Jak pokonać Moskowię

Wschodnie sztuki walki znają rozmaite sposoby na odwrócenie agresji przeciw agresorowi.

(pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 18.02.2015)

Patrząc na Rosję i na sytuację na Ukrainie zazwyczaj bezwiednie przyjmujemy za punkt wyjścia swoisty darwinizm społeczny. Silniejszy zawsze zwycięża, w przyrodzie słabe osobniki są skazane, by paść łupem drapieżników, chorób, pasożytów. Niekiedy też wyczuwamy intuicyjnie, iż potencjalna ofiara doskonale zdaje sobie sprawę z własnej słabości, ucieka przed myśliwym jakby bez przekonania, broni się słabo lub wcale.

Ile razy trzeba powtarzać, że ludzie czymś jednak różnią się od zwierząt?

Czytam ostatnio Liezi Prawdziwą Księgę Pustki. W przypowieści pod numerem 30 odbywa się właśnie składanie ofiar jakiemuś chińskiemu bożkowi podróży. Ktoś przynosi ryby i gęsi jako ofiarę. Mistrz ceremonii, niejaki pan Tian wzdycha na ten widok i mówi: jakież Niebo jest dla człowieka łaskawe! Na jego użytek pozwala rosnąć zbożom, rodzi ryby i ptaki! Na to z wielkiego tłumu przeciska się dwunastoletni chłopiec i odzywa w te słowa: „nie jest tak, jak mówisz panie. Tysiące istnień na Niebie i Ziemi żyje razem z nami, należymy do jednej rodziny… człowiek zdobywa zwierzęta na pożywienie i zjada je – czy znaczy to, że Niebo stworzyło je na użytek człowieka? Komary piją naszą krew, tygrys i wilki nas pożerają. Czyżby więc Niebo stworzyło ludzi na użytek komarów, tygrysów i wilków?”.

Podobnie i ja zadaję pytanie pesymistom: czy Opatrzność stworzyła nas, pracowite ludy osiadłe, po to, by nas rabowali, gwałcili i torturowali leniwi koczownicy, którzy jedyne co potrafią to wytworzyć sprawną organizację, która im to ułatwia?

Żyjący wśród nas pożyteczni idioci odpowiedzą zapewne: tak. Jesteśmy stworzeni po to, aby żywić rabusiów. Dlaczego? Choćby ze względu na naszą dietę. Od pewnego czasu obserwuję pewną „koczowniczą” rewolucję w dietetyce. Najpierw modna była tłusta dieta Kwaśniewskiego. Teraz na czoło wychodzą lekarze wojskowi typu dr Leszek Janus. Generalnie łączy ich niechęć do rolnictwa i uprawy roli, gloryfikują żywienie wysokobiałkowe. A teraz z kolei modna jest dieta neandertalczyków. Naturalnie, lekarze jedno, a ich wyznawcy temat odpowiednio „pogłębiają” i nadaja mu treść polityczną. Wyznawcy diety mięsnej uważają, że zły Zachód umyślnie propaguje dietę „wegetariańską” (czyli wysokowęglowodanową ich zdaniem), żeby wywołać w mózgach mas coś w rodzaju „mgły mózgowej”, grzybicy typu candida, która ich zdaniem utrudnia rozpoznanie przyjaciela (czyli Moskwę i Arabów) od wroga (czyli Żydów i Zachodu). Kiedyś wysyłali mi swoje przemyślenia na ten temat. Ich idea jest taka, że ludy koczownicze to ludy „państwowotwórcze”, a ludy osiadłe to ludy poddane niewoli. Typowa ideologia moskiewska. Po co uprawiać rolę, skoro można zająć się rabunkiem, a następnie handlować zrabowanym dobrem?

Nie dajmy się jednak ogłupić. Niezależnie od tego, jaką dietę stosujemy, wroga rozpoznajemy umysłem i sercem, a nie widelcem i nożem.

