Kebab, petarda i nóż

Krótko, bo na razie nic nie wiadomo. Zginął człowiek, który… no właśnie. Same znaki zapytania. Był pijany? Nie lubił kebabu? Nie lubił muzułmanów? A może po prostu kochał wrzucać ludziom petardy? Może w ogóle poszło o coś innego. Ale w świat już poszło: 21-latek zabity przez cudzoziemców, a do tego pewnie jeszcze muzułmanów.

(blog-n-roll.pl, 1.01.2017)

Mój komentarz. Od roku, a może i więcej, niż od roku massmedia (w tym niezalezna i wpolityce) bez przerwy alarmują zagrożeniem islamskim. Histeryczna Miriam Shaded chce zdelegalizować islam. O wojnie u naszych własnych granic od roku nikt już nie pamięta, bo – upraszczając – „j***ać banderowców, niech żyje Putin”.

Ktoś zaczął snuć domysły, że Ełk blisko Suwałk, a Suwałki to przesmyk, Kaliningrad i tak dalej. Zbieżność wydarzeń jest zastanawiająca, choć zaczynamy już być na to niewrażliwi. Zbyt wiele dzieje się na raz, zbyt wiele zła i szumu. Ale pomyślmy. Łukaszenka nie pojechał na szczyt euroazjatów, pojawiły się plotki, że na Białorusi ma być putin-majdan. Obama zrobił reset, a raczej re-reset, Trump na twitterze na to zresetował re-reset i pogłaskał Putina po tej mądrej łysinie. Okupacja w Sejmie pewnie jeszcze potrwa, bo przecież nie można dopuścić do tego, by rasiści rządzili Polską, prawda? Jest więc materiał do rozróby i robienia szumu na kolejne pół roku.

Ktoś to powinien przeciąć, ale z rozwagą i z wyczuciem ciężaru własnej ręki.

Jakub Brodacki

Międzymorze wg Marka Chodakiewicza (2)

Intermarium jest tematem, który będzie budził coraz większe zainteresowanie. Zajrzyjmy więc do księgarni i weźmy w ręce monumentalną pracę Marka Jana Chodakiewicza pt. Międzymorze. (Kontynuacja pierwszej części recenzji, która napisałem wcześniej – link)

(blog-n-roll.pl, 12.01.2017)

Bibliografia
Tym razem zaczniemy od bibliografii, co pozwoli nam ustalić, jaki jest dominujący (jak mówi dzisiejsza młodzież) „kontent” książki. Ku naszej radości autor wyróżnia źródła pierwotne (archiwalia, zbiory dokumentów) od źródeł wtórnych, którymi są w istocie monografie naukowe. Takie bardzo krytyczne podejście do „tfurczości” naukowej jest niezwykle trafne, bo prace uczonych są w istocie kompilacjami źródeł – mniej lub bardziej krytycznymi, a w każdym razie podlegającymi surowej ocenie.

Wśród źródeł pierwotnych widzimy archiwa specjalizujące się głównie w historii najnowszej, wydawnictwa źródłowe z tego okresu oraz pamiętniki, wspomnienia i dzienniki podróży zarówno z czasów wojennych, jak powojennych, a nawet najnowszych. Rozróżnienie między wydawnictwami źródłowymi a twórczością pamiętnikarską wydaje się słuszne, gdyż ta ostatnia zazwyczaj (choć nie zawsze) pozbawiona jest krytycznego „aparatu” naukowego, to znaczy przypisów i objaśnień wydawcy. Marek jako osobną kategorię podaje także prasę.

Wśród wydawnictw monograficznych zdecydowanie dominują wydawnictwa poświęcone historii wieku XX. Są jednakże i pojedyncze monografie dotyczące średniowiecza oraz praca Normana Daviesa pt. Boże igrzysko – kiedyś dla mnie objawienie, dzisiaj marny cień tego, co o Rzeczypospolitej powinniśmy wiedzieć. Już sam angielski tytuł tej książki (God’s Playground) jest skrajnie manipulacyjny – zakłada on mianowicie, że Polska istniała tylko dzięki szczególnej Opatrzności, gdyż sama nie dałaby sobie rady (w domyśle: z tak dziwnym ustrojem i społeczeństwem). Bóg sobie eksperymentował na Polakach i tylko dzięki temu Polska mogła istnieć tak długo. Niepokojąco kłuje w oczy Paweł Jasienica – autor, który też kiedyś był objawieniem, a dzisiaj chyba wszyscy już rozumiemy, że pisał książki o takiej treści, o jakiej pisać mógł pod reżymem cenzury i korzystając z prac naukowych również pisanych pod reżymem cenzury. Ubóstwo literatury przedmiotu dotyczącej Międzymorza czasów wcześniejszych skłania do ironicznej uwagi, że postulowany przez Autora logocentryzm nie zastąpi rzetelnej znajomości dawniejszej historii Międzymorza; jest jedynie zalecaną metodą badawczą.

O czym jest książka?

Biorąc pod uwagę stan bibliografii, można się zastanowić o czym w ogóle jest ta książka, począwszy od rozdziału 10. Nie jest ona o Międzymorzu, ale raczej o jego zniszczeniu i próbie odrodzenia i odbudowy poprzez lokalne wspomnienia i lokalny nacjonalizm. Kluczem do rozumowania Autora jest naturalna sympatia wobec każdego nacjonalizmu narodów podbitych przez Rosję i niechęć do sowieckiego „patriotyzmu”. Tłumaczy to daleko idącą tolerancję Autora do etno-nacjonalistycznych wybryków, które traktuje jako konieczny etap „odreagowania” po sowieckiej, totalitarnej unifikacji.

Okupacje, transformacja, wyzwolenie

Nie pozbawia to jednak Autora krytycyzmu i chirurgicznej uczciwości w opisie kolejnych okupacji: pierwszej sowieckiej (1939-1941), nazistowskiej (1941-1944) oraz drugiej sowieckiej (1944-1992). Następnie Profesor przechodzi do okresu transformacji ustrojowej. Autor kapitalnie rozumie proces transformacji, ma też ogólny ogląd tego procesu, spojrzenie z lotu orła, nie zaś kuricy. Jedyne czego w tym opisie brakuje, to odniesienia do poprzednich transformacji ustrojowych, które przechodziło państwo rosyjskie, to znaczy transformacji od Rosji Rurykowiczów do Rosji Romanowów oraz transformacji od Rosji Romanowów do Rosji bolszewickiej. Jeśli Autorowi trudno odnaleźć łącznik między tymi transformacjami, to podpowiadam tylko jeden, lecz zupełnie kluczowy: tajne służby. Autor pierwszej transformacji – Fiodor (Filaret) Romanow był mistrzem działań o charakterze specjalnym i to on był autorem całego procesu, w wyniku którego jego syn Michał zapoczątkował nową dynastię.

W kolejnych rozdziałach Marek Chodakiewicz opisuje wyzwolenie Intermarium spod okupacji sowieckiej, przywołując tu nieznany szerszej publiczności fakt, że Białoruski Front Narodowy postulował pod koniec lat 80. utworzenie unii białorusko-bałtycko-ukraińskiej, czyli niemalże restauracji Wielkiego Księstwa Litewskiego (dzisiaj ten pomysł jest popularny na Ukrainie i jeśli Łukaszenka znajdzie w sobie dość śmiałości, zapewne zostanie zrealizowany…).

Procesy postkomunizmu w Intermarium

Przechodzimy do części trzeciej, czyli do opisu sytuacji obecnej od 1992 roku począwszy. Na obszarze Międzymorza ścierają się takie żywioły, jak postkomunizm, nacjonalizm i globalizm, walczą, ale i przenikają się, stosując rozmaite kombinacje i mieszaniny we wzajemnej zależności. Cały wywód jest ogólnie rzecz biorąc prawdziwy, ciekawy, miejscami dyskusyjny. Przede wszystkim Autor koncentruje się na opisie procesów, natomiast wadą wywodu jest pomijanie ludzi, na przykład postaci Lecha Kaczyńskiego, który wymieniany jest głównie w przypisach. Wynika to zapewne z faktu, że polityczni bohaterowie Międzymorza ciągle nie mają jednoznacznej oceny wśród swoich rodaków, a idea Międzymorza powinna jednoczyć, a nie dzielić. Trudno jednakże utrzymać ten bezosobowy stan idei na dłuższą metę.

Autor wyjątkowo trafnie wskazuje na fakt, że elity postkomunistyczne wspierały odrodzenie tradycyjnej religijności chrześcijańskiej w całym Międzymorzu. Jak stwierdza autor:

Ta dialektyczna strategia służy kilku celom. Po pierwsze – daje postkomunizmowi instrument kontroli mas – instytucjonalny i duchowy. Po drugie – jeszcze bardziej w oczach publiczności legitymizuje to postkomunistów jako rzekomych tradycjonalistów, a przynajmniej odnowicieli tradycji. Po trzecie – po zgonie kultu marksistowsko-leninowskiego nowa strategia kanalizuje ludzką potrzebę duchowości w jeszcze jednym oficjalnie uznanym ujściu. Po czwarte – wykorzystuje dla wsparcia postkomunizmu stare religijne instytucje i ich kadry, w tym agentów tajnej policji, jako użyteczne podpórki reżymu, jako pokazówkę dla widzów krajowych i zagranicznych, żeby dostrzegli „wolność religijną” i „liberalizm” systemu”.

