Polska w szpitalu

PO 37,6%, PiS 36,5%, Palikot 7,5%, SLD 6,4%. To chyba wynik sondażowy. Nie poddawać się! Walczyć o wynik wyborczy!

(10.10.2011)

Jako mąż zaufania z ramienia Solidarnych2010 (z ramienia PiS) obserwowałem przebieg wyborów w obwodowej komisji wyborczej nr 1137 w Instytucie Kardiologii im. Prymasa Tysiąclecia na ul. Alpejskiej 42 w gminie Wawer w Warszawie.

Wybory w tym zamkniętym obwodzie przebiegały w sposób specyficzny. Ponieważ część pacjentów nie miała siły aby pofatygować się do sali konferencyjnej przy stołówce, w której urzędowała komisja, dwukrotnie tymczasowo zamykano lokal wyborczy i odbywano obchód z dodatkową przenośną urną wyborczą po wszystkich klinikach i oddziałach Instytutu. Przebieg wyborów notowałem na bieżąco. Jedynym ciekawszym wydarzeniem było pojawienie się uczciwego wyborcy, który zagłosował w komisji wyborczej w miejscu zamieszkania, po czym przybył do szpitala (jako jego niedawno wypisany pacjent) w celu sprawdzenia, czy przypadkiem nie figuruje na liście wyborców w komisji 1137. Gdy okazało się, że figuruje, komisja podjęła prawidłową decyzję o wykreśleniu go z listy i zawiadomiła o tym zwierzchników. Ponieważ nasunęło mi się podejrzenie, że takich wypadków może być więcej, wpisałem do protokołu wniosek o sprawdzenie, czy nazwiska wyborców z listy „szpitalnej” nie powtarzają się na innych listach. Zresztą moje podejrzenie się potwierdziło ok. 19, gdy komisja została zawiadomiona, iż pewien inny wyborca właśnie zagłosował gdzie indziej i że wobec tego należy go wykreślić z listy w szpitalu.

A teraz krótko o wynikach. W chwili zakończenia głosowania, po dopisaniu nazwisk pacjentów świeżo przyjętych, liczba wyborców uprawnionych i umieszczonych w spisie wynosiła 273 osoby. Głosowały 93 osoby (ok. 34%) i tyleż kart (pomnożonych przez 2) wyjęto z urny po godzinie dziewiątej wieczorem.

 

Poszczególne komitety wyborcze otrzymały następujące wyniki:

PiS 34 (ok. 36,5%)

PJN 3 (ok. 3,2%)

SLD 6 (ok. 6,4%)

Palikot 7 (ok. 7,5%)

PSL 4 (ok. 4,3%)

PO 35 (ok. 37,6%)

nieważnych 4 (ok. 4,3%)

 

Poszczególni kandydaci otrzymali następujące wyniki (wg kolejności list):

 

PiS:

Jarosław Kaczyński 21

Mariusz Kamiński 4

Małgorzata Gosiewska 2

Przemysław Wipler 1

Ewa Tomaszewska 1

Agnieszka Kaczmarska 1

Cezary Jurkiewicz 4

 

PJN:

Paweł Poncyliusz 2

Bożenna Iwanowska 1

 

SLD:

Ryszard Kalisz 4

Marek Balicki 1

Piotr Gadzinowski 1

 

Palikot:

Janusz Palikot 7

 

PSL:

Michał Strąk 1

Teresa Wyszyńska 1

Wiesław Kołodziejski 1

Agata Młynarczyk 1

 

PO:

Donald Tusk 28

Małgorzata Kidawa-Błońska 2

Andrzej Czuma 1

Marcin Święcicki 2

Roman Kosecki 1

Paweł Lech 1

 

W wyborach do senatu poszczególni kandydaci otrzymali:

 

Andrzej Celiński 21 (ok. 22,6%)

Anna Chodakowska (PiS) 34 (ok. 36,5%)

Marek Rocki (PO) 36 (ok. 38,7%)

nieważnych 2 (ok. 2,1%)

 

Jak widzimy procentowe wyniki poparcia znacznie różnią się od obwieszczonych przez „renomowane” ośrodki badania opinii publicznej. Są oczywiście lepsi ode mnie spece od badania nastrojów, ale wydaję mi się, że po niewielkich korektach wynik ten można uznać za wynik sondażowy, ponieważ pacjenci szpitala pochodzą ze wszystkich części Polski.

W tej sytuacji liczy się walka o każdy głos. Doprawdy dziwny jest nie tylko ogłoszony wszem i wobec wysoki wynik Palikota, ale również i PSL. Toczy się medialna walka o wynik wyborczy. Istnieje zagrożenie, że PKW „dostosuje” wyniki do podawanych przez massmedia. Apeluję do wszystkich, którzy zaangażowali się w kampanię medialną i do wszystkich wyborców i mężów zaufania PiS, aby nie odpuszczali sprawy wyników wyborów aż do końca.

Chyba, że chcecie, aby w zemście za pragnienie wolności PO-KOT urządził na Was polowanie z nagonką.

 

Jakub Brodacki

Polska czyli Tybet

Tęczowy kult pokoju i miłości to hipnoza, która zastąpiła nam i Patriotyzm, i Chrześcijaństwo. (24.08.2012)

Jako student pewnego dnia stałem w kolejce do kasy w barze mlecznym Karaluch na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Dzisiaj tego baru już nie ma. Wylęgarnię meneli i studentów zamknięto ze względu na jej nieeuropejski charakter, czyli wszechobecny brud i smród.  Wtedy jednak karaluchy mnożyły się w najlepsze, a wraz z nimi kiełkowała myśl twórcza i lotna. Za moimi plecami stało dwóch kolegów-studentów. jeden z nich kiwał się ciągle jak sierota i nieustannie mnie trącał. Kompletnie nie przejmował się moją obecnością, gdyż rozwijał swój genialny słowotok. Sprowadzał się on mniej więcej do tezy, że „satanizm, k…, to humanizm, rozumiesz stary. Satanizm to k… humanizm”.

Skąd młodzieniec ów powziął mniemanie, że humanizm to satanizm? Możliwe, że do ucha podszepnęła mu to owa łacińska i kuchenna zarazem bogini, której imię wtrącał w charakterze wzmacniajacego przecinka. Nie wiem czy miał świadomość, że podobne myśli rozwijał pięćdziesiąt lat wcześniej słowiano-nacjonalistyczny filozof Jan Stachniuk. W książce Człowieczeństwo i kultura (1946) pomstował na coś, co nazywał „wspakulturą” i utożsamiał z Chrześcijaństwem. Wynosił pod niebiosa „geniusz tworzycielski” człowieka i fanatycznie zwalczał wszystko to, co – jego zdaniem – ów geniusz ogranicza. Sądził, że „humanizm jest rozmachem tworzycielskim w naturze człowieka, zdążającym do całkowitego przeistoczenia ładu naturalnego świata w nową postać związanych sił”.

Dla każdego, kto choć trochę czuje respekt przed siłami natury, teza Stachniuka jest na oko zwyczajnym oszustwem. Ale książka wydana w rok po wybuchach jądrowych w Hiroszimie i Nagasaki mogła się wydawać przekonująca. Podczas II wojny światowej „rozmach tworzycielski człowieka” ukazał się zaiste z taką siłą, że Stachniuk mógł sypać jak z rękawa dowodami na boską naturę człowieka. „Tylko transformując nasze przemijające istnienia w wyższe byty, rozwijające się, tworzące, zdolni jesteśmy” – pisał – „zaspokoić nasz wieczysty głód wielkości, osiągnąć nieśmiertelność”. Środkiem torującym drogę woli tworzycielskiej jest postęp socjotechniki, bo ona „oznacza przyrost środków władztwa w stosunku do opornych żywiołów społecznych”. Przy użyciu „mechanotechniki” i biotechniki człowiek może zapanować i przetworzyć świat przyrody.

Dlaczego jednak piszę o Stachniuku? No cóż, ostatni pasztet, jaki do spółki z tow. Gundiajewem upiekli nasi biskupi, przypomniał mi o wszystkich duchowych rozterkach, które przeżywałem kilkanaście lat temu, rozmyślając o Bogu, człowieku i religii, o chrześcijaństwie i religiach wschodu, o tym co właściwie służy mojej Ojczyźnie i mnie osobiście, a co jest szkodliwe. Jakże kusząco brzmią dzisiaj słowa Stachniuka, który potępiając chrześcijańską „miłość bliźniego”, powiada: „Miłować bliźniego, oznacza miłować to wszystko ludzkie, co trawi, oddycha, porusza się. W tej płaszczyźnie nie ma żadnej różnicy między bohaterem a złodziejem kieszonkowym, zdrajcą gubiacym naród, a obrońcą tegoż narodu, wrogiem a przyjacielem, ofiarną wychowawczynią, a prostytutką, dewotką, a geniuszem wynalazcą”.

Rozsądek podpowiada, że takie rozumienie „miłości bliźniego” to jakaś pomyłka lingwistyczna, błędna, zapewne i złośliwa interpretacja. A jednak biskupi, a zwłaszcza Michalik, sprawiają wrażenie jakby zahipnotyzowanych. Odnosi sie wrażenie, jakby dostarczali Stachniukowi argumentów, jakby tuczyli i karmili jego pół-bożka. Hipnoza, o której mówię, to przedziwny kult pokoju i miłości, który zastąpił nam instynkt samozachowawczy, zastąpił nam Patriotyzm. Wiem, wiem, zaraz usłyszę od „prawosławnych Polaków”, że patriotyzm to wymysł masonów, że patronem Warszawy nie jest syrenka, tylko Matka Boska, która łamie strzały.

W porządku, niech i tak będzie. Skoro patriotyzm jest BE, syrenka zaś jest bóstwem masonów, to popatrzmy na to z jeszcze innej strony. Uczestniczyłem kiedyś w spotkaniu Kurdów, Czeczenów i Tybetańczyków, organizowanym przez redakcję „Pulsu Świata”. Kurdowie opowiedzieli o swoich problemach, po czym sobie poszli. Potem mówili Tybetańczycy, a jak skończyli to też zaraz się ulotnili. Po ich wystąpieniu ogladalismy film o Dalaj-lamie. Młodziutki „papież buddystów” jeszcze jako faktyczny władca Tybetu, spotkał się z Mao-tse-tungiem, aby ocalić swój kraj przed chińską inwazją. Wg jego relacji, Mao-tse-tung był ujmująco grzeczny, uśmiechnięty. Wszystko szło dobrze. Potem niestety Chińczycy weszli do Tybetu. Tybetańczycy – bardziej rozgarnięci i trzeźwo patrzący niż ich naiwny przywódca – powitali Chińczyków tak, jak się w Tybecie odgania złe duchy, to znaczy oklaskami. Chińczycy nie omieszkali uznać tego za oznakę aplauzu…

Po filmie na sali nie było już ani Kurdów, ani Tybetańczyków, bo los Czeczenów ich wcale nie obchodził. W trakcie dyskusji z Czeczenami jakiś młody idiota z rosyjskim akcentem zapytał, dlaczego Czeczeni nie walczą z rosyjską przemocą tak jak Tybetańczycy z chińską – pokojowo?

Po latach pokojowej walki z komunizmem Tybetańczycy są w swoim własnym kraju mniejszością narodową i ten los grozi także Polakom. Mieliśmy już swojego „Dalaj-lamę”. Ale Papież Jan Paweł II wiarę podpierał rozsądkiem i nie był naiwny jak władca Tybetu. Niestety, nie zdołał pokonać narastającej popularności tandetnego pogańskiego kultu pokoju i miłości. Czyżby kult ten zahipnotyzował polskich biskupów? Czy zahipnotyzuje nas także? Proszę mnie źle nie zrozumieć. Naprawdę bardzo cenię prof. Fedyszak-Radziejowską i doceniam wszelkie ironiczne niuanse jej wypowiedzi, ale obawiam się, że wielu katolików może nazbyt serio potraktować jej słowa. Obawiam się, że bez odpowiedniego komentarza wystarczy kilka słów-kluczy, aby narobić w głowie niemało zamętu.

Putin na pewno wiele razy czytał Sun-tzu. Największym zwycięstwem jest wygrać wojnę, nie wydając ani jednej bitwy. Zastanówmy się, jakie będą efekty tego, że polscy chrześcijanie zaczną czcić pół-bożka pokoju i miłości? Zupełnie oczywiste. Nastąpi wzmożony napływ rozmaitych sekt i kultów, które zgodnie z prawami natury będą starały się wypełnić wolne miejsce po chrześcijaństwie. Target prawicowy będzie bombardowany pogaństwem w wersji słowiańskiej (np https://opolczykpl.wordpress.com), target narodowo-katolicki będzie zachęcany do prawosławia (http://prawoslawnypartyzant.wordpress.com), target lewicowy – w najlepszym razie New Age’m, a w najgorszym – sektami typu AUM czy Falun-Gong.

Często się cieszę z tego, że tęsknota za prawdą popchnęła mnie do samodzielnego studiowania filozofii wschodu. Szukając od idei do idei, trafiłem w końcu na taoizm. Oczyściwszy go nieco z komunistycznego fałszu (taoizm bywa do dzisiaj jednym z „pasów transmisyjnych” maoizmu!), dostrzegłem w nim wiele mądrości. Doceniam w nim przede wszystkim bardzo zasadnicze stawianie sprawy bóstwa. W wolnym tłumaczeniu pierwsze wersy Tao-te-czingu brzmią mniej więcej tak: „>bóg<, którego nazwiesz >Bogiem<, nie jest Prawdziwym Bogiem. Imię, które nadasz imieniu, nie jest Prawdziwym Imieniem”.

Zanotujmy sobie w glosach raz na zawsze: tęczowy kult pokoju i miłości to nie jest Chrześcijaństwo. Obudźmy się z hipnozy!

Jakub Brodacki

Pierścień Palikota

Misjonarza postępu i magnata-populistę można rozbroić, jeśli się należycie oceni to co mówi i to czego dokonał. (24.11.2011)

 

„…przybył do Daina wysłannik… z Mordoru…

Oznajmił mu, że Sauron Wielki pragnie naszej przyjaźni.

Ofiarowuje w zamian pierścienie, takie jak ongi rozdawał.”

 

J. R. R. Tolkien, Wyprawa

 

 

Przyznam, że do niedawna całkowicie lekceważyłem Janusza Palikota, gdyż pozował na przygłupa, a jego sukces wyborczy to w znacznej mierze nie jego zasługa. Ponieważ jednak obejrzałem kontr-exposé Jarosława Kaczyńskiego (tutaj: 1, 2, 3), youtube niczym tolkienowski palantir skusił mnie do obejrzenia wystąpienia również Palikota (tutaj: 1, 2). I ujrzałem człowieka chwilami ciągle jeszcze nieco śmiesznego jak Ikonowicz, Lepper czy Gadzinowski. Rozdawał on różne pierścienie – błyskotki, apelujące do potrzeby optymizmu i zaufania. Niestety również ujrzałem już pierwsze przejawy „nowego Palikota”: potencjalnie groźnego i zuchwałego wysłannika postępu, czerpiącego siłę nie z własnej osoby ani z wiary w swą szczęśliwą gwiazdę (jak na optymistę przystało), ale z misji która mu została powierzona lub też którą sam – jako człowiek inteligentny i odpowiedzialny – dobrowolnie przyjął. Zobaczyłem też czego się boi Janusz Palikot.

 

Swoje wystąpienie Palikot zaczął od pochlebstw pod adresem zdolności wyborczych Donalda Tuska. Był to jednak tylko retoryczny pretekst do ataku, składającego się z tez zaczerpniętych z postulatów wszystkich partii polskiego parlamentu za wyjątkiem PSL. Mówił zręcznie, poprawną polszczyzną, nieco tylko sepleniąc. Skonstatował fakt, że po exposé Tuska obawa przed nadchodzącym kryzysem musi się zamienić w pewność nadchodzącej katastrofy. I to zarówno wśród inwestorów („tłustych kotów”), jak i wśród 15 milionów ludzi biednych, których konsumpcja mogłaby przecież popchnąć polską gospodarkę do przodu. Jednak i ta krytyka rządu Tuska była zaledwie wstępem do własnego exposé, a właściwie kazania z ambony Janusza Palikota, którego nicią przewodnią był kapitał społecznego zaufania. Mimo, że 80% Polaków – jak stwierdził – przyznaje się do katolicyzmu, nie mamy do siebie zaufania. Więź religijna nie tworzy zaufania między obywatelami w życiu publicznym, lecz jedynie w życiu rodzinnym. Liberalne deregulacje proponowane przez Tuska nie mają sensu, gdyż mogłyby one zadziałać jedynie tam, gdzie ludzie mogliby mieć do siebie zaufanie. Ów brak zaufania między ludźmi wymusza konieczność istnienia pośredników między ludźmi, którymi są urzędnicy, notariusze i cała papierologia. W efekcie usługi będą zawsze drogie i nie powstanie nigdy w Polsce firma o zasięgu globalnym, gdyż taka firma mogłaby oprzeć się tylko na dużym kapitale społecznego zaufania. Następnie Palikot wymienił cztery sposoby budowy takiego kapitału. Jako pierwszy – edukacja. „Dzisiaj szkoła polska nastawiona jest tylko i wyłącznie na testy i indywidualny sukces. W swojej metodyce, sposobie zachowania, nie uczy zachowań grupowych. Ludzie w wyniku przejścia przez polską szkołę uczą się w życiu publicznym myślenia wyłącznie o sobie… To musimy do polskiej szkoły wprowadzić: a więc egzaminy – zespołowe, praca domowa – zespołowa”. Drugim sposobem budowy kapitału społecznego zaufania jest właściwa relacja między obywatelem a biurokracją. Administracja powinna pomagać obywatelom. Dokumenty, które obywatele nosili z urzędu do urzędu powinni nosić urzędnicy. Trzeci sposób budowy kapitału społecznego zaufania to zaprzestanie praktyki delegalizacji wszystkiego co robi problemy społeczne. PO 37 razy zmieniła kodeks karny. Dzisiaj za niepłacenie alimentów w wysokości 500 zł można trafić do więzienia na 2 miesiące co kosztuje 7000 zł. Człowiek, który prowadzi rower po dwóch piwach – trafia do więzienia. Człowiek, który wypalił jednego skręta – trafia do więzienia. Czwartym czynnikiem budowy kapitału zaufania jest kultura, rozwój kultury i używanie kultury „do budowania właściwych relacji społecznych”.

 

Po tym kazaniu umoralniającym Janusz Palikot wysunął postulat uchwalenia pakietu ustaw antytransferowych. „Ludzie bardzo bogaci, zamożni wydają głównie na produkty importowane” – grzmiał Palikot – „Nie ma żadnego powodu żebyśmy to tolerowali. Trzeba te pieniądze za wszelką cenę w naszym kraju zatrzymać”. Mały biznes ruszy, jeśli będzie miał prawo do błędów podatkowych (3 miesięczny okres bez podatków zaraz po założeniu firmy oraz prawo do samodzielnej interpretacji przepisów podatkowych). Trzeba wprowadzić podatek transakcyjny od operacji finansowych. Trzeba ludziom ułatwić przenoszenie się w poszukiwaniu pracy poprzez zwiększenie liczby mieszkań na wynajem. Mogłoby się to dokonać poprzez przekazywanie na rzecz budowy tych mieszkań gruntów należących do skarbu państwa (tu Palikot wskazał na rozwiązanie proponowane przez Kaczyńskiego, choć Kaczyński nie mówił o mieszkaniach na wynajem, lecz w ogóle o budowie mieszkań dla młodych ludzi, co jest zasadniczą różnicą). Konieczne są świadczenia socjalne dla ubogich. Pieniądze na to można wziąć z redukcji liczebności Sejmu, rozwiązania senatu, likwidacji powiatów, urzędów wojewódzkich oraz dzięki połączeniu ZUS i KRUS. Liczne agencje rządowe typu ARR, ANR można zlikwidować i pozyskać środki na wsparcie dla biednych. Tusk zaproponował rząd nie dla Polski, lecz dla Platformy Obywatelskiej. „Skasował pan Schetynę, musiał pan dowartościować Gowina… Nie możemy poprzeć pańskiego rządu także symbolicznie z powodu osoby Jarosława Gowina… Powołał pan na ministra sprawiedliwości funkcjonariusza kościoła katolickiego… Już pomijam, że nie ma na świecie drugiego człowieka, który słyszy zarodki”.

 

Przyjrzyjmy się uważnie tezom Janusza Palikota – będzie to być może podpowiedź jak rozbroić misjonarza postępu, ujrzeć co są warte oferowane przez niego pierścienie. Otóż po pierwsze formacja Janusza Palikota jest osobliwym potwierdzeniem jego tezy, że w Polsce brakuje kapitału społecznego zaufania. Palikot wyraźnie się boi, że stworzony ad hoc ruch poparcia nie ma oparcia w spójnym systemie wartości i w razie kryzysu przywództwa po prostu się rozpadnie. Mówi więc do Tuska: macie 4 lata kadencji. Pomóżcie! Jest jeszcze czas zanim do ataku ruszy straszliwy prezes lub jakiś inny lider prawicy. Musimy wyedukować moich wyborców. Przede wszystkim musimy jeszcze raz obniżyć wymagania odnośnie zdobywania wykształcenia, zgodnie ze starą sentencją, że „co jedna głowa, to nie dwa półgłówki”. Przyznaję, że ten postulat „grupowej edukacji” ma podłoże również racjonalne. Jest faktem, że internet styranizował system edukacyjny. A w internecie uczniowie nie tylko mogą znaleźć niemal wszystkie odpowiedzi na belferskie pytania, ale są także zmuszeni do działań zespołowych. Opublikowanie w youtube zwykłego filmu animowanego wymaga często współpracy kilkunastu osób, a nie wspomnę już o poważnych projektach naukowych, których już nie da się prowadzić w pojedynkę. Ponadto działania grupowe są w demokracji umiejętnością konieczną. A więc te „rzucone w kosmos” edukacyjne pomysły Palikota są warte poważnego rozważenia. Edukacja dla demokracji w Polsce nie istnieje, a bez niej trudno będzie PiS-owi wygrywać wybory. Kolejny jego ładnie brzmiący postulat, aby administracja nie oczekiwała od obywatela noszenia papierków między urzędami jest oczywiście słuszny, ale biorąc pod uwagę całokształt programu Palikota może też mieć oblicze i mniej przyjazne. Dopóki bowiem to obywatel musi te papierki przenosić, sprawuje on niejako kontrolę nad obiegiem dokumentów w swoich sprawach. Gdy tę kontrolę utraci, może ją utracić także w tych dziedzinach, które powinny być dla niego zastrzeżone (np wychowanie dzieci). Zdaniem Palikota należy też pozyskać sobie wszystkich tych, którym się noga omsknęła. To znów brzmi dosyć racjonalnie, bo czy warto zamykać do więzienia za drobne przewinienia? Czy nie lepiej stworzyć warunki poprawy? Ale o umożliwianiu poprawienia się Janusz Palikot ani słowem nie wspomina. Bo być może jazda rowerem po wypiciu piwa czy palenie skrętów to nie jest dla niego żaden problem. Ale już dzwonek alarmowy zapala mi się, gdy słyszę, że kultura ma być narzędziem budowania „właściwych” relacji społecznych. Czytelnik niech uruchomi wyobraźnię samodzielnie i powie mi, które relacje społeczne są „właściwe”.

 

Pomijam dalszą część wystąpienia Palikota, która nie była już kazaniem, lecz zbiorem różnorakich konkretnych postulatów, zaczerpniętych z lewa i prawa, barwnych pierścieni, oferujących lepsze jutro. Niektóre jednak brzmią niezbyt sympatycznie. Palikot po prostu „poszukuje” pracowników sezonowych, którzy tułają się po kraju za pracą – stąd ten postulat mieszkań na wynajem. A przecież wiemy, że jeśli ludzie ciągle wędrują za chlebem, nigdy się nie zakorzenią, nigdy nie stworzą kapitału społecznego zaufania, który wynika przecież z dobrej znajomości sąsiadów, z przyjmowania niepisanego założenia, że jeśli postawię rower pod płotem to nikt mi go nie ukradnie, bo nikt nie chce zostać lokalnym banitą. Zdumiewa mnie tylko propozycja, aby ludzie bogaci nie wydawali pieniędzy na towary importowane. W wystąpieniu Palikot wspomina o wieku XVII, ale dobrze wiadomo, że gdyby nie konsumpcja importowa, Pierwsza Rzeczpospolita już w I połowie XVII wieku zawaliłaby się pod ciężarem inflacji, która byłaby efektem nadmiaru pieniędzy pozyskanych z eksportu. Złoto nie tworzy bogactwa – czy trzeba o tym ciągle przypominać?

 

Podsumowując: pomysł Janusza Palikota polega na zastosowaniu różnych idei i środków w celu pozyskania czy nawet wykreowania szerokiej rzeszy zwolenników. W skład tej rzeszy mają wejść ludzie biedni i odrzuceni, niezależnie od przyczyn biedy i przyczyn odrzucenia. Ten akcent warto podkreślić: Palikot z jednej strony słusznie przyjmuje niewypowiedziane założenie, że przestępczość nie ma jednego źródła, że jest niejako definiowana przez działania ustawodawcy, policji i sądów, że to nie 10 przykazań określa kto jest, a kto nie jest przestępcą. Ale z drugiej strony próbuje zrównać uczciwych biedaków (którzy mają poczucie odrzucenia) z ludźmi faktycznie odrzuconymi z powodu łamania prawa czy patologii społecznej. To jest droga, którą kiedyś już poszli komuniści i której to drogi żaden uczciwy biedak nie powinien akceptować. Od urodzenia żyłem 35 lat w dzielnicy robotniczej otoczony normalnymi, uczciwymi ludźmi, ale przez to nieszczęsne komunistyczne założenie, że patologiczne rodziny należy integrować ze zwykłymi obywatelami, zawsze mieliśmy kłopoty z rozmaitymi meliniarzami, chuliganami, milicjantami, dziwkami i innym „elementem”. Na tym przykładzie widać czym jest pozorny „liberalizm” Janusza Palikota. Opanował bardzo zręcznie liberalne słownictwo, ale nadaje mu treść zgoła nieliberalną (nawet liberałowie się do niego nie przyznają). A może rację mają ci, którzy twierdzą, że komunista to liberał, któremu się śpieszy…

 

Wiemy już, że Janusz Palikot przyjął rolę misjonarza sił postępu rozdającego pierścienie. Nasuwa się pytanie: dlaczego to zrobił. Pomocą w odpowiedzi jest zrozumienie motywów działania XVII-wiecznego magnata-populisty, „tłustego kota”, który przemawia do ludu dobrze brzmiącymi sloganami. Zjawisko to opisane jest choćby w książce Leszka Kieniewicza Senat za Stefana Batorego oraz w licznych publikacjach i wystąpieniach Jana Dzięgielewskiego. W niektórych przypadkach latyfundium bywa nieefektywne ekonomicznie i wymaga stale wsparcia państwa – to dlatego patron postanawia włączyć się do życia publicznego i „zniżyć” do poziomu zwykłych obywateli, aby uzyskać poparcie a dzięki temu łaskawe oko króla i dzięki odpowiednim nadaniom królewskim uwolnić się choć od części kosztów. Źródłem samozadowolenia i inspiracją do działania są dla magnata-populisty jego klienci, o których musi zadbać i którzy nawzajem dbają o jego karierę. Otóż panuje powszechne przekonanie, że Palikot odniósł sukces gospodarczy (1), zresztą jeśli poczytać łatwo dostępną książkę Obłoja i Palikota pt. Myśli o nowoczesnym biznesie, to widać, że on wie co mówi. Na przykład w rozdziale Inny punkt widzenia stwierdza wyraźnie, choć nieco innymi słowami, że nowoczesna firma powinna wychowywać pracowników poprzez ingerowanie w ich życie prywatne. To oczywiście nie jest wprost patronat, ale z kontekstu wyraźnie wynika, że między szefem (firmą) a menedżerem tworzy się coś w rodzaju doraźnej więzi osobistej, że chodzi o paternalizm. Taka więź niekoniecznie musi być sama w sobie czymś złym, przecież nie wszyscy dorośliśmy do równości, a delikatne i taktowne poddaństwo jest niekiedy koniecznością bardzo życiową. Ale znów wyraźnie widać co trapi Palikota: alkoholizm pracowników. „Taki, który jeszcze nie czyni z człowieka warzywa” – stwierdza – „ale rodzi konieczność codziennego picia, zwłaszcza wieczorami.” Jako abstynent wiem na pewno, że te przedsiębiorstwa z których Palikot jest najbardziej znany są przedsiębiorstwami czerpiącymi zyski głównie ze sprzedaży złudzeń. Gdy widzę leżące wzdłuż wiejskiej drogi małe, puste piersióweczki, to mam wrażenie, że gdy odkorkuję butelkę, niczym dżin wysnuje się z niej Janusz Palikot i zacznie tyradę o pożytkach płynących z zalegalizowania marihuany. Tym właśnie sposobem ów magnat-populista staje się zakładnikiem systemu, który tworzy. Naturalne jest, że aby system ten utrzymać, musi go rozszerzać, a wraz z nim rozszerzać patologię, pozyskiwać nowych pijaków, gdy starym i zdegenerowanym zabraknie już funduszy na zakup złudzeń. Nie znam przykładu, aby grupowe spożycie alkoholu budowało samo z siebie jakieś więzi społeczne. Kto mądry ten pije tylko z przyjaciółmi, kto niemądry – ten ufa przygodnym towarzyszom kielicha. W jaki sposób można budować kapitał społecznego zaufania, gdy wędrując od miasta do miasta za chlebem szuka się przypadkowego towarzystwa i nie ma się pewności, czy na prywatce nie pomyli się szklanki kogoś innego i nie wyląduje się na detoksie z powodu zatrucia opiatami? A pigułkę gwałtu też wymyślili kaczyści? A sąsiad-pijak, który przez dwadzieścia lat kocha i wyzywa za ścianą swoją nałożnicę – czy on również zbuduje kapitał społecznego zaufania? Nie trzeba tłumaczyć, że rozbudzanie konsumpcji alkoholu (także poprzez prohibicję!) co prawda na krótką metę ratuje dochody, ale na dłuższą metę ogranicza lub uniemożliwia rozwój. Świadczy o tym aż nadto cała historia Rosji, a szczególnie Rosji sowieckiej. Tak więc dokonania Palikota, nawet jeśli rzeczywiście świadczą o życiowym rozmachu i osobistej energii, są w istocie bardzo kosztowne dla społeczeństwa, świadczą przeciw magnatowi i przeciw temu co mówi. W oparciu o konsumpcję alkoholu i marihuany można najwyżej zbudować system klientalny dla wybranych obywateli, nie zaś prawdziwy kapitał społecznego zaufania. A przyznać trzeba, że kapitał społecznego zaufania istotnie bardzo jest potrzebny i nie może być oparty wyłącznie na więziach parafialnych.

 

Misjonarza postępu i magnata-populistę można rozbroić jeśli się należycie oceni to co mówi i to czego dokonał. W cytowanej już książce Obłoja i Palikota czytamy: „W starożytnej Grecji obywatelem był człowiek, który nie musiał pracować. Kto więc pracował i tworzył dobra konsumpcyjne? Niewolnik. Kto dziś jest obywatelem? Nikt. Nawet politycy w końcu XX wieku to ludzie zapracowani. A szefowie firm? Także. Kto zatem? Artyści? Nie, oni pracują. Dziś nie ma obywateli, są tylko niewolnicy. Obywatelami mogliby być bezrobotni, ale nie są do tego przygotowani. W czasach greckiej świetności człowiek uczył się być obywatelem – uczył się przemawiać, dyskutować, rozważać, biesiadować. Większość bezrobotnych to ludzie źle wykształceni”. Taki jest świat według misjonarza postępu. Ale w jego sejmowym wystąpieniu słyszałem wyraźnie, że wśród bezrobotnych jest sporo ludzi z wyższym wykształceniem. On chyba zapomniał, a może nigdy nie wiedział o tym, że zmora komunizmu – „Solidarność” – narodziła się właśnie dlatego, że podczas strajku ludzie mieli wreszcie czas na to, aby się uczyć jak być obywatelami…To było właśnie to renesansowe otium, które pozwalało obywatelom troszczyć się o losy państwa.

 

A przy okazji niewolników i niewolnictwa, to może warto pamiętać o dokumentacji IPN (1). Bo jeśli zapomnimy, to może się zdarzyć, że za jakiś czas przybędzie do naszych drzwi nocą wysłannik z Mordoru i powie: „Sauron pragnie otrzymać od was drobny zadatek na poczet przyjaźni… Prosi mianowicie, żebyście odszukali… pewien mały pierścionek, najmniejszy z pierścieni…”. Ten mały pierścionek to pierścień władzy. Dajcie mi władzę, a system, który stworzyłem wokół fabryki snów i rzygów zastąpi wam Ojczyznę. Będziecie wolni. Będziecie mnie kochać i przeklinać.

 

Jakub Brodacki

 

ps. jeśli chodzi o uczciwych biedaków, to mówi o nich inny Janusz, mianowicie Janusz Śniadek, którego wystąpienie polecam.

Perfidnie i złośliwie

Co musiałoby się stać, abym zagłosował na Ruch Narodowy.

16.06.2013

Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia budzi nas ryk wojskowych samolotów i śmigłowców. Budzimy się zlani potem i wyglądamy przez okna. Nic co prawda nie widać, ale odległe dudnienie armat oznajmia nam, że Wielki Brat postanowił udzielić nam bratniej pomocy.

Dalej wszystko dzieje się o wiele za szybko – milknie radio i telewizja, odcięty zostaje internet, głuchną wszystkie telefony. Tylko w gazetach wielkimi literami: „WOJNA! Zdradziecki najazd Putina!”. Po kilku dniach zjawiają się ruskie tanki i bojowe wozy piechoty – przez nikogo nie zatrzymywane. Za nimi ciągną oddziały MWD, które grzecznie witają się z miejscową władzą (najpewniej z ZSL-u), którą po powitalnej pijatyce wywożą w nieznanym kierunku. Następują aresztowania inteligencji, księży, czynnych i emerytowanych wojskowych i policjantów. Nieprzyjaciel wydaje przerażonej ludności zakaz zamykania domów na klucz. Rozpijaczeni sołdaci jako sublokatorzy okupują wszystkie domostwa, domagając się tego co zawsze: wódki, ćpania, dziewczyn i pieniędzy.

Postawa ludności jest rozmaita. Część młodzieży kryje się po lasach i zaroślach, korzystając z chwilowego rozgardiaszu. Niektórzy nawet kupują od ruskich broń, co nie jest wcale trudne, jeśli się do sprawy podejdzie w odpowiedni sposób. Mając broń można stać się postrachem okolicy i lokalni przestępcy rychło wyczuwają koniunkturę dla siebie. Są jednak i tacy, którzy broń kupują w porywie patriotycznej desperacji. Zaczyna się spontaniczne spiskowanie i po dwóch tygodniach trwa już malutka wojenka szarpana na tyłach frontu, połączona z wyrównywaniem porachunków w stosunku do uzbrojonych przestępców, którzy grasują po okolicy.

Wszystko to dzieje się jednak dużo później. Tymczasem już drugiego dnia główny rzut wojsk agresora zostaje jakimś cudem zatrzymany na przedpolach Warszawy. Z jakichś powodów zawiodła łączność, cysterny z benzyną ktoś ukradł po drodze i dzielni spadochroniarze specnazu po zajęciu głównych budynków rządowych daremnie czekają na przybycie sił głównych. Sytuacja jest patowa. Premier, prezydent, wszyscy ministrowie, większość posłów i senatorów oraz wielu innych dygnitarzy znajduje się pod kluczem rosyjskich komandosów, których otaczaja z kolei oddziały polskiej policji oraz antyterrorystów. Daremnie prezydent z premierem apelują do rozsądku dowódców specnazu i próbują wynegocjować kapitulację. Nikt z Rosjan nie chce ich słuchać jako jeńców. Car nie rozmawia z nikim, póki zwycięstwo nie będzie pewne. A przecież w Polsce nie wystarczy schwytać króla i jego dworzan; trzeba przede wszystkim zniszczyć moralnie naród.

Pomimo licznych apeli i błagań Zachód nie kwapi się z udzieleniem pomocy. Węgrzy próbują zwołać przedstawicieli NATO i chcą nawet wysłać na pomoc jakieś stare samoloty, ale nieoczekiwanie Słowacja nie wyraża zgody na przelot nad swoim terytorium. Czesi deklarują przysłanie jednej dywizji zmechanizowanej, ale za kilka dni; Niemcy – zaangażowani wspólnie z Francuzami w wojnę o wodę w Afryce są gotowi pomóc, ale dopiero za dwa tygodnie. Na razie udzielają gwarancji, że Wrocław, Gdańsk i Szczecin zostaną uratowane, co zostaje odebrane w Polsce jak najgorzej.

Mógłbym tak opisywać inne reakcje naszych sojuszników w możliwie najbardziej dowcipny sposób, lecz mogłoby to być jednak zbyt nużące. Dwóch z nich jednak nie mogę pominąć, to znaczy reakcji Holandii oraz reakcji Stanów Zjednoczonych. Holandia mianowicie deklaruje odpowiedni transport leków dla wojska, z marihuaną na pierwszym miejscu. Stany Zjednoczone natomiast otwierają Polsce linię kredytową na zakup uzbrojenia – odbiór sprzętu w Kaliforni, transport we własnym zakresie. Na więcej ich nie stać; toczą właśnie ciężką wojnę z Arabią Saudyjską, która ośmieliła się zakupić od Iranu technologię produkcji broni jądrowej.

Nic dziwnego zatem, że wśród polskiej elity panuje całkowite załamanie morale. Wprawdzie Rosjanie zostali zatrzymani, ale jest to w gruncie rzeczy kwestia przypadku – tak przynajmniej wydaje się większości. Samoloty i śmigłowce Polski nie bombardują; z jakichś powodów w ogóle ich nie ma nad polskim niebem. W końcu dochodzi do Polski informacja, że Chińska Republika Ludowa postawiła Moskwie ultimatum w sprawie Polski i zarządziła ostre pogotowie. W rosyjskich miastach dochodzi do licznych aktów dywersji i sabotażu; wybuchają bomby, a gdzie nie gdzie nawet zamieszki. Chińskie samoloty nieustannie naruszają przestrzeń powietrzną Federacji Rosyjskiej. Korea Północna zatwierdza atak rakietowy na Rosję.

Waszyngton ogarnia panika. Nikt nie ma pojęcia jak należy postąpić. Republikańscy nafciarze wspólnie z częścią demokratów cisną Biały Dom, aby udzielił Rosji bezwarunkowego poparcia. Większość kongresmenów i senatorów poważnie jednak obawia się tego kroku. Zalecają oni Białemu Domowi mediację pomiędzy Rosją a Polską. A ściślej biorąc cisną prezydenta, aby nakłonił Polaków do przyjęcia jakiejś części warunków, które postawi Putin.

Moskwa znajduje się w bardzo trudnej sytuacji. Przerzucenie wojsk lądowych na drugi kraniec Azji nie jest zadaniem logistycznie łatwym, biorąc pod uwagę chociażby nagle wysadzane w powietrze mosty na syberyjskich rzekach. Rosyjscy stratedzy źle przewidzieli reakcję Chin na małą wojenkę w „nieistotnej” Polsce; sądzili, że Chińczycy wesprą raczej Arabię Saudyjską. Rosyjskie przywództwo ogarnia ferment, Putin obawia się o swoje życie i planuje już nawet ucieczkę, gdy nagle dobija się do niego specjalny wysłannik prezydenta USA.

Car z miejsca odzyskuje swoją godność i butę. Zapytany o to, na jakich warunkach zgodziłby się zaprzestać działań wojennych w Polsce, Putin odpowiada, że Rosja czuje się przez Polskę zagrożona i musi zagwarantować swoje bezpieczeństwo strategiczne i energetyczne. Musi mieć gwarancję, że złoża łupków w Polsce będą eksploatowane tylko przez firmy rosyjskie. „No, ewentualnie białoruskie” – dodaje po chwili namysłu, ale ambasador USA nalega, aby zrezygnował z tego pomysłu. Próbuje mu perswadować, by poprzestał na amerykańskiej gwarancji, że złoża łupków w Polsce nie będą wydobywane nigdy. Putin z wielką niechęcią odpowiada, że musi to skonsultować z Gaspromem.

Upływają nerwowe godziny, podczas których napięcie w Waszyngtonie dobiega zenitu. W końcu Putin deklaruje, że owszem, gotów byłby przystać na amerykańską propozycję, ale ma kilka innych, drobnych warunków. Po pierwsze czasowa okupacja terytorium, które już zostało zajęte. Nie można przecież tak od razu wycofać żołnierzy („oczywiście, oczywiście” – skwapliwie potakuje amerykański wysłannik). Po drugie, na całym obszarze Polski zostaną rozpisane przedterminowe wybory prezydenckie i parlamentarne, ponieważ zdaniem Putina obecna władza w Polsce prawdopodobnie nie reprezentuje narodu. „Są na muszce moich komandosów” – dodaje z przekąsem, na co gość wybucha nerwowym śmiechem. „Czy wybory będą całkowicie wolne?” – pyta Amerykanin, mrużąc oczy. „Oczywiście” – odpowiada Putin z rozbrajającą szczerością – „wszystko zgodnie ze standardami światowej demokracji”. Gdy rozmówca wyraża w tej sprawie pewne wątpliwości, Putin pokazuje mu wycinek z jakiejś polskiej gazety sprzed kilku lat, w którym polski minister spraw zagranicznych stwierdził, iż Rosja nigdy nie była tak bardzo demokratycznym krajem, jak jest obecnie. „Sami widzicie” – mówi – „że także wśród Polaków są ludzie zdolni do obiektywnego myślenia”.

W tym momencie rozmowę przerywa telefon i Putin przepraszając rozmówcę zostaje poproszony o pilny udział w naradzie rosyjskiego sztabu generalnego. Generałowie są przerażeni sytuacją. Rosyjska armia nawet nie rozpoczęła właściwego przemieszczenia w stronę wschodniej granicy. Pokazują przypuszczalne kierunki ataku Chińczyków. Choć właściwie znacznie bardziej obawiają się dywersji. „Jeśli Chińczycy uruchomią całą swoją agenturę, to mogą właściwie już nie wypowiadać wojny, bo i tak wojna będzie wygrana” – oznajmia jeden z generałów. Putin blednie, lecz długoletnie wyszkolenie pomaga mu się opanować. „Spokojnie, towarzysze” – odpowiada – „rosyjska armia nie będzie musiała się wcale ruszyć z Polski. Wszystko już załatwiłem z Amerykanami. Musimy tylko zmusić Polaków, aby to wszystko przyklepali w swoim Sejmie”. Gdy jeden z generałów zwraca Putinowi uwagę, że na tyłach frontu działa coraz więcej polskich desperatów z bronią w ręku, Putin odpowiada: „Nie bójcie się, Polacy to odpowiedzialny naród. Na pewno zaufają Amerykanom. Musimy im tylko przywrócić łączność i umożliwić nadawanie radiu i telewizji. Włączcie także internet”. „A intiernet toże?” – pyta jeden z generałów ze zdumieniem. „Da, intiernet toże” – potwierdza z lekką irytacją car Putin i powraca do swego amerykańskiego rozmówcy.

Wszystko już ma pod kontrolą, toteż na stole negocjacyjnym pojawiają się wódka i zakąski. Jest co świętować. Wybory będą co prawda wolne, ale nie wszyscy będą mogli w nich brać udział, czego Amerykanin jeszcze nie wie. A no i pół kraju będzie ciągle pod rosyjską kontrolą. W Warszawie budynki rządowe nadal są w rękach specnazu, zaś Polacy nie podejmują próby odbicia jeńców. Jakoś nikt tych jeńców nie lubi. Rosjanie sugerują raczej wyłonienie rządu tymczasowego, który jak najprędzej podpisze rozejm.

„Jak najprędzej” – szepcze cała Warszawa, a wraz z nią cała Polska. Jaki ten Putin łaskawy! Nie tacy straszni ci ruscy, jak ich malują. Co prawda zza Wisły dochodzą informacje o jakichś incydentalnych gwałtach, grabieżach, znikaniu inteligencji, ale wszystkie środki masowego przekazu, cały internet, ulice pełne ludzi – są szczęśliwe. Pod ambasadą amerykańską dochodzi do wielotysięcznej manifestacji wdzięczności. Przeciwnicy Rosji próbują co prawda wyjaśniać i perswadować, że powinno się manifestować wdzięczność raczej pod ambasadą chińską, ale ich głos tonie w powodzi ogólnego hurra-optymizmu. Zresztą Chińska Republika Ludowa wkrótce normalizuje stosunki z Federacją Rosyjską, bo tak naprawdę sytuacja na Bliskim Wschodzie jest dla niej o wiele bardziej niepokojąca, niż sytuacja w Polsce, która nie potrafi nawet się zachować jak człowiek. Amerykanie biją Saudyjczyków na głowę, ale rzeka chińskich pieniędzy idzie na podtrzymanie saudyjskiej partyzantki. „Widzicie?” – mówią przeciwnikom Rosji rozentuzjazmowani zwolennicy rozejmu – „Chiny i tak by nam nie pomogły, a Rosja jest blisko i jest groźna. Cieszmy się, że Amerykanie nam pomogli, a Putin okazał się rozsądny”. „Ależ wojska rosyjskie cały czas stacjonują na naszym terytorium!” – perswadują rusofoby – „jeśli warunkiem zawarcia rozejmu mają być nowe wybory, to jak one mają być wolne, jeśli 1/3 kraju jest pod okupacją, a co więcej na zachodnim brzegu Wisły aż do Odry kręcą się rosyjscy dywersanci?”. Taka ogólnonarodowa debata przewala się na facebooku i w całej blogosferze i mało kto już zdaje się pamiętać o tym, że wśród tych znakomicie piszących po polsku blogerów działa kilka tysięcy znakomitych rosyjskich polonistów, sowicie opłacanych przez FSB i GRU. A jednak nawet ich wpływ nie znaczy tyle, co nagła ulga i spodziewany pokój.

Jakiś czas później pojawia się opinia, że dla zawarcia trwałego pokoju dobrze byłoby poprzeć dwa ugrupowania polityczne, które do tej pory nie sprawowały władzy, to znaczy Ruch Narodnicki oraz Ruch Marksizmu-Lesbianizmu. Ten ostatni co prawda miał już w parlamencie swoją reprezentację, ale używany był raczej jako bicz na tych głupich rusofobów z opozycyjnej partii Postępu i Sprawiedliwości. Ruch Narodnicki natomiast w parlamencie nie siedział, ale próbował znaleźć sobie trochę więcej przestrzeni poprzez krytykę Partii Okołorządowej i urządzanie hałaśliwych bójek z policją w centrum stolicy. Opinia, że należy poprzeć nowe ugrupowania, szerzy się niczym pożar. „Potrzebujemy zmian” – powtarzają jak mantrę młodzi marksiści-lesbianiści – „do czego wy, starzy, doprowadziliście? Do wojny z naszym sąsiadem, z którym przecież można się dogadać. A wiecie jakie tam są perspektywy handlu? Jesteśmy obywatelami świata, nie będziemy umierać za Warszawę!”. „Potrzebujemy zmian” – potakują im młodzi narodnicy – „do czego ta Zoolidarność doprowadziła? Rozprzedali cały majątek narodowy, uzależnili nas od Zachodu i wprowadzili do Polski lesbianizm. Rosja jest zdrowa moralnie i ma swojego papieża. Możemy się z nią dogadać”.

Sojusz narodników i marksistów-lesbianistów wokół walki o pokój zatacza coraz szersze kręgi. Sondaże wyborcze wskazują, że te dwa ugrupowania odniosą w wyborach piorunujące zwycięstwo. Kto jednak uzyska większość, tego nie wiadomo, bowiem sondaże nie obejmują okupowanej części kraju, na której sytuacja robi się coraz mniej wesoła. Ale i na zachód od Wisły nie ma się z czego cieszyć. Niemcy okupują Wrocław, Szczecin i Gdańsk, i nieoficjalnie grożą poważnymi konsekwencjami, jeśli wybory wygra którakolwiek z „młodych” partii.

* * *

Ten absurdalny potok świadomości, który jest oczywiście całkowicie nieprawdopodobny, mógłbym ciągnąć całymi godzinami. Przechodzę więc do sedna: tak, zagłosowałbym na Ruch Narodowy pod jednym warunkiem. Że zdołałby mnie przekonać, iż ma w swoich szeregach poważną grupę rusofobów, takich jak ja. Grupę na tyle poważną, że posiadającą nad całym ruchem nienaruszalny pakiet kontrolny. I wydaje się, że poprę taki Ruch Narodowy. Chyba nazywa się on jakoś tak: Prawo i Sprawiedliwość.

Jakub Brodacki

Panie Prezesie!

Niech Pan nie polemizuje z Januszkiem i Donkiem! To nie pański cyrk i nie pańskie małpy!

14.05.2012

Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, koledzy kupowali prezerwatywy, napełniali je wodą i zrzucali na głowy przechodniów. Inną szczeniacką zabawą było nadmuchiwanie tychże prezerwatyw, dociskanie pod ławką i eksplodowanie podczas zajęć lekcyjnych. W ten sposób uczniowie osiągali zamierzony efekt: oburzeni nauczyciele grali w ich cyrku jak gladiatorzy. Dla szczeniaków nie ma nic przyjemniejszego, niż manipulowanie emocjami dorosłych. Ubaw gwarantowany.

Po każdym happeningu Donalda i Janusza ze strony PiS padają gromy oburzenia i belferskie pouczenia. Na mównicę startuje zwykle Jarosław Kaczyński lub Antoni Macierewicz. Te występy ex cathedra nie odnoszą jednak zamierzonego efektu. W roli „mamusi i tatusia” występuje bowiem Ewa Kopacz, której zadaniem jest karcić nauczycieli. Szczeniaki mają świadomość bezkarności, gdyż mają poparcie „rodziców”.

W świecie massmediów Donek i Januszek również mogą liczyć na rodzicielskie poparcie i bezgraniczną miłość. A co robią blogerzy? Na prawicowych portalach sypią się gromy i belferskie pouczenia. Te gromy są podobnie nieskuteczne jak polemiki Pana Jarosława z Donkiem i Januszkiem. Januszek działa niczym PIORUNOCHRON i to dzięki niemu Donek może spać spokojnie. Blogerzy złoszczą się na świński ryj, wibrator, pistolet; publikują karykatury – bez efektu. Jeśli szczeniak gra rolę klauna, nie można go ośmieszyć. Dzięki prawicowej blogosferze happening zostaje powielony, rozpowszechniony i wzmocniony. Zupełnie za darmo, bez udziału massmediów, bez kosztów własnych! W ten sposób Januszek i Donek nie są ośmieszeni. W ten sposób odbywa się ich popularyzacja.

Happeningi Januszka i Donalda przypominają szczeniackie zabawy i apelują głównie do szczeniackich emocji. Januszek i Donek starają się wywołać reakcję oburzenia i pozyskać emocje młodzieży oraz części rodziców. Donek pozyskuje rodziców; wygłupy Januszka apelują natomiast do młodzieży. Tych panienek umalowanych i ufarbowanych jak prostytutki i tych pedałkowatych młodzieńców z grzywkami, dla których hasło „sadzić, palić, zalegalizować” nie jest niczym oburzającym. Dla tych ludzi Janusz i Donald są ludźmi wiarygodnymi, bliskimi emocjonalnie. Można się z nimi utożsamiać.

Czasami w szkole pojawia się charyzmatyczny nauczyciel. Zazwyczaj jest to facet nieco „postrzelony”, z rozwichrzoną czupryną, nie zawsze cieszący się sympatią ciała pedagogicznego. I zazwyczaj ten właśnie belfer zyskuje sobie łatwo serca młodzieży. Na wygłupy reaguje wygłupami, przy pomocy subtelnej ironii potrafi skutecznie ośmieszyć szczeniackie dowcipy. „Ziomal” – chociaż dorosły. Takim „ziomalem” jest na przykład poseł Jerzy Szmit.

Mnie też krew zalewa, gdy Donald z Januszem odstawiają swoje niby szczeniackie, a w istocie przygotowane przez socjologów prowokacje. Ale rzucanie gromów i moralne oburzenie to reakcja ograna i przewidywalna. Panie Prezesie! Niech Pan nie polemizuje z Januszem i Donaldem. Niech pan się nie rozmienia na drobne. To nie pański cyrk i nie pańskie małpy. Są posłowie z tylnych ławek, jak choćby wspomniany Jerzy Szmit, którzy lepiej potrafią ośmieszyć szczeniackie wygłupy (http://www.youtube.com/watch?v=ks4hmwHDOdM&feature=related). Im to na pewno nie zaszkodzi, a może zyskają dla PiS-u kolejnych, młodych wyborców, których tak bardzo nam dziś potrzeba.

Jakub Brodacki

Całość wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=Wa8TqsxoVUI&feature=related

Wenderlich o tym wydarzeniu: http://www.youtube.com/watch?v=PqRkzsoWI8Y&feature=related