Po Mińsku II Ukraina wygląda niczym zwierzę otoczone ze wszystkich stron przez myśliwych. Wydaje się, że Rosjanie w swej masie potrzebują tej wojny, ponieważ rabunkowa gospodarka Kremla doprowadziła ich na skraj nędzy. Wielkie miasta żyją we względnym dostatku; prowincja jest zapomniana i opuszczona. Przez ostatnich 20 lat wyludniło się wiele tysięcy wiosek, ale ciągle żyją w nich rozmaici degeneraci, gotowi na wszystko za butelkę wódki. Mądrze napisała Marta Kaczyńska w ostatnim numerze „W sieci”, że wielu rosyjskich oficerów „wręcz marzy o wojnie, by… rabować bogatszych sąsiadów i przywieźć do swoich domów kaloryfery, piecyki lub inne potrzebne im dobra”. Chodakiewicz z kolei stwierdza, że Rosjanie gotowi są jeść trawę, byleby tylko ich kraj wrócił do statusu imperium. Z pozoru zatem sytuacja wygląda na beznadziejną. Brak reakcji Zachodu jest fatalnym złem, ale prawdziwe sankcje gospodarcze jawią się jako zło jeszcze gorsze, bo jakoby „umacniają” Rosjan w ich postanowieniu zabijania, gwałcenia i rabowania.

W rzeczywistości jednak ciągle istnieją szanse pokonania upiora.

Przyjrzyjmy się historii państwa moskiewskiego, a szczególnie panowaniu Iwana Groźnego – postaci wielbionej przez Stalina, Żyrinowskiego i Putina. Groźny naprawdę był groźny. Obrócił w perzynę całe Inflanty, a po całej Europie krążyły legendy o niesłychanym okrucieństwie, jakiego dopuszczały się jego wojska. A jednak celu swojego nie osiągnął, dostępu do morza nie uzyskał. Na Litwie i w Koronie zrozumiano wreszcie, że nie pora oddawać tyranii kolejne terytoria, że trzeba wreszcie stawić opór. Stefan Batory opór stawił, a wojnę toczył sprawiedliwą. W rezultacie agresja tyranii obróciła się przeciw niej samej. Iwan Groźny nie potrafił zrealizować swego planu podboju, więc – obawiając się buntów – rozpoczął podbijanie własnego narodu. Hordy protoplastów NKWD, zwanych wówczas opricznikami, obróciły własny kraj w perzynę. Po śmierci Iwana Moskowia nie mogła się podnieść z upadku, a kraj nawiedzały klęski głodu. Następnie rodzina Romanowów swoimi sposobami zaczęła dążyć do władzy. Tak rozpoczęła się pierwsza dymitriada i wielka smuta, a wielkie zło i agresja obróciło się przeciw agresorowi.

Dla Ukrainy i dla Polski ciągle jest szansa. Warunkiem jest jednak stawienie twardego oporu agresorowi i skierowanie agresji przeciw niemu samemu. Na razie tyran rzuca do walki kolejne pułki, a jego rezerwy wydają się być nieskończone. W rzeczywistości śnią mu się koszmary. Jednym z nich są okoliczności śmierci Iwana Groźnego. Gdy car usiadł do partii szachów ze swym ulubionym dworzaninem Radionem Birkinem, świat cały zaczął mu tańczyć w oczach i nie mógł postawić na szachownicy figury króla. Potem osunął się na ziemię bez życia.

Jakub Brodacki

Polska to mocarstwo regionalne

Które od czterech wieków jest w defensywie.

(pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 26.07.2015)

Taką opinię wyraziła pewna pani z chińskiej delegacji, którą przy jakiejś okazji spotkał w Polsce dr Michał Lubina. Można na to wzruszyć ramionami lub się roześmiać, zresztą można to potraktować jako zwyczajową, chińską grzeczność. Przyznam jednak, że ten sposób myślenia jest mi bardzo bliski i to od najmłodszych lat. Przeważająca większość Polaków ma w rodzinnej pamięci jako tako uświadomione ostatnich 50-70 lat, czyli ten okres, gdy chłop pańszczyźniani i fornale zyskali prawa obywatelskie, uzyskali ziemię, wykształcili dzieci, a na koniec porzucili rodzinne gospodarstwa rolne po to, by zarabiać na utrzymanie jako kierowcy TIRów. By ta opinia nie była krzywdząca, dodam, że wielu Polaków jednak pamięta o tradycjach partyzanckich i moda na historię II wojny światowej jest prawie korzeniem, na którym buduje się współczesna świadomość Polaków.

Ponieważ jednak w ramach tej mody istnieje silny komponent pod hasłem „Ludobójstwo na Wołyniu”, siłą rzeczy Polacy odcinają się od tradycji mocarstwowej, poprzestając li tylko na podkreślaniu polskiego wkładu w ucywilizowanie ziem za Bugiem. Na refleksję głębszą, która by pokazywała historię owego regionalnego mocarstwa jako historię „trzech początków”, czyli początków Państwa Polan, początków Księstwa Kijowskiego i początków Litwy, nas intelektualnie nie stać. Politycznie poprawny uniwersalizm i internacjonalizm próbujemy zwalczać rozdętym do granic możliwości prawicowym nacjonalizmem. Że jest to droga prowadząca donikąd, nie będę nawet próbował przekonywać; jedyne co w takiej z pozoru beznadziejnej sytuacji zrobić może uczciwy, myślący adept nauk historycznych, to uruchomić niejakie talenty drzemiące w nim samym i zaprezentować Polakom historię terenów „kresowych” w formie możliwie najbardziej konkretnej, starając się dociec istoty polskiego sukcesu w dorzeczu Dniepru, Niemna i Dźwiny.

Biorąc pod uwagę głównego konkurenta na tym obszarze – to znaczy Państwo Moskiewskie – siłą rzeczy strategia dawnych Sarmatów musiała przejąć odeń wiele cech i sposobów, musiała w wielu aspektach wręcz upodobnić się do strategii Państwa Moskiewskiego oraz Chanatu Krymskiego, bez utraty matrycy własnej tożsamości. Matrycą tą było przede wszystkim podmiotowe traktowanie osoby ludzkiej, rodziny i rodu, a także cnoty rycerskiej (rozumianej głównie jako waleczność) i konsensusu. Te cechy prawdopodobnie są nam bliskie do dzisiaj, jednak brakuje nam zrozumienia, że do budowy „regionalnego mocarstwa” potrzeba nam know how dwóch projektów imperialnych, to znaczy projektu litewskiego i starszego odeń projektu ruskiego.

Niedocenianie form ustrojowych państwa litewsko-ruskiego, przesadne utyskiwanie na jego oligarchiczność, całkowity brak zrozumienia geopolitycznych interesów obecnych państw istniejących w dorzeczu Dniepru, Dźwiny i Niemna, to główne przyczyny, dla których „regionalne mocarstwo” (które znalazło się cztery wieki temu w defensywie) nie może przejść do ofensywy. O Marszałku Piłsudskim od dawna panuje opinia, jakoby był „turańczykiem”; zwolenników tego poglądu chciałbym jednak zapytać, jak sobie wyobrażają walkę z Tatarami na pograniczu bez tworzenia obozu wojskowego, z całą jego kulturową otoczką? Faktem jest, że rycerze polscy, chcąc skutecznie zwalczać turańskiego przeciwnika, musieli się do nich pod wieloma względami upodobnić – ale czy przestawali być przez to Polakami?

Irytuje mnie również modne od dwustu lat utyskiwanie na magnatów litewsko-ruskich. Bo gdyby się poważnie zastanowić, to państwo graniczące z Moskowią miało w istocie do wyboru: albo ustanowić tyranię na wzór tyranii moskiewskiej, albo ustanowić coś pośredniego między tyranią, a ustrojem wolnym (dziedzicem tego systemu był właśnie Piłsudski). Wprowadzenie na tym terenie ustroju w pełni wolnego, wzorowanego na ustroju dawnego Królestwa Polskiego, nie mogło przynieść dobrych skutków. Republikańci litewscy, którzy rozbili wojska Sapiehów pod Olkiennikami (1700) byli dla Moskowii wręcz idealnym prezentem i narzędziem jej polityki. Natomiast Rzeczpospolita dopóty była silna, dopóki realizowała litewską rację stanu pod czułym okiem kanclerza wielkiego litewskiego Lwa Sapiehy.

Wnioski dla mnie są dość oczywiste. Polakom trzeba przywrócić pamięć nie ostatnich 50-70 lat, ale co najmniej 400 lat, to znaczy tych kluczowych lat, gdy „regionalne mocarstwo” znalazło się w defensywie. Temu też ma służyć wiele razy przeze mnie tu reklamowany projekt Województwo Smoleńskie. Jest to oczywiście bardzo skromna i ograniczona propozycja, na miarę moich sił i możliwości. Może jednak kiedyś będzie nas wielu i wspólnym wysiłkiem dokonamy zbiorowego przebłysku świadomości i przypomnimy sobie o poprzednich „wcieleniach” naszej Świętej i Wielkiej Rzeczypospolitej.

Jakub Brodacki

Uczony kult cargo, czyli nieustraszeni pogromcy wampirów

Nie kochając własnej Ojczyzny, nie można jej odzyskać – tę autorską, lecz nieoryginalną sentencję chciałbym zaproponować Janowi Sowie, autorowi głośnej kilka lat temu książki pt. Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą.

(Pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 31.03.2015)

Przyznam, że początkowo książkę czytałem z ostrożnym entuzjazmem, który niestety stopniowo zamienił się w irytację, potem w rozbawienie, a na koniec w senność, choć na usprawiedliwienie autora mogę podać, że dzisiejsza aura nie sprzyja pracy umysłowej – za oknem deszcz, wicher i plucha – tak bardzo znienawidzone przez wielu naszych rodaków cechy polskiego przedwiośnia. Aby nie wikłać się w szczegóły tej ponad 500-stronnicowej rozprawy, podam motyw przewodni – otóż pan Sowa, w sposób moim zdaniem obsesyjny, za wszelkie nieszczęścia Polski obarcza przede wszystkim szlachtę Pierwszej Rzeczypospolitej. Posiłkując się tu bogatą literaturą marksistowską i neoliberalną – zarówno polsko-, jak i obcojęzyczną – dowodzi na wiele sposobów, że Polskość to nienormalność, a w każdym razie „niższość”. Ale, żeby było śmieszniej, ta niższość źródłowo wywodzi się z tego wszystkiego, co pospolicie uznajemy za jej wielkość, to znaczy z tego czegoś, co nazywa „polskim imperium rolnym”, które narodziło się po unii lubelskiej i na skutek jakoby wrodzonej wady załamało się około połowy XVII wieku. Zdaniem Sowy Europa rozpada się na dwie części na linii Łaby – na Zachodzie uwolnienie z poddaństwa chłopów otwarło wolny rynek pracy najemnej i było jednym z czynników, które sprzyjały narodzinom kapitalizmu, upragnionego bogactwa i nowoczesności. Dążenie do osiągnięcia emancypacji przy pomocy racjonalnych metod (religia rozumu) jest wg Sowy twardym jądrem nowoczesności. Na wschodzie natomiast, początkowy sukces folwarku pańszczyźnianego i stosunkowo dobra (w porównaniu z Zachodem Europy) dola i niedola chłopów wytworzyła „mechanizmy” i „automatyzmy” prowadzące do nieuchronnego kryzysu i zagłady państwa, do zacofania i ciemnoty. Moment zagłady państwa przesuwa Sowa na rok Unii Lubelskiej, kiedy to szlachta jakoby „zamordowała” duchowe, wieczne ciało dynastycznego króla (Korony, Królestwa), by rządzić krajem samodzielnie; nie miała jednak dość odwagi i śmiałości, aby się tego gnijącego trupa pozbyć, a w efekcie rządził on wyobraźnią zbiorową, niczym wampir. Następnie zaś realność wkroczyła nieubłaganie, dobiła gnijącego trupa i dokonała rozbiorów (pierwszy traktat rozbiorowy w Radnot jako zapowiedź klęski, potem, w wieku XVIII, kolejne). W gruncie rzeczy więc szlachta – w zamian za ochronę przywilejów „klasowych” – sprzedała własne państwo.

W zasadzie samo to streszczenie powinno wystarczyć do wyegzorcyzmowania pana Sowy ze społeczności i umysłów wolnych Polaków, podobnie, jak dziadka Marksa, czego zresztą Sowa dosłownie się obawia. Problem w tym, że sam problem „fantomowego ciała króla” jest ciekawy i chciałoby się, aby zajął się nim ktoś bardziej Polsce życzliwy i posiadający wiedzę wykraczającą poza wieki XVIII-XX. Sowa ma wielki problem z wiekiem XVI i XVII, bardzo słabo zna historię polskiego parlamentaryzmu i postrzega go wyłącznie przez pryzmat jego upadku w wieku XVIII, a praktycznie nie zna literatury przedmiotu w tym zakresie. To trochę tak, jakby o człowieku mówić przez pryzmat jego starości i starczych chorób, zapominając o tym, że wszystko na świecie ma swój początek i kres. Naturalnie, jeżeli miałbym autorowi dostarczyć kolejnych dowodów na fakt, że fantomowe ciało króla rzeczywiście istniało, to mówiłbym o dziwnym kulcie szczątków Świętego Stanisława i o wieczystym bezkrólewiu, które nastało po obaleniu Bolesława Śmiałego (1079) i trwało aż do koronacji Przemysła II (1295). Zdjęłoby to trochę odium z polskiej szlachty wieku XVI, ale nie zdjęłoby go w ogóle z Polski. Autor musiałby na nowo pokroić na plasterki ciało patrona Polski Świętego Stanisława i poddać wiwisekcji jego dziwny – jak powiedziałem – kult, który polegał między innymi na tym, że na przykład Władysław IV przed koronacją modlił się u grobu na Skałce, jakby dając do zrozumienia, że wieczyste bezkrólewie było karą za nieznośną tyranię Piastów.

Drugi konflikt, w który autor musiałby popaść, przy okazji pomstowania na krzywdy Rusinów zadane im jakoby en masse przez polską szlachtę, to konflikt z innym patronem Polski, a mianowicie Świętym Andrzejem Bobolą, którego kanonizował nie kto inny, tylko Jan Paweł II. Wprawdzie Bobola jest patronem drugorzędnym, ale jakże niepoprawnym! – zamordowali go i to z wyjątkowym okrucieństwem kozacy, a co gorsza, jego szczątki długo nie chciały się zepsuć, co budziło zdziwienie nawet takich luminarzy postępu, jak uczeni radzieccy. Jakież tu pole do popisu dla fantazji pana Sowy! Jaka pożywka dla teorii o gnijącym ciele, które zgnić nie chciało i niczym zombie straszyło nieszczęsnych polskich chłopów i mieszczan oraz wszystkie inne narody i klasy Pierwszej Rzeczypospolitej, nie wspominając już o elicie ruchu ludowego – lumpenproletariacie!

Smutne, ale i symptomatyczne jest to, że każdą słuszną ideę, jak np. genialne odkrycie Jacksona ukrytego programu szkolnego, marksistowscy lewacy potrafią skutecznie wykoleić. Nie ma takiej idei, z której nie potrafiliby zrobić karykatury. A że marksizm jest wpływowy, to ostrożność w formułowaniu tez rewolucyjnych zabija w zarodku myśl naprawdę twórczą. Obawa, że nudni i przewidywalni do bólu marksiści natychmiast przejmą ją na własny użytek i przesuwając akcenty, zmienią jej znaczenie, nakazuje bacznie przyglądać się własnym myślom i pilnie rozważać, co się z nimi stanie, gdy wejdą do obiegu. Definiowanie Polski jako „braku”, czyli braku wszystkiego tego, co decyduje o zamożności i nowoczesności Zachodu, ma w sobie coś uroczego, podobnie jak trujące, choć piękne kwiaty w Dolinie Morgul. Autor nie domyśla się nawet, że ociera się o istotę taoistycznej myśli o świecie, która postrzega właśnie istnienie przez pryzmat tego, czego nie ma, a co jest (by odnieść się do słów Marszałka Piłsudskiego). Boję się jednak napisać o tym cokolwiek więcej, albowiem autor zechciałby zaprząc również i taoizm do swej propagandy, gubiąc oczywiście jego ducha i mistyczną Realność.

W tym, że Polski w jakimś sensie „nie ma” jest i ziarno prawdy materialnej. To efekt faktu, że Polacy nie zdołali swojej „ideologicznej kartografii” sprzedać innym narodom. Większość map świata, dostępnych w Polsce, robionych jest tak, że w ich centrum znajduje się Europa i ze względu na krzywiznę ziemi dochodzi do istotnego zniekształcenia konturów kontynentów dalej położonych. Świat przedstawiony z punktu widzenia USA lub Chin wygląda jednak zupełnie inaczej. Takiej właśnie skutecznej propagandy zabrakło Sarmatom w wieku XVI i XVII, gdy mieli dostateczne powody do dumy i mogli zarazić inne narody swoim „punktem widzenia”, czyli sposobem życia, a przez to zabezpieczyć się przed agresją sąsiadów. Nota bene, ów styl życia Sowa idąc za Marksem, nazywa „idiotyzmem życia wiejskiego”.

Z owym idiotyzmem życia wiejskiego jest jeszcze inny problem. Można wiele pomstować nad głupotą idyllicznego obrazu środowiska wiejskiego, co nie zmienia faktu, że większość Polaków dzisiaj o nim nieprzerwanie marzy. Przejawia się to w skupowaniu działek na terenach wiejskich i budowaniu daczy, a także na trwałości w miejskim krajobrazie ogródków działkowych, których jak do tej pory żaden rząd nie zdołał wyrugować. Świadczy to dobitnie o tym, że idea odpoczynku wśród zieleni i zamiłowanie do „grzebania w ziemi” jest powszechnie uznawane za zdrowe i potrzebne. Najwyraźniej jesteśmy idiotami.

A gdy mowa o idiotach, to warto jeszcze wspomnieć o wynurzeniach Sowy na temat psychoanalizy. Zajmują one pokaźną część książki i przyznam, że jestem zbyt głupi, aby cokolwiek z nich zrozumieć. Natomiast razi mnie w pracy Sowy niemal całkowita nieznajomość literatury antropologicznej, a przecież tą literaturą mógłby podeprzeć swoje rozważania o niebo lepiej, niż dziadkiem Marksem, wujkiem Leninem czy ciocią Freudem.

Istotną cechą rozprawy pana Sowy jest przede wszystkim brak podstawowych definicji pojęć, jakich używa. Sowa pisze o bogatym Zachodzie i biednym Wschodzie, lecz nawet nie próbuje zdefiniować samego pojęcia bogactwa. Mówi wiele o pieniądzach, kapitale, rzemiośle, handlu, miastach oraz rolnictwie i górnictwie, a nie mówi nic o relatywnym charakterze bogactwa. I nie stawia sobie fundamentalnego pytania: czemu właściwie bogactwo ma służyć? Czy jest celem samym w sobie? Spójrzmy, dzisiejsza nędza polskiej wsi nie polega na niczym innym, tylko na relatywnym poczuciu nędzy, wywołanym przez polaryzacyjno-dyfuzyjny model „modernizacji”, preferowany przez rządzącą koalicję i ministra Boniego. To poczucie nędzy wywołuje wyniszczenie krajobrazu, który dla dzisiejszej ludności wiejskiej jest bezwartościowy; wycina się na przykład aleje wzdłuż dróg jako zagrażające kierowcom, którzy przecież muszą zdążyć do pracy w odległym mieście, wielokrotnie naruszając przy tym przepisy ruchu drogowego. Ale – jak się rzekło – pijane drzewa atakują Bogu ducha winnych kierowców, ponoszą więc za ten fakt surową karę, podobną do tej, jaką zadano kiedyś dworkom – siedzibom ciemiężycieli, oprawców i autorów zacofania.

Nie definiuje Sowa pojęcia społeczeństwa obywatelskiego, co nie przeszkadza mu określać społeczeństwa szlacheckiego jako „parodii” społeczeństwa obywatelskiego i „brudnej sieci” powiązań mafijnych, dzięki którym załatwiano „we własnym zakresie wszystko, czego obywatele mogliby oczekiwać od władzy centralnej”. Prawdę mówiąc chciałbym, aby taka mafia rządziła Polską, bo z opisu Sowy można sądzić, że to właśnie jest społeczeństwo obywatelskie – które radzi sobie bez platońskiej trąby w swych codziennych zmaganiach.

Sowa nie definiuje też realnych interesów Polski i Polaków. Sądząc z kontekstu, realny interes to wyłącznie interes tej czy innej klasy społecznej – uświadomiony lub nie. Jedność ideologiczna stanu szlacheckiego i brak walki klas jest według niego przyczyną zacofania Polski. Brzmi to dosyć kuriozalnie, gdy pisze, że „wyłącznie odwołania do afektu mogły skutecznie spacyfikować niższe warstwy szlachty, których realne interesy były w rzeczywistości bliższe chłopom lub mieszczaństwu, niż bogatym magnatom”, albo że afekt pozwolił na włączenie do Rzeczypospolitej „szerokich mas chłopstwa, którym racjonalnie trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego mają solidaryzować się ze swoim byłym ciemiężycielem”. I poprzeć bolszewików – chciałoby się dodać!

Samo cytowanie Marksa, Engelsa i nawet Lenina nie jest niczym złym, ale gdy autor szuka w nich potwierdzenia własnych poglądów lub też z tymi panami na poważnie prowadzi dyskusję, wówczas nie tylko wyłącza się ze wspólnoty Polaków, lecz w istocie wyłącza się ze wspólnoty uczonych. Nie ma bowiem większego przykładu ciasnoty umysłowej, niż marