy żadnej pokaźnej grupy posłów. To jest zresztą kolejna wyższość tamtego systemu nad obecnym: wybory można było zakłócić na poziomie lokalnym, ale nie opłacało się ich opanowanie na obszarze całego kraju. Przynajmniej do czasów Augusta III, gdy pojawił się system „dwupartyjny”…

Choć Rzeczpospolita była państwem prawa, oficjalną doktryną państwa była zasada zgody i „prawo konieczności”. A więc – co dzisiaj jest czymś nie do pomyślenia! – polityka była wtedy wyzwaniem moralnym. W imię dobra Ojczyzny, posłowie często odstępowali od procedur, od niektórych zasad konstytucyjnych i ulegali moralnej perswazji.

Niestety, stopniowo zaczęła dochodzić do głosu inna tendencja, zwana w literaturze historycznej „legalizmem”. Przebijała się powoli zabójcza dla tego ustroju teza o tym, że nie liczy się „ważenie głosów” (czyli wysłuchiwanie argumentów i przekonywanie), lecz bezwzględne, mechaniczne przestrzeganie procedur parlamentarnych. A na straży tych procedur mógł stanąć nawet pojedyńczy poseł. W czasach względnej prosperity i spokoju, posłów tych zagłuszano, a nad ich protestami przechodzono do porządku dziennego. Ale gdy podczas powstania Chmielnickiego zaufanie do monarchii osłabło, wielu polityków zaczęło dostrzegać w normach proceduralnych ochronę przed królewską samowolą i despotyzmem. Zaczęto tolerować zachowania, które wcześniej w ogóle nie mogły mieć miejsca. Nastąpiła „liberalna deregulacja”, czyli rozstrój.

Krytycznym dla ustroju Rzeczypospolitej przepisem proceduralnym był przepis o tym, że Sejm nie może trwać dłużej, niż 6 tygodni. Ponieważ do uzgodnienia stanowisk trzeba było niekiedy więcej czasu, wraz ze zbliżającym się końcem Sejmu obrady robiły się coraz bardziej nerwowe, coraz trudniej było znaleźć kompromis, coraz większą role odgrywała obstrukcja proceduralna. Szczególnie zaś trudno było skłonić niektórych posłów do zgody na przedłużenie obrad ponad ustawowy termin sześciu tygodni. Wreszcie podczas pierwszego sejmu w roku 1652 poseł upicki Władysław Siciński odmówił zgody na przedłużenie obrad i w pośpiechu opuścił Warszawę. Ówczesny marszałek poselski Andrzej Maksymilian Fredro i otaczający go parlamentarzyści stanęli przed najtrudniejszym wyborem życia. Gdyby nie uznali protestu, w przyszłości mogłoby dojść do tego, że Sejmy odbywałyby się bez wymaganego kworum, a więc np w obecności zaledwie kilku posłów. Być może dlatego właśnie uznali protest za legalny. Chcieli bowiem uchronić zasadę zgody.

Był to największy błąd w ich życiu. Co prawda na krótką metę udało się uniknąć wzmocnienia władzy królewskiej, ale zasady zgody wszystkich na dłuższą metę nie ocalono. Część polityków doszła do wniosku, że jeśli z izby poselskiej uda się usunąć zdrajców, to osiąganie konsensusu będzie łatwiejsze. W czasach kryzysu wojen kozackich i potopu coraz częściej rugowano więc posłów z powodu oskarżeń o dezercję, zdradę, kapitulację przed wrogiem bądź wyznanie ariańskie. Jak widzimy w tym czasie wcześniejsza zasada zaufania uczestników życia publicznego względem siebie ustąpiła dążeniu do wyeliminowania ludzi, których większość uznawała za politycznych szkodników. Nie przynosiło to jednak żadnych efektów, ponieważ pod pretekstem obrony równości i wolności, przekupieni posłowie i sługi rękodajne deptały i równość, i wolność. Pod koniec panowania Jana III Sobieskiego sejmy rwały się za sejmami, a przecież trudno zakładać, że był to efekt zgody wszystkich. Wręcz przeciwnie, wiemy doskonale, jak bardzo obywatele narzekali na ten stan rzeczy, ale – tkwiąc w kajdanach legalizmu – nie umieli znaleźć wyjścia. Znany jest na przykład przebieg pewnego Sejmu z czasów Sobieskiego, podczas którego, mimo zerwania obrad, posłowie spotykali się wciąż w izbie poselskiej i przez wiele tygodni przedłużali obrady, rozpaczliwie próbując ocalić dzieło Sejmu, a przecież nie odważali się podjąć najprostszej decyzji o przejściu nad pojedyńczym protestem do porządku dziennego, o unikaniu dalszych protestów przez zmuszenie protestującego do przedstawienia swoich argumentów, o nieuznawaniu protestów, które nie byłyby poprzedzone dyskusją i przekonywaniem, lub choćby o odebraniu protestującemu mocy obalenia wszystkich ustaw. Taka była moc ograniczeń mentalnych wynikających z legalizmu! I – jak pisałem na wstępie – w 1688 roku Sejm zerwano jeszcze przed wyborem marszałka. A więc nadużywając normy proceduralnej stworzono genialny sposób, umożliwiający unieważnienie wyborów, zagranie wyborcom na nosie i oddanie władzy w ręce… no właśnie – w czyje ręce?

* * *

Jak już wspomniałem obecny system wyborczy jest tak niesprawiedliwy i nienaturalny, że jego moralna legitymacja jest niesłychanie wątła i krucha. Sejm wybierany w ten sposób jest maszynką służącą do wyłonienia rządu, do uchwalenia budżetu i do „przyklepywania” działań administracji, której reprezentantami są zazwyczaj ministerialni podsekretarze stanu. Suwerenność Sejmu jako całości jest wyprowadzona do rządzącej partii i do komisji sejmowych, gdzie owi podsekretarze stanu manipulują posłami i wodzą ich za nos. Merytoryczne dyskusje nie istnieją, a dominują takie kreatury administracji, jak marszałek „Dopalacz” czy cham z Biłgoraja. Obywatele nienawidzą Sejmu i zbiera on wszelkie baty, które w istocie rzeczy należą się nie bezradnym posłom opozycji, ale administracji, dla której parlament jest wygodnym buforem chroniącym przed gniewem ludu.

A jednak istnieje iskierka nadziei, że to się zmieni. Pierwszą iskierką jest pośmiertny prezent prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przed katastrofą smoleńską cały konflikt PO-PiS zdawał się nieprzytomnie rozdęty i rozdmuchany, a jego główni bohaterowie trochę nierealni. Ta katastrofa i wszystkie te niegodziwości, które po niej nastąpiły uświadomiły wielu obywatelom, że „to się dzieje naprawdę”. Że choć PiS to partia typu fakcyjnego, to poparcie go w wyborach jest po prostu konieczne. Powrót do pieśni o IV RP jest potrzebny. Nieważne, czy rząd spełni wszystkie nasze oczekiwania, czy nie. Ważne, aby stworzył dobry klimat, dzięki któremu obywatele wyjmą z rąk polityków dzieło reformy i przeprowadzą je sami. A wtedy prędzej czy później i ordynacja wyborcza się zmieni i w ogóle zmieni się wszystko.

Gdyby wybory uczciwie wygrała Platforma Obywatelska nie byłoby podstaw do protestu. Byłoby to wydarzenie bolesne, ale nie odbierające całkiem nadziei. Podważanie wyniku wyborczego zanim dojdzie do wyborów to jakby wybieganie na spotkanie nieszczęściu. To tak, jakby diabła wyganiać belzebubem.

Jakub Brodacki

UWAGA! Gdy zacząłem pisać ten tekst pojawiło się ogłoszenie o tym, że jutro Komitet Wyborczy Wyborców Nowego Ekranu złoży doniesienie do Prokuratora Generalnego o popełnieniu przestępstwa przez Państwową Komisję Wyborczą. Jednocześnie złożone zostanie wezwanie do Prezydenta RP o wyznaczenie nowego terminu wyborów parlamentarnych.

Nieznana rosyjska relacja o katastrofie smoleńskiej

Nie wiem czy ktoś zwrócił na to należytą uwagę, a warto!

W arcyciekawym wystąpieniu Antoni Macierewicz zwrócił uwagę, że istnieje jakaś inna Rosja, która z nieznanych powodów podjęła próbę prowadzenia wspólnego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej z rządem Donaldem Tuska. Reprezentantem tej innej Rosji mógł być Dymitr Miedwiediew (http://www.youtube.com/watch?v=ZqtiSHJp4Ro proszę słuchać od 1:25). To właśnie ta inna Rosja w dniu 10.04.10 przebiła się z własną wersją wydarzeń do anglojęzycznej rządowej telewizji rosyjskiej, w którym expressis verbis przedstawiła tezę o wybuchu, który rozerwał prezydencki samolot.

Moim zdaniem ta informacja jest absolutnie sensacyjna i pozwolę sobie pociągnąć wątek „innej Rosji” nieco dalej. Jak dziś pamiętam moment, gdy w dniu pogrzebu Lecha Kaczyńskiego stałem na Błoniach i wpatrywałem się w niebo, na którym ukazał się samolot cara Miedwiediewa. Sądziłem wówczas, że nadlatuje morderca, bo mordercy w kryminałach uwielbiają powracać na „miejsce zbrodni”. Było to jednak myślenie nielogiczne, bo jakimże miejscem zbrodni miałby być krakowski Wawel?

Dzisiaj odnoszę wrażenie, że Miedwiediew w wyrazisty sposób dał do zrozumienia, że istnieje jakaś „inna Rosja” i być może nie wahał się ryzykować życiem, aby ten komunikat poszedł w świat. Ta „inna Rosja”, która chciałaby się zmodernizować i zapewne stać się jeszcze bardziej niebezpieczna, ale inna… „Inna Rosja”, która wcześniej nie wahała się podjąć oferty… polskiego prezydenta.

Sprawa zbrodni dokonanej na Lechu Kaczyńskim staje zatem w innym świetle. Chciałbym, abyśmy raz jeszcze przemyśleli doświadczenie – nomen omen – DYMITRIADY z początków XVII wieku, której treść skrótowo przedstawiłem kilka miesięcy temu w prezentacji multimedialnej. Nie stawiam tu kropki nad i, ale wnioski chyba nasuwaja się same. I w moich oczach stawiają one Lecha Kaczyńskiego w jeszcze bardziej korzystnym świetle, niż do tej pory.

Jakub Brodacki