Jeśli przypomnimy sobie bezkrytyczny kult „papieskich kremówek”, czyli przykład najbardziej skrajny, to zrozumiemy „jak to się je”. Zrozumiemy również, dlaczego wśród ludzi myślących i nieco zbuntowanych popularne są wszelkie nurty religijne, byle nie katolicyzm. Na prawicy narodowej z wolna szerzy się libertariański protestantyzm (Martin Lechowicz, pastor Chojecki), w środowiskach liberalnych popularne są religie wschodu we wszystkich możliwych odmianach, oczywiście w większości w formie sekciarskiej. Ludzie unikają tradycyjnego chrześcijaństwa nie tylko z czysto osobistych powodów, lecz także z obawy przed odebraniem im wolności myślenia. Niektórzy – tak jak ja – obawiają się, że katolicyzm będzie w Polsce pasem transmisyjnym postkomunistycznego prawosławia. W tym kontekście uważam, że zagrożenie islamskie jest naprawdę śmieszne.

Bardzo ciekawym poznawczo rozdziałem jest rozdział 17, opisujący stan rzeczy w państwach nadbałtyckich, dostarczający wielu powodów do sympatii, także dla Litwinów, którzy jako jedyni doprowadzili do ujawnienia wszystkich teczek dawnej bezpieki. W rozdziale 18 dowiadujemy się wielu szczegółów z najnowszych dziejów Ukrainy, Białorusi i Mołdawii. Z większą sympatią podchodzimy do postaci Wiktora Juszczenki, który naprawdę robił, co mógł, lecz padł pod recydywą postkomunistów.

Reintegracja Intermarium?

W kolejnym, 19 rozdziale, Marek prezentuje próby Międzymorza do integracji i wyrwania się spod rosyjskiej zależności. To jest oczywiście najciekawszy rozdział, choć nie miałby swojej mocy, gdyby nie całość książki, która go uwiarygadnia. Profesor podpowiada możliwie najmniej konfliktowe sposoby reintegracji i kluczowe ruchy, które należy wykonać, aby państwa najbardziej oporne wobec idei, stały się jej potencjalnie przychylne. Idee Marka wprost korespondują z moimi i w zupełności je podzielam. Należy więc rozpocząć federalizację w taki sposób, by utworzyć równoległe struktury federacyjne dublujące struktury UE i Wspólnoty Niepodległych Państw. Początkowo struktury tworzyłyby mniejsze grupy państw, takie jak Białoruś-Ukraina, Litwa-Łotwa-Estonia, Polska-Czechy-Słowacja-Węgry, Rumunia-Bułgaria oraz dawne kraje Jugosławii i ich sąsiedzi.

Proces wspinałby się od szczebla lokalnego przez krajowy i regionalny Wymagałby mnóstwa dwustronnych, trójstronnych i wielostronnych porozumień na obszarze między morzami Czarnym, Bałtyckim i Adriatyckim. Proces rozpocząłby się na najniższym szczeblu, od najdrobniejszych spraw handlowych, transportowych i temu podobnych. Wzajemnie korzystna wymiana handlowa byłaby kluczem do powodzenia projektu. To oznacza jak najmniej regulacji rządowych.

Najpierw na szczeblu lokalnym potrzebne byłoby nadgraniczne zaangażowanie każdego uczestnika. Regułą powinny być granice otwarte dla ruchu lokalnego… W obwodzie kaliningradzkim też należy rychło wprowadzić lokalny system ułatwień podróży i handlu, ale dopiero wtedy, kiedy uzyska autonomię lub niezależność od Moskwy, ku czemu trzeba oczywiście dążyć”.

Ten ostatni postulat został niestety wykolejony i zrealizowany na sposób sowiecki. Zobaczymy, jakie będą jego dalsze koleje.

Dalsze etapy federalizacji zaprezentowane przez Marka są dość skomplikowane, toteż wypada je zacytować w całości:

…Białoruś, Ukraina i Mołdawia podjęłyby dwu- i trójstronna integrację we własnym gronie. Musiałyby skoordynować swoje systemy na poziomie kompatybilnym z Litwą, Łotwą i Estonią. Jednocześnie każdy kraj z pierwszej trójki realizowałby dwustronne porozumienia z każdym krajem z drugiej trójki. Następnie kraje obu federacji w Międzymorzu rozpoczęłyby proces integracji prowadzący pierwszą trójkę do stopniowego opuszczenia WNP”.

Rozumiemy oczywiście, jak ryzykowny byłby to proces wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej na Donbasie. Odtworzenie Wielkiego Księstwa Litewskiego to dla Moskwy zły sen i jeszcze gorsza ewentualność, niż odtworzenie zjednoczonej Rzeczypospolitej. W tym drugim wariancie Moskwa mogłaby rozgrywać antypolskie etno-nacjonalizmy Międzymorza, w tym pierwszym byłoby to o wiele trudniejsze, zwłaszcza gdyby Polska zaangażowała się we wspieranie nowego bytu para-państwowego ze zdwojoną energią i z poszanowaniem jego odrębności. Posłuchajmy jednak dalej:

„Równolegle podobny wielostopniowy proces realizowany byłby na liniach Ukraina-Mołdawia i Rumunia-Bułgaria. Czwórka wyszehradzka postąpiłaby według tego samego modelu, podobnie podejmując zobowiązania wobec bezpośrednich sąsiadów, tak jak kraje bałkańskie, bez opuszczania UE. Kraje członkowskie UE z >nowej Europy< posłużyłyby za kotwicę procesu. Czwórka wyszehradzka byłaby osią. Wokół niej państwa wschodniobałkańskie integrowałyby się z zachodnio-bałkańskimi i wciągnęłyby je do UE. Wtedy państwa nadbałtyckie zrobiłyby to samo razem z centralnym i południowym Międzymorzem, a następnie wszystkie zharmonizowałyby się z Bałkanami i czwórką wyszehradzką. Tkwiące w centrum operacji V4 stabilizowałoby całość przedsięwzięcia”.

Głównych trudności w realizacji projektu autor upatruje w kłodach, które UE mogłaby kłaść pod nogi jego twórcom. Nie dostrzega jednakże innego problemu, a mianowicie stopnia dojrzałości elit i narodów „wyszehradzkich” do realizacji tego przedsięwzięcia. To nie może być tylko projekt PR. To musi być rycerska gotowość wzięcia odpowiedzialności za kraje, na które spadnie główny ciężar rosyjskiego gniewu – to znaczy na Ukrainę i innych sukcesorów Wielkiego Księstwa Litewskiego oraz Państwa Kawalerów Mieczowych.

Czy to znaczy, że praca Chodakiewicza (napisana przed napaścią Mordoru na Ukrainę) jest już nieaktualna? Autor zwraca uwagę, że federalizacja jest możliwa dopóty, dopóki nie ma wojny oraz zauważa, że w Międzymorzu „nie odkryto jeszcze sprawy szerszej niż własny kraj, za którą warto umierać” i dodaje: „nikt nie jest gotów umierać za euro”. Tu najwyraźniej się myli, ponieważ Ukraińcy najwyraźniej są gotowi umierać za euro, choć zapewne nie wszyscy. Naturalnie nie chodzi tu o konkretne „euro”, lecz o symbol wolności, który ma dla Ukrainy znaczenie szersze, niż tylko etno-nacjonalistyczne. Jakkolwiek nagła kariera Sławka Nowaka na Ukrainie jest dla nas czymś oburzającym i śmiesznym, to jednak sama otwartość Ukrainy i de facto „otwarty nacjonalizm”, czyli patriotyzm Ukraińców jest sporym zaskoczeniem. Gromada gruzińskich doradców, którzy początkowo mieli wspierać ukraińskie reformy to widome świadectwo woli narodu. Nie dziwi zatem wysiłek, z jakim Moskwa próbuje wzmocnić etno-nacjonalizm na Ukrainie i, niestety, w Polsce. W obecnym stanie rzeczy tylko etno-nacjonalizm może storpedować dążenie do wolności całego regionu.

Ta lepsza strona, lepsza twarz Ukrainy, ujawniła się w chwili najwiekszego zagrożenia i największego nasilenia wojennego terroru Rosji wobec Ukrainy. Ukraińcy nagle odkryli sens patriotyzmu, który nie jest oparty wyłącznie na kategoriach etnicznych czy językowych. W pierwszych dniach po zwycięstwie rewolucji na Majdanie, w opozycji do nerwowych ruchów parlamentu, społeczeństwo przeciwstawiło się próbom antagonizowania Ukraińców na rosyjsko- i ukrainojęzycznych. Nie udało się uniknąć rozlewu krwi, ale przynajmniej próbowano. Nagle się okazało, że rosyjskojęzyczna Odessa bynajmniej nie tęskni za „ruskim mirem”. Podobnie zachowały się inne regiony rosyjskojęzyczne, łącznie z sowieckim Charkowem i Zaporożem. Wyjątkiem był Krym oraz znaczna część Donbasu. Ciekawe procesy następują także w ostatnich miesiącach. Rośnie w siłę nowa organizacja zwana Korpusem Narodowym, oparta na kadrach ochotniczej formacji pułku Azow. Kadry pułku w maju 2015 roku w większości pochodziły ze środkowej i wschodniej Ukrainy.

Ta nowa formacja polityczna jest niedostrzegana w Polsce. Postuluje ona powołanie Międzymorza i jest przyjazna wobec Polski. We wpisie „azowskiego” szefa rekrutacji na Europę, Gastona Bessona na portalu społecznościowym „Azowa” z 5 września 2014, czytamy:

Trochę rosyjskiej propagandy… Jesteśmy wszyscy nazistami, syjonistami i islamistami! Dlaczego? Ponieważ nie zgadzamy się na aneksję 1/3 Ukrainy przez miłośników Wielkiej Rosji, antyfaszystów, byłych komunistów i innych sowieckich nostalgików. Ukraina jest jedna i niepodzielna. I taka pozostanie. Nie chcemy mafii Putina, Wielkiej Rosji, komunizmu, NATO ani Unii Europejskiej. Chcemy być niezależni, socjalistyczni (*w rozumieniu solidarystycznym, antymarksistowskim), nacjonalistyczni i chrześcijańscy. Chwała Ukrainie! Za wielką europejską rekonkwistę. źródło

Okazuje się, że Ukraina przeżywa swoistą „terapię szokową” i przyspieszone budowanie nowej tożsamości. Byłoby lepiej, żeby dokonało się ono w warunkach pokojowych, ale lepszy rydz, niż nic.

W kolejnym 20 rozdziale Marek Chodakiewicz opisuje większości i mniejszości w Międzymorzu. Opis sytuacji mniejszości polskiej na Litwie na pewno nie spodoba się naszym najzagorzalszym narodowcom i narodowym bolszewikom. Jest on jednak uczciwy. W podsumowaniu stwierdza, że należy odrodzić ducha Rzeczypospolitej Korony Polskiej i WKsL z uwzględnieniem księstw ruskich. Gruntowne studia ujawnią, jak wiele nam brakuje wrażliwości i empatii. Bez tych studiów

„mieszkańcy Międzymorza pod wodzą krzykliwych ludowych nacjonalistów, nawiedzonych narodowych bolszewików i cynicznych postkomunistów rozszarpią projekt jako operację maskującą rehabilitację polskiego szowinizmu i imperializmu. Jest rzeczą oczywistą, że nie może to być tylko polski projekt. To musi być projekt lokalnej, narodowej elity Międzymorza. I powinien to być projekt zachodni. Ma szanse powodzenia jedynie z poparciem Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie, to przejmą go Moskwa i Berlin, schowany za plecami Brukseli”

W części czwartej Autor jak gdyby rozpoczyna książkę od nowa, skupiając się na miłych sercu studiach terenowych. Część ciekawa, reporterska, w której kreśli po prostu post-sowiecki krajobraz, z tymi wszystkimi pomnikami Lenina i Bandery, które się tu i ówdzie wówczas przenikały (autor nie wspomina już o tym, że słynny „Leninopad” wyeliminował sowieckiego ludobójcę, pozostawił jednak ideologa etno-nacjonalizmu). Opisuje mentalność, wspomnienia ludzi i etnosów oraz fałszywą, sowiecką tożsamość. Kreśli przed naszymi oczami stereotypy narodowe i stereotypy naukowe, szczególnie dotkliwe dla nauki zachodniej, która o Międzymorzu w gruncie rzeczy „nic nie wie”. W zakończeniu postuluje przede wszystkim wzmożony wysiłek badaczy w celu odkrycia historii Intermarium na nowo i rozwiania trujących mgieł mitów sowieckich, jak również fałszywych mitów etno-nacjonalistycznych.

Cóż jeszcze można dodać? Właściwie nic, poza tym, że trzeba zakasać rękawy i nie oglądając się na wzajemność zabrać się do roboty. Nie należy się tez przejmować tym, że „mniejsze” lub „młodsze” narody włażą nam na głowę, wykorzystując naszą uległość i życzliwość. Lwiątka też często włażą na lwicę, która traktuje pobłażliwie ich wybryki, a czasem tylko skarci. Nie bije się dzieci. Dzieci trzeba wychować. A z czasem może się okazać, że to my możemy się więcej nauczyć od nich, wbrew oczekiwaniom.

Jakub Brodacki

Międzymorze wg Marka Chodakiewicza (1)

Intermarium jest tematem, który będzie budził coraz większe zainteresowanie. Zajrzyjmy więc do księgarni i weźmy w ręce monumentalną pracę Marka Jana Chodakiewicza pt. Międzymorze.

(blog-n-roll.pl, 3.01.2017)

Przyjrzyjmy się wpierw okładce. Ku naszej radości dostrzegamy na niej mapę Rzeczypospolitej z roku 1730 zatytułowaną Intermarium Polonia. Na mapie tej widzimy dawno już wtedy nieaktualne granice – Estonia w granicach Międzymorza, Smoleńsk, Starodub, Nowogródek Siewierski, Kijów – wszystko to ostatecznie utracone w roku 1710. Niemniej jednak w tym czasie i aż do końca istnienia państwa, istnieć będą wirtualne sejmiki smoleńskie, a obywatele smoleńscy ciągle jeszcze żyć będą nadzieją powrotu do granic ojczystych. Przez długi czas jeszcze będą sobie oni sprowadzać żony z terytorium Rzeczypospolitej, by zachować swoją przynależność do cywilizacji sarmackiej i przekazać ją w spuściźnie dzieciom. W latach 20. XVIII wieku ulegnie to zmianie, gdy władze rosyjskie wprowadzą oficjalny zakaz sprowadzania żon zza zachodniej granicy i szlachta smoleńska ulegnie stopniowej rusyfikacji. Tak czy inaczej mapa z roku 1730 przedstawia jak gdyby ostatni cień dawnej, potężnej Речи Посполитой, potężnego Commonwealth.

Przyglądamy się okładce tylnej. Uśmiechnięty Autor przemawia na mównicy The Institute of World Politics, krótki życiorys, streszczenie, patroni medialni. Jak to w księgarni bywa po pierwsze zaczynamy wertować książkę od tyłu. Kilka reklam książek wydawnictwa Biblioteka Wolności, które jest wydawcą książki. Wśród nich zachęca praca Tomasza Sommera Operacja antypolska NKWD 1937-1938. Ale obok przykry zgrzyt – Historia według Korwina. W pierwszym odruchu mam ochotę wyrwać tę kartkę z książki, rozglądam się ukradkowo, czy nikt nie widzi, ale ostatecznie rezygnuję z tego aktu wandalizmu, bo wszak nie ma róży bez kolców. Wertuję kolejne strony i tu znów odstręczające reklamy dwóch książek: Jak sanacja budowała socjalizm (wizerunek marszałka Piłsudskiego zestawiony z sowieckim sierpem i młotem) oraz Żydowskie lobby polityczne w Polsce (litości!). Wydaje mi się, że te reklamy są krzywdzące dla Autora książki, mam poczucie, że ktoś mu narobił na wycieraczkę. Dalej indeks geograficzny i indeks nazwisk – dziwnie ubogi, ale pewnie nie uwzględniono nazwisk wymienionych w przypisach.

Zniesmaczony Korwinem (który nota bene nie ma prawa używać herbu Korwin, ale to inna historia) wracam do strony tytułowej i przeglądam spis treści. Rzuca się w oczy, że właściwa historia zjednoczonego Intermarium jest najkrótszą częścią książki. Mam na myśli część pierwszą. Próbuję zrozumieć, dlaczego. Wertuję wstęp i z miejsca dostrzegam, że książka jest pisana dla Amerykanów. A Amerykanie zdaje się nie lubią zbyt długich ramot o historii dawniejszej, gdyż dzieje świata przed rewolucją amerykańską wprawiają ich w zakłopotanie. Z satysfakcją jednak zauważamy, że sposób, w jaki Marek kreśli historię Międzymorza, jest (świadomie?) zaczerpnięty z historiozofii kronikarza Macieja Stryjkowskiego. Opisuje mianowicie historię Międzymorza jako historię „trzech początków”, czyli początków Polski, początków Litwy i początków Rusi. Tak właśnie postrzegał dzieje Rzeczypospolitej Maciej Stryjkowski i tak postrzega ją Chodakiewicz. Zresztą innej drogi, uczciwie rzecz biorąc, nie ma. Potem jednak Autor z miejsca przechodzi do historii „dojrzałej” Rzeczypospolitej po roku 1572.

Jak wiadomo, im więcej słów, tym więcej błędów, a praca Marka Chodakiewicza liczy sobie bez mała 610 stron. Żaden historyk nie jest omnibusem, a diabeł tkwi w szczegółach. Jednakże przeskok między plemiennymi pierwocinami Bałtów, Polan i Rusów a Rzecząpospolitą jest aż nazbyt widoczny i trudno nazwać go przypadkowym. Autor zasypuje czytelnika faktami w układzie tematyczno-chronologicznym, w którym jednak powinno być miejsce dla Unii w Krewie i – nade wszystko – dla dwóch najważniejszych mężów stanu Intermarium, to znaczy dla Jagiełły i Witolda. Może coś przeoczyłem? Sprawdzam w indeksie – nie ma ani jednego, ani drugiego. Klops. Nagle w rozdziale czwartym otrzymujemy już późną formę Intermarium. Chodakiewicz pisze „wynikła z tego polsko-litewska Rzeczpospolita…” – z czego??? Gdzie się podziało kilkaset lat wspólnej historii od czasów Łokietka i Olgierda do czasów Zygmunta Augusta?

No dobrze. Skupmy się jednak na tymże rozdziale czwartym. Napiszę tylko o tym, z czym się nie zgadzam lub czego brak. Otóż na s. 71 Autor pisze:

…ważne prawo weta (liberum veto) zabezpieczało wolność jednostki, nakazując, aby uchwały sejmowe przyjmowane były jednomyślnie. To ciekawe, lecz w istocie zabójcze polityczne narzędzie wyrosło z wczesnośredniowiecznego zwyczaju polskiego zabiegania o konsensus. Zamysłem była ochrona mniejszości, nawet jednoosobowych. Jeśli przepis był niemiły choćby jednemu posłowi, mógł on przerwać obrady swoim wetem.

Tak jak ryba jest częściowo nieświeża, tak i to stwierdzenie nie pachnie najlepiej. Sprawa nie jest oczywista, jest wręcz przedmiotem wieloletniej dyskusji uczonych. Rozbierzmy to na czynniki pierwsze:

– liberum veto nie zabezpieczało wolności jednostki, tylko tyranizowało większość;

– uchwały sejmowe nie były podejmowane jednomyślnie, tylko jednogłośnie (wiem, że to niby niewielka różnica, ale historyk powinien ważyć słowa).

Ale to nie wszystko. Pomysł, że Rzeczpospolita jest zbiorowiskiem wielu mniejszości, narastał z czasem, a liberum veto nie pojawiło się nagle, lecz w wyniku zdobywania kolejnych przyczółków w precedensowym prawie parlamentarnym. Liberum veto, o którym pisze Marek Chodakiewicz, jest więc zjawiskiem późno-siedemnastowiecznym, a w istocie głównie osiemnastowiecznym. Ale w tym okresie liberum veto na pewno nie służyło do obrony praw mniejszości.

Autor może się bronić stwierdzeniem, że uproszczenia są konieczne. W tym przypadku jest to jednak uproszczenie zabójcze dla prawdy. Rytualne dochodzenie do zgody przenikało wszystkie sfery życia dawnej Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVI i pierwszej połowie XVII wieku, ze szczególnym zagęszczeniem podczas obrad parlamentu. Uważano, że prawo uchwalone zgodnie ma sankcję sakralną (Duch Święty był patronem zgody, dlatego Sejm rozpoczynano Mszą do Ducha Świętego). W związku z tym stosowano rytualne protesty po to, aby zmusić politycznych przeciwników do dyskusji, jednak nikt nie chciał tą drogą zrywać Sejmu. To się po prostu nie mieściło w głowie. Poseł zgłaszający protest nie zrywał obrad, tylko próbował jeszcze raz wrócić do dyskusji. Jednak pojedyncze protesty tonęły zazwyczaj w powodzi głosów znużonej większości, która – szczególnie pod koniec sesji sejmowej – marzyła o jak najszybszym uchwaleniu ustaw i rozjechaniu się do domów. Aby doprowadzić do rozerwania obrad, nie wystarczył sprzeciw jednego posła. Potrzebny był sprzeciw grupy posłów znaczących w hierarchii towarzyskiej lub państwowej. A to zdarzało się niezwykle rzadko.

Na stronie 75 autor referuje polonizację Intermarium (natione Polonus, gente Ruthenus). Słusznie, ale brakuje tu wyraźnego stwierdzenia, że proces ten miał zarówno korzystne, jak niekorzystne skutki; między innymi właśnie takim złym skutkiem był bunt Bohdana Chmielnickiego. Na stronie 76 przywołuje znów znany mit o Rzeczypospolitej jako antemurale Christianitatis – przedmurza Chrześcijaństwa (złośliwi nazywają to „przedmurzyństwem”). Cały akapit jest czymś w rodzaju prawdziwej idealizacji. Czytamy w nim między innymi:

Ze swych dwóch stolic – Krakowa i Wilna – Jagiellonowie dokonywali ekspansji na północno-wschopdnią, środkową i południowo-wschodnią Europę… Stanowili wyzwanie dla Habsburgów, prowokowali Ottomanów, gromili moskiewskich Rurykowiczów…”.

Zatrzymajmy się na tym ostatnim stwierdzeniu. Owszem, wojska Jagiellonów od czasu do czasu gromiły Rurykowiczów. Jednak o jakiej „ekspansji na północno wschodnią Europę” pisze Autor? Ekspansja Wielkiego Księstwa Litewskiego zakończyła się na panowaniu Kazimierza Jagiellończyka w najlepszym razie. Następni Jagiellonowie wręcz wycofywali się ze wschodu i północy, próbując dokonać ekspansji na południe. Kiedy się zorientowali, że koszty tej ekspansji są o wiele większe, niż pożytki, wrócili znowu na wschód, ale było już za późno. Nowogrodzianie zostali wymordowani, Smoleńsk dostał się w moskiewską niewolę. Takie są zwykle koszty „wojen o ropę” – by użyć skrótu myślowego przeznaczonego dla umysłów amerykańskich. „Iraku” nie zdobyli, przewagę nad Moskowią utracili. Sobieski ze swoją odsieczą wiedeńską (którą Chodakiewicz tak Amerykanom zachwala) wbił ostatni gwóźdź do trumny Rzeczypospolitej.

Na tejże stronie 76 wspomina Autor, że przyczyną upadku RP było „nadużywanie wolności, które doprowadziło do załamania parlamentaryzmu”. Znów mamy tu do czynienia z ogólnym stwierdzeniem. Prawdziwym, ale warto byłoby dodać pewien bonus, szczególnie przydatny dla Amerykanów. Otóż główną przyczyną rozkładu parlamentaryzmu był legalizm i rozpanoszenie się kontr-kultury prawniczej. Legistyczne kruczki panoszyły się najpierw w sądach, potem stopniowo zadomowiły się w parlamencie. Ameryka jest krajem, w którym na 100 obywateli przypada podobno jeden prawnik. Zagrożenie jest oczywiste. Przyjdzie chwila, w której prawnicy będą wybierać prezydenta, prawnicy będą podważać wynik wyborczy, wreszcie prawnicy podważą sens i naturalną wykładnię Konstytucji. Ślepy legalizm i proceduralizm w miejsce dobrej woli i patriotyzmu. To właśnie ten nowotwór obalił Pierwszą Rzeczpospolitą. I drugi na dokładkę – przekonanie, że społeczeństwo składa się z tak wielu mniejszości, że niemożliwe jest skupienie się obywateli wokół dwóch-trzech głównych programów politycznych. Najlepiej podzielić obywateli na 36 płci, a potem stwierdzić, że Konstytucja jest nieaktualna, bo pisały ją szowinistyczne męskie świnie i rozwiązać Stany Zjednoczone. To jest w przenośni to, co de facto dotknęło Rzeczpospolitą.

Na stronie 77 wspomina autor, że szlachta korzystała ze zwolnień podatkowych. To prawda, że podatki płacili chłopi, ale tak czy owak tracił na tym właściciel ziemski. Szczególnie, że sejmy niemal każdego roku uchwalały podatki. Problem polegał raczej na braku aktualnych spisów podatkowych. W rezultacie podatki ściągano według spisów dawno już nieaktualnych. Kolejnych aktualizacji dokonywano zbyt rzadko, dochody malały, toteż uchwalano nierzadko podatki podwojone, potrojone – i tak dalej – aby pozyskać niezbędne środki na wystawienie wojska. Kulała przede wszystkim organizacja ściągania podatków, a nie ich procentowe rozłożenie na podatników. Nota bene, znaczną część budżetu podtrzymywali Żydzi, a podatki na nich nakładane były niemałe.

Po rozdziale opisującym Rzeczpospolitą autor od razu przechodzi do czasów I wojny Światowej nie zająknąwszy się nad postacią Adama Czartoryskiego (szukam w indeksie – takowy nie istniał), który w sprawie Intermarium miał jednak coś do powiedzenia. I znów skupię się na tym, co budzi mój sprzeciw lub czego brakuje. Po pierwsze Autor nie docenia jakby procesu przekształcenia polskiego narodu politycznego w naród etnograficzny w epoce nacjonalizmów. Pisze o tym wszędzie, ale jak gdyby nie przywiązuje do tego większej wagi. Aż się prosi, aby ten proces wskazać jako główny powód niepowodzenia wysiłków Józefa Piłsudskiego – głównego wykonawcy idei Międzymorza. Tymczasem Piłsudski występuje tylko w jednym kontekście, a mianowicie jako współsprawca zwycięstwa komunizmu w Rosji. Cytuję:

…ważnym czynnikiem w niepowodzenia w osiągnięciu jedności przeciwko komunizmowi były lewicowe koligacje niektórych największych graczy. Na przykład polski wódz naczelny, marszałek Józef Piłsudski, był nastawionym narodowo socjalistą. Białych i ich zdeklarowany cel – restaurację samodzierżawia – uważał za większe zagrożenie niż Czerwonych i ich utopijną obietnice socjalnego raju na ziemi. W decydującym momencie 1919 roku Piłsudski postanowił zachować neutralność w rosyjskiej wojnie domowej, co było prezentem dla Lenina.

Chodakiewicz chyba zapomniał wspomnieć o tym, że bolszewicy wyraźnie zadeklarowali odbudowę Rzeczypospolitej w granicach z 1772 roku, natomiast biali w najlepszym razie chcieli utworzenia państwa polskiego z ziem Królestwa Kongresowego. Oczywiście najlepiej, jeśliby to państwo było częścią składową Imperium Rosyjskiego. Poparcie dla białych mogło więc oznaczać, że Rzeczpospolita nie jest zainteresowana odzyskaniem większości swego terytorium. Inaczej mówiąc wschodnie granice Intermarium złożone by zostały na ołtarzu antykomunizmu. Choć deklaracja bolszewików była nieszczera, jednak w dyplomacji takie deklaracje mają swoją moc i mogą być użyte jako argument przy stole rokowań (oczywiście po wygranej wojnie).

No i boli coś jeszcze. O Giedroyciu i prometeiźmie ani słowa. A przecież prometeizm to jest coś, co się powinno Amerykanom spodobać. Właśnie prometeizm. Polska jako latarnia wolności, która jeśli nie wyzwala, to przynajmniej próbuje wyzwolić podbite narody. Jak Ameryka swego czasu.

Dochodzimy do rozdziału 7 poświęconego okresowi międzywojennemu. Nie będę poruszał zagadnień, na których się nie znam, skupię się jednak na tym, co moim zdaniem jest kontrowersyjne z punktu widzenia historyka wieku XVII. Czytam i oczom nie wierzę:

Komunizm był w Rosji Sowieckiej i jej >republikach< obcym przeszczepem. W organizmie żywiciela znalazł dla siebie wyśmienite możliwości. Komuniści odziedziczyli po carskim imperium nie tylko wiele terytoriów, ale też spuściznę samodzierżawia, orientalny despotyzm, państwo patrymonialne, ideologię Trzeciego Rzymu, wielkoruski szowinizm”.

Ależ w tych trzech zdaniach Autor przeczy sam sobie! Zostawmy na boku kwestię „republik” związkowych ZSRS. Chodzi o Rosję samą. Jeśli organizm był dla żywiciela dogodnym żerowiskiem, jeśli pasożyt znajdował w organizmie składniki niezbędne do swego rozwoju, to naprawdę nie może być przypadkiem, że komunizm zatryumfował właśnie w Rosji. Nie w Niemczech, nie w Anglii, nie w Polsce (gdzie narzucono go obcą przemocą), ale właśnie w Rosji. A contrario ktoś może powiedzieć, że Rosjanie komunistów nie wybrali w wolnych wyborach. Ale taki argument to strzał we własną stopę. Elity rosyjskie przez setki lat hodowały w Rosji wysoce niestabilny ustrój, spróchniały od wewnątrz, znajdujący się stale na krawędzi załamania, podtrzymywany przy życiu wyłącznie siłą strachu i morderczej biurokracji, ciągłymi wojnami i potulnością poddanych, którzy jednak marzyli o zamianie ról, o wejściu w rolę panów i korzystali z okazji do tego przy każdej nadarzającej się sposobności. W 1917 okazja była najlepsza z możliwych i wszyscy marzący o władzy absolutnej i bezkresnym upojeniu złem ochoczo z niej skorzystali. Państwo komunistyczne było zwieńczeniem diabelskiego samodzierżawia, idei Trzeciego Rzymu i szowinizmu. Ideom tym nadało tylko inne nazwy, odpowiednio: dyktatury proletariatu, siedziby światowego komunizmu oraz narodu sowieckiego. O ile stara Rosja stosowała terror wobec elit krajów podbitych, o tyle nowa – w epoce mas – terror ten rozszerzyła na elitę możliwie najszerzej rozumianą, włączając w to wszystkich, którzy skorzystali z szeroko dostępnego uobywatelnienia. Między Rosją carską a sowiecką jest więc różnica skali, która następnie dopiero stała się różnicą jakościową. Jedno wyrosło na drugim. Jeśli Rosja carska pasożytowała na Intermarium i innych narodach podbitych, to Rosja sowiecka pasożytowała na tym, co stworzyła Rosja carska. Stary pasożyt został pokonany przez nowego, który był jego krewnym, tyle że bardziej żarłocznym i niszczycielskim.

Konserwatyści zwykle wzdragają się przed konstatacją, iż chrześcijaństwo rosyjskie nie było chrześcijańskie. Istnieje też wśród nas wszystkich iskierka nadziei, że Rosję uda się kiedyś ucywilizować. Do dzisiaj rozpowszechniony jest mit o tym, jak to „dobry” hetman Żółkiewski próbował naprawić to, co wyrabiał „zły” król Zygmunt III Waza. Szkodliwy ten mit siedzi w nas uporczywie. Przypomnę tylko o jednym, jakże znamiennym wydarzeniu. Podczas gdy wojska Rzeczypospolitej oblegały Smoleńsk, do królewskiego obozu pod tą twierdzą przyjechali wysłannicy moskiewskich bojarów, negocjować warunki przyjęcia królewicza Władysława na tron carski. Był wśród nich patriarcha Filaret (Fiodor) Romanow, ojciec późniejszego cara Michała. Sprytny patriarcha uparł się, że warunkiem koronowania Władysława musi być jego chrzest w prawosławnym obrządku. Był to oczywisty nonsens. Kanclerz Lew Sapieha słusznie mu odpowiedział że „o chrzcie powtórnym nie napisano nigdzie”. Warto zapamiętać ten kazus.

Myślę jednak, że najciekawsze dopiero przede mną. Chodzi o te rozdziały, w których Chodakiewicz opisuje czasy obecne i obecny stan krajów Międzymorza. Uważam, że począwszy od rozdziału 10 książka dopiero nabiera rozpędu. Szkoda, że tak późno, bo wszak potrzebna nam jakaś spójna idea Międzymorza. Nam przede wszystkim. Amerykanom w drugiej kolejności.

Ciąg Dalszy Nastąpi

Jakub Brodacki

Mitteleuropa. Zła macocha Intermarium.

Ostatnio ślęczę nad mapami dawnego powiatu starodebskiego, postanowiłem więc urozmaicić sobie doznania intelektualne i sięgnąłem po dzieło Janusza Pajewskiego pt. „Mitteleuropa”. Studia z dziejów imperializmu niemieckiego w dobie pierwszej wojny światowej (Instytut Zachodni, Poznań 1959).

Przestroga! Dzieła naukawe PRL-u mają to do siebie, że wstęp i podsumowanie stoją zazwyczaj w rażącej sprzeczności z wywodami samego autora. Środowiskowa autocenzura nakazywała bowiem zaprzeczać zdrowemu rozsądkowi i logice, okraszając dzieło „walką klas”, „imperializmem” i cytatami z klasyków lumpenproletariatu. Dzieł naukawych PRL-u nie wolno zatem czytać pobieżnie, ograniczając się tylko do wstępu i zakończenia, gdyż prowadzi to do wniosków błędnych a wręcz bliskich obłędowi.

W skrócie mówiąc: w zakończeniu dzieła Pajewski dowodzi, że Mitteleuropa była projektem zaplanowanym i z żelazną konsekwencją realizowanym przez niemiecki imperializm w celu osłabienia niemieckiego ruchu robotniczego. Tymczasem z wszystkich przytoczonych przez autora faktów wynika niezbicie, że koncepcja Mitteleuropy rodziła się pod wpływem chwili, nigdy nie miała ustalonej postaci, a Niemcy nie mieli żadnej z góry przyjętej koncepcji zagospodarowania Europy Środkowej i Wschodniej. Koncepcja ta zmieniała się z roku na rok, pomysły pojawiały się jak króliki z kapelusza zależnie od okoliczności, chodziło zaś o doraźne zaspokojenie i zaopatrzenie głodujących Niemiec w żywność, czyli zwyczajny rabunek surowców pod hasłami niepodległości Polski, Litwy, Kurlandii czy Ukrainy. Przy czym od samego początku Niemcy wcale nie chcieli podbijać tych terytoriów, stało się tak na skutek konieczności operacyjnej, nie zaś z góry przyjętej strategii. Oczywiście apetyt rósł w miarę jedzenia i balon niemieckiego ego nadymał się coraz bardziej, by pęknąć – jak wiemy – w starciu z rewolucją oraz nacjonalizmami narodów Intermarium.

Mitteleuropa przed I wojną światową

W latach 70. XIX wieku Niemcy planowali zawrzeć z Austro-Węgrami unię celną. Chciał tego niemiecki przemysł, który już wtedy uzależnił się od eksportu i szukał dla siebie łatwych rynków zbytu. Koszty pracy w Niemczech były wyższe, niż w Anglii, przeto o konkurencji na morzach nie było co marzyć. Pozostawała więc ekspansja na południowy wschód. W zamian Węgry miały zaopatrywać Niemcy w tanie zboże, jednak sprzeciwiali się temu junkrzy pruscy, którzy siłą rzeczy musieliby na tym bardzo stracić. A ponieważ junkrzy byli ostoją monarchii niemieckiej, projekt utknął w martwym punkcie.

W latach 80. XIX wieku Niemcy coraz bardziej dostrzegali, że trudno im będzie doszlusować do peletonu prawdziwych imperiów światowych bez własnych kolonii. Stany Zjednoczone coraz mocniej sadowiły się na obu kontynentach amerykańskich, Wielka Brytania była u szczytu swojej potęgi, Rosja była największym państwem na świecie. Nawet przed Francuzami i Chińczykami stały lepsze perspektywy, niż przed Niemcami. Do podobnych wniosków powoli zaczęli dojrzewać Austriacy. Już w latach 90. planowali oni zawiązanie związku gospodarczego Niemiec, Austro-Węgier, państw bałkańskich (Serbii, Bułgarii i Rumunii) i Turcji. W projektach tych pod koniec stulecia Niemcy szli jeszcze dalej, projektując związek obejmujący także państwa skandynawskie, Belgię i Szwajcarię. W ten sposób pod przewodem Niemiec zjednoczyłoby się 170 milionów ludzi przeciw 108 milionom Amerykanów, 105 milionom Rosjan i 313 milionom Brytyjczyków. Już wtedy za najniebezpieczniejszego przeciwnika czy też konkurenta uznano Stany Zjednoczone. Planowano ekspansję przez Austrię, Turcję aż na Bliski Wschód, sięgając Zatoki Perskiej, przewidywano nieuchronny konflikt z Rosją i sojusz z Anglią. Wtedy to dopiero zaczęto snuć projekty zagarnięcia również ziem zachodnich Imperium Rosyjskiego na potrzeby niemieckiego osadnictwa, dla zaspokojenia głodu ziemi.

Problem główny: co z tą Polską?

Planów tych nie snuto jednak zbyt konsekwentnie, gdyż wybuch Wojny Światowej postawił taką alternatywę: skupić wysiłek wojenny na Francji, czy na Rosji? Wszystkie więc dotychczasowe koncepcje runęły. Od tej pory głównym wrogiem Niemiec miała być Anglia oraz Francja, nie Rosja. Minister spraw wewnętrznych Fryderyk Wilhelm von Loebell był przekonany, że Niemcy muszą przede wszystkim przejąć okręgi węglowe i żelazne we Francji, położone blisko granicy. Można oczekiwać drobnych korekt granicznych na granicy wschodniej na korzyść Prus. Nie wolno natomiast dopuścić do odbudowy państwa polskiego, gdyż Polska będzie się skłaniała ku Rosji. Podobnie niekorzystna byłaby unia odrodzonej Polski z Austrią, gdyż Austria stałaby się wtedy państwem prawie całkowicie słowiańskim, a jej interesy byłyby odległe od niemieckich. Należy dążyć do pokoju odrębnego z Rosją.

Część polityków niemieckich chciała realizować program rozbicia Rosji, wręcz odrzucenia jej do granic sprzed panowania Piotra I. Zdobyte obszary miały być zasiedlone przez osadników Niemieckich, a ludność miejscowa miała stanowić rezerwuar taniej siły roboczej. Jednakże w owym czasie nie istniał w Niemczech głód ziemi. Od 30 lat Niemcy już nie emigrowali za chlebem, przeciwnie, co roku ponad milion robotników przybywał do Niemiec z zagranicy, w znacznej mierze z Polski. Były to więc tylko hasła i nie myślano wcale o ich realizacji.

W 1915 roku po raz pierwszy pojawiły się głosy sympatii do Polaków i sprawy polskiej, gdyż 5 sierpnia zdobyta została Warszawa, a 18 września – Wilno. Trzeba było jakoś odnieść się do sprawy polskiej, czego unikano najdłużej jak się tylko da. Początkowo głos sympatii wobec Polski wygłosił jeszcze w marcu socjaldemokrata Jerzy Ledebour, jednakże jego wystąpienie przerywały śmiechy posłów z prawej strony Reichstagu. Jednak okupacja niemiecka nie spotykała się bynajmniej z oznakami sympatii wśród Polaków. Kanclerz Bethman-Hollweg stwierdził trzeźwo:

Naturalnych sympatii spotkaliśmy niewiele – Niemiec nie ma ani skłonności, ani zdolności, aby stać się lubianym – blokada nieprzyjacielska zmuszała nas do gnębienia także i Polski rekwizycjami różnego rodzaju…Ostatecznie trzeba było, aby Polacy wiedzieli, czy stale uważać ich będziemy za wrogów… Najznośniejszym dla nas wyjściem z sytuacji byłaby Polska niezależna, ale tak ściśle z nami związana, że utrzymując z Niemcami ożywione stosunki gospodarcze nie byłaby dla nas niebezpiecznym sąsiadem…”.

Publicyści niemieccy snuli rozważania nad reaktywowaniem unii sasko-polskiej, czyli swoistego „stowarzyszenia” Królestwa Polskiego z Rzeszą Niemiecką, jednak bez pełnoprawnego członkostwa. Inni dopuszczali powołanie takiego państwa tylko przy jednoczesnej likwidacji żywiołu polskiego w zaborze pruskim. Max Weber postulował, aby na obszarze odrodzonych państewek polskiego, małoruskiego (ukraińskiego), litewskiego i łotewskiego mocarstwa centralne miały własne fortece i strategiczne linie kolejowe. Adalbert Bezzenberger wykluczał możliwość odnowienia unii polsko-litewskiej; na obszarze dawnej RP miało powstać kilka państw odrębnych. Przeciwnie Jerzy Gothein – dopuszczał powołanie państwa polsko-litewsko-kurlandzkiego, składającego się z trzech odrębnych prowincji, na czele którego miał stać monarcha. Inni niepokoili się znowuż ewentualnym przyłączeniem Polski do Austro-Węgier.

Nauman i jego Mitteeuropa

W październiku niemieccy katolicy z południa zasugerowali utworzenie buforowego państwa polskiego pomiędzy Niemcami a Rosją. W tymże miesiącu ukazała się praca protestanckiego pastora Fryderyka Naumana pt. Mitteleuropa. W kolejnych latach miała ona jeszcze dwa wydania, co świadczy o tym, że koncepcja cieszyła się dużym zainteresowaniem. Już zimą 1914/1915 Nauman doszedł do wniosku, że wojna skończy się bez zwycięzców i bez zwyciężonych. Niemcy zajęli wprawdzie rozległe ziemie francuskie, belgijskie i rosyjskie, jednak Ententa zajęła niemieckie kolonie. Nauman uważał, że należy zrezygnować z programu kolonialnego i skoncentrować się na budowaniu kontynentalnego związku Niemiec z Austro-Węgrami po to, by przyciągnąć doń kolejne państwa. Potencjalny obszar Mitteleuropy obejmował terytorium między Morzem Północnym, Bałtykiem i Adriatykiem. Ponieważ istniał zakaz debatowania o celach wojennych, Nauman nie mówił wprost o tym, że do związku powinna należeć także Polska, jednakże nadmieniał tajemniczo: „bardzo być może, iż wskrzeszenie Polski będzie najsilniejszym bodźcem do utworzenia >Mitteleuropy<”. Nauman zdaje sobie sprawę, że Niemcy nie mają siły atrakcyjnej dla Polaków; szanse zjednoczenia upatrywał natomiast w czymś, co nazywał „narodem gospodarczym” (das mitteleuropäische Wirtschaftvolk). Chodziło o to, że niemiecki „typ gospodarczy” miał w przyszłości zapanować w Mitteleuropie i przesądzić o jej charakterze. Miała to być państwowa gospodarka planowa, wszystkie gospodarki państw związkowych miały być jej podporządkowane, choć ich formalna suwerenność miała być zachowana. Mitteleuropa miała być więc czymś w rodzaju „nadpaństwa” (Oberstaat). Dzisiejszemu czytelnikowi może się zdawać, że Nauman planował coś, co sumować miało nieistniejące jeszcze doświadczenia Niemiec hitlerowskich i UE. W rzeczywistości jednak projekt Naumana miał oparcie w doświadczeniach Rzeszy Niemieckiej. Jak pisał Ryszard Hennig, ustrój Rzeszy ma dodatnie właściwości, zapewniając narodowi niemieckiemu jedność i siłę, nie naruszając jednak w niczym jego tradycji i właściwości partykularnych. Ustrój Rzeszy po raz pierwszy w dziejach miał jakoby realizować zasadę, że można kierować, nie panując (Führung ohne Herrschaft). W ramach Mitteleuropy Niemcy miały być jedynie pierwszym spośród równych.

Program Mitteleuropy był programem poważnym, lecz zgłoszonym zbyt późno, jako doraźna odpowiedź na pasmo sukcesów operacyjnych na froncie wschodnim; inni autorzy i politycy nie snuli wizji aż tak daleko idących. Generalnie rzecz biorąc każdy z niemieckich wizjonerów zmagał się i potykał o podstawowy problem: jak uchronić ziemie zaboru pruskiego przed polonizacją i rewindykacją ze strony odrodzonej Polski? Żaden z autorów nie znajdował dobrej odpowiedzi na to pytanie. Szukano pretekstu do gospodarczej eksploatacji Intermarium i do pozyskania rekruta. Ponieważ nikt tutaj Niemców nie lubił, starano się kupić przychylność poprzez reaktywowanie państwa polskiego. To z kolei otwierało znów problem Polaków w Wielkopolsce – i tak bez końca. W tym świetle śmieszyć musi stwierdzenie konserwatysty Adolfa Grabowsky’ego, że Polacy odznaczają się „niejasnością w rozumowaniu, łatwowiernością i brakiem politycznego rozsądku”. Prawda była wręcz przeciwna. To Niemieccy publicyści i politycy tkwili w błędnym kole własnych urojeń i projekcji rzucanych na sąsiada, którego znali równie słabo, jak dzisiejsi Polacy Ukrainę. Przeczuwano, że odrodzenie Polski jest nieuchronne, jednak umysł niemiecki wzdrygał się przed tą myślą jak diabeł przed wodą święconą. Naiwnie zakładano, że Niemcy mają przewagę nad Polakami, jednak po cichu obawiano się, że tak nie jest – bano się tylko do tego przyznać. W niemieckim parlamencie krążył złośliwy dowcip: „Kto przegra wojnę, otrzyma Polskę”.

Akt 5 listopada

W tych warunkach ogłoszono pod koniec 1916 roku desperacki manifest cesarzy Niemiec i Austrii, tzw. Akt 5 listopada, proklamujący Królestwo Polskie niezależne od Rosji, z nieokreślonymi granicami. Mentalnie Niemcy już ogłosiły kapitulację. Wkrótce stawkę podbiła Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich w Petersburgu, ogłaszają 27 marca 1917 roku, że „Polska ma prawo do całkowitej niepodległości pod względem państwowomiędzynarodowym”. Rosyjski rząd tymczasowy uściślił to stanowisko, mówiąc o tym, że państwo polskie ma powstać „ze wszystkich ziem zaludnionych w większości przez naród polski”. W elitach niemieckich zapanowała rozterka i niepokój, zdawano sobie bowiem sprawę, że nie będzie już tak łatwo uzależnić Polski od Niemiec. Nikt nie miał jednak dobrego pomysłu co robić dalej. Zanikł zapał do pozyskania polskiego rekruta, nasiliły się lęki (skądinąd słuszne), że żołnierz polski może się obrócić przeciw Niemcom.

Nauman w dalszym ciągu był entuzjastą. Uważał, że Królestwo Kongresowe należy ściśle połączyć z Rzeszą. Co prawda sympatii Polaków nie budził „wysoki idealizm” administracji niemieckiej, która jakoby tak bardzo przyczyniła się do podniesienia poziomu życia w Królestwie, a zwłaszcza w dziedzinie higieny i komunikacji, ale trzeba pamiętać, że i w Niemczech nie cieszył się popularnością zarząd francuski w Nadrenii w latach 1806-1812, choć zdziałał dla kraju wiele dobrego. Jednak jego „życzliwy” stosunek do Polaków pozostawał w mniejszości. Wpływowa większość zażądała odwołania Aktu 5 listopada.

Ukraina, Litwa i Państwo Kawalerów Mieczowych

Jakob Schaffner postulował w marcu 1917 roku, by „narody zachodniorosyjskie” zostały wyzwolone z „systemu atlantycko-moskiewskiego” (czyli sojuszu angielsko-rosyjskiego). Z Polakami Niemcom nie szło, płonne nadzieje budziła natomiast Ukraina. Zapowiadała się kolejna ofensywa niemiecka na wschodzie, gdy w listopadzie władzę w Rosji przejęli bolszewicy. Dwa tygodnie później komisarz ludowy Krylenko zaproponował Niemcom bezzwłoczne rokowania o pokój, którą to propozycję Niemcy ochoczo przyjęli…

Podpisanie rozejmu nastąpiło 15 grudnia, a 3 marca 1918 roku podpisano w Brześciu z bolszewikami pokój. Nie oznaczało to jednak rezygnacji z planów zajęcia Ukrainy. Równolegle z bolszewikami, Niemcy negocjowali bowiem z przedstawicielami Centralnej Rady Ukraińskiej, która co prawda nie władała obszarem Ukrainy, ale dawała istotny pretekst do kolejnej inwazji, która stopniowo rozlewała się na obszarze wschodniego Intermarium. 18 lutego wojska Niemieckie uderzyły na Białoruś, a armia imperialna poszła w rozsypkę. Psków znalazł się pod niemiecką okupacją, zajęto także Mohylew. Druga ofensywa poszła na Ukrainę i 2 marca Niemcy wkroczyli do Kijowa, wyzwalając go z rąk bolszewickich. W kwietniu byli już w Charkowie, a 28 kwietnia Niemcy i Austriacy zajęli Łuhańsk. W maju Krym i Rostów były już niemieckie. Mimo że w marcu w traktacie brzeskim ustalono odpowiednią linię demarkacyjną, Niemcy nie zamierzali jej wcale przestrzegać i przesunęli swój stan posiadania daleko na wschód.

W traktacie z de facto nie istniejącym państwem ukraińskim ustalono, że Zbrucz pozostanie granicą pomiędzy Austro-Węgrami a Ukrainą, za to do państwa ukraińskiego ma być przyłączona Ziemia Chełmska i część Podlasia, w zamian Ukraińcy mieli dostarczyć państwom centralnym żywność. Jak widać projekt Mitteleuropy nigdy nie był brany zupełnie poważnie. Tak jak poprzednio chodziło o łudzenie miejscowej ludności wizją świetlanej przyszłości, chodziło zaś głównie o rabunek. W kraju panował jednak chaos i anarchia. Nie wiedziano w jaki sposób wydobyć od chłopów żywność. Pojawiły się dzikie pomysły, by traktować ich nieomal jak amerykańskich Indian lub Chińczyków, to znaczy zachęcać do sprzedaży zboża w zamian za wódkę i opium. W teorii zwyciężył zdrowy rozsądek i okupanci zaczęli zachęcać dawnych właścicieli ziemskich do powrotu. Z wyegzekwowaniem tego postulatu był jednak kłopot. Siły okupacyjne były zbyt szczupłe, aby zapewnić ziemianom bezpieczeństwo; w terenie działała partyzantka. Ustalono zatem, że ziemię ma prawo uprawiać ten, kto ją aktualnie zasiał. Gdyby chłop nie zdołał obrobić ziemi, którą zajął, miała ona wrócić w posiadanie ziemianina. Następnie Niemcy przy pomocy generała Pawła Skoropadskiego obalili Centralną Radę i ustanowili go hetmanem Ukrainy.

Kolejnym zwariowanym pomysłem niemieckim był projekt ustanowienia na Krymie i na Taurydzie niemieckiego państewka kolonialnego, może nawet z niemieckim książęciem na tronie. Ludność mieli zapewnić niemieccy koloniści z Rosji południowej. Sewastopol miał być bazą niemieckiej floty wojennej. Ukraina miała być niemieckim pomostem do Azji, z pominięciem drogi przez Austro-Węgry. Projekt Mitteleuropy przybrał więc kształt zupełnie karykaturalny. Bez Polski nie miał szans powodzenia, ale niemieccy fantaści nie ustawali w produkowaniu coraz to nowych wizji.

Te projekty i działania przyniosły gorzkie rozczarowania. Niewiele tylko żywności udało się wywieźć z Ukrainy, na której rosła w siłę partyzantka. Lepiej szło Niemcom na Litwie, gdzie Taryba ogłosiła niepodległość, i w Kurlandii, gdzie rada krajowa w Mitawie uchwaliła przyłączenie kraju do Rzeszy. 12 kwietnia w Rydze zebrały się zjednoczone rady krajowe Inflant, Estonii, Rygi i Ozylii i jednomyślnie uchwaliły, by prosić cesarza niemieckiego o wzięcie ich pod ochronę wojskową. Wyraziły też życzenie, by Kurlandia, Inflanty i Estonia oraz wyspy w Zatoce Ryskiej utworzyły jednolitą monarchię konstytucyjną z królem pruskim jako władcą. Również w kwietniu wojska niemieckie dokonały desantu w Hangö, w południowej Finlandii i wdarły się do Helsinek.

Śmierć Mitteleuropy

Następnym krokiem miało być obalenie rządów bolszewickich w Rosji, jednakże Niemcy ciągle się wahali, próbując nawiązać z bolszewikami taktyczną współpracę. Oficjalnie już w kwietniu doszło do wymiany przedstawicielstw dyplomatycznych – na dawnej carskiej ambasadzie w Berlinie zawisła czerwona flaga z sierpem i młotem. W sierpniu bolszewicy za cenę 6 miliardów marek uzyskali od Niemców kolejne potwierdzenie legalności swej władzy – zawarto dodatkowe układy niemiecko-rosyjskie. Był to jednak ostatni „sukces” niemiecki, gdyż w sierpniu wojna na froncie zachodnim była już przegrana. 3 września ambasada sowiecka powiadomiła niemiecki Urząd Spraw Zagranicznych, że Rosja uznaje za nieważne i wypowiada wszystkich 13 traktatów (1772, 1793, 1795, 1796, 1797, 1815, 1817, 1823, 1833) zawartych przez dawne cesarstwo rosyjskie z królestwem pruskim i cesarstwem austriackim w sprawie podziałów Polski. Traktaty rozbiorowe Rosja wypowiedziała jako sprzeczne z zasadą samostanowienia narodów i prawem narodu polskiego do niepodległości.

Zła macocha umarła. Następowała pauza strategiczna dla Międzymorza, które przez kilka lat próbowało wyrwać się z obcej przemocy i częściowo odniosło sukces.

* * *

Lektura dzieła Pajewskiego narzuca krytyczną refleksję, na ile nasze plany Intermarium są własnym pomysłem, a na ile nieudolnym kopiowaniem pomysłów Niemiec. Wyświetla nam także możliwe zagrożenia dla Intermarium. Rozważmy to w punktach:

1. Idea „primus inter pares” – Polski jako państwa wiodącego w Intermarium, swoistego princepsa, wydaje się być lustrzanym odbiciem pomysłów niemieckich. Różnica polega na tym, że Polska jest państwem znacznie słabszym od Niemiec, przeto przez długi czas jeszcze nie będzie zdolna do gospodarczego zdominowania Intermarium, przynajmniej w wersji najszerszej (ABC).

2. Przewaga kulturowa – ta myśl nieustannie towarzyszy polskim nacjonalistom w stosunku do Białorusinów i Ukraińców. Przypomina ona stosunek Niemców do Turków, którzy wg niemieckich koncepcji też mieli wejść w skład Mitteleuropy. Walther Reinhardt pisał, że „Niemiec, który w misji urzędowej przybywa na wschód, uważa się początkowo za rodzaj półboga. >W niczym nie możecie być dla mnie wzorem<, to jego stała reservatio mentalis. Półbożek ku swemu wielkiemu zdziwieniu spotyka się z bardzo zimnym przyjęciem, przeżywa jedno rozczarowanie po drugim, oburzony odsuwa się od tych, w których chciał widzieć swych przyjaciół i stara się o odwołanie do ojczyzny”. Podobnie nietaktowne podejście Polaków wobec naszych najbliższych wschodnich sąsiadów może całkowicie zniweczyć ideę Intermarium. Nie chodzi tu tylko o grubiaństwo, lecz także o niezdolność do uczenia się od tych, których uważa się za gorszych i „młodszych”. Idąc na wschód Polacy zawsze muszą się liczyć z tym, że konieczne będzie przyswojenie wielu elementów kultury wschodniej, a to dla wielu naszych rodaków jest wprost nie do przyjęcia.

3. Nieufność wobec Polaków i ich „spisków” – podsycana przez Rosję jest i będzie stale obecna, szczególnie wśród elit rządzących Ukrainą i Białorusią. Jeśli rzeczywiście kultura polska jest w naturalny sposób atrakcyjna przede wszystkim dla Ukraińców i Białorusinów, to elity tych krajów będą odbierać Polskę jako zagrożenie wręcz egzystencjalne. Tylko zagrożenie rosyjskie będzie skłaniać wszystkich przyszłych „poroszenków” i „łukaszenków” do szukania pomocy w Polsce. To oznacza, że Polska jako lider regionalny musiałaby w znacznej mierze wyrzec się marzeń o gospodarczej eksploatacji Intermarium, gdyż taka polityka byłaby finalnie samobójcza. Powstaje więc od razu pytanie: jakie korzyści miałby więc polski biznes i polskie banki z Intermarium, przy założeniu, że politykę wobec regionu prowadzi się w sposób etycznie odpowiedzialny?

Wszystko to skłania mnie do przyjęcia tytułowego założenia, że Mitteleuropa to jak najgorszy wzorzec i trzeba się go z całą starannością wystrzegać. Jaka droga jest właściwa, to już inny temat, który moim zdaniem prawidłowo nakreślił Marek Chodakiewicz w pracy, która omawiałem poprzednio. Nie tylko jednak on prezentuje trzeźwe spojrzenie na ideę Intermarium. Koncepcje uzupełniające, pochodzące z różnych środowisk światopoglądowych i politycznych, spróbuję omówić już niedługo.

Jakub Brodacki

Nagonka na Antoniego

Media głównego ścieku nie omieszkały nadmienić, że Macierewicz tak sie śpieszył do Warszawy, że nawet nie zamienił słowa z osobami poszkodowanymi.

Wypadek miał miejsce 25 stycznia, a o szczegółach wydarzenia każdy może znaleźć w sieci mnóstwo faktów, jak również skwapliwie produkowanych faktoidów. Nie o tym jednak chciałem napisać. Otóż 12 stycznia chwyciłem w ręce lokalną gazetkę fakty-wwl. Jak to w lokalnej gazetce – nuda. Mnóstwo sukcesów, przecinania wstęg, tudzież tematy historyczne. A jednak… nie tylko. Na stronie drugiej produkuje się zatroskany marszałek Stanisław Tyszka. Cytuję w całości:

„Poseł naszego okręgu informuje

-Najbardziej niepokojąca informacja, jaką ostatnio przeczytałem. Okazuje się, że minister Macierewicz postanowił wypisać Polskę z projektu Nowego Jedwabnego Szlaku – przekazuje poseł Stanisław TYszka z ugrupowania Kukiz’15.

-Ten projekt to budowa lądowego szlaku transportowego z Chin do Europy, w miejsce obecnych dostaw morzem. Ogromna inwestycja przynosząca zyski dla wszystkich zaangażowanych stron. Nowy szlak transportowy miał mieć centrum przeładunkowe w Łodzi, co dałoby wymierne korzyści polskiej gospodarce, firmom, samorządom. Niestety, inwestycję zablokowała podległa min. Macierewiczowi Agencja Mienia WOjskowego (która dysponuje działką pod inwestycję) – kontynuuje poseł naszego okręgu.

-Decyzja wydaje się zupełnie nieracjonalna. Jeśli ktoś jeszcze się zastanawia, dlaczego polska gospodarka miała słabe wyniki w 2016 r., to odpowiedź znajdzie właśnie w tego typu decyzjach rządu – podsumowuje Stanisław Tyszka”

Dziwne, że o takiej sprawie pisze się akurat w lokalnej gazetce, no, ale być może każde medium jest dobre, aby zaatakować „potwora”. Szczególnie ustami posła z ruchu Kukiz’15, którego wiarygodność jest zdecydowanie wyższa, niż jakiegoś tam działacza PO lub Nowoczesnej, nie wspominając już o Struziku.

Przechodząc jednak do sedna: można pomyśleć, że Macierewicz nastąpił komuś na odcisk. Pierwsze skojarzenie – Chińczycy – nie jest jednak najbardziej prawdopodobne. Im raczej nie powinno zależeć na robieniu awantury, to nie w ich stylu. Kto wie, czy ruch Macierewicza nie jest im nawet na rękę, bo budowa terminalu na zasadach tego przetargu, który został właśnie anulowany, mogłaby sie skończyć szkodliwym skandalem. Więc kto? Ktoś wie?

Jakub Brodacki

Post scriptum. Stanowisko w tej sprawie Radka Pyffla: https://www.facebook.com/radek.pyffel/posts/10154105067275841?pnref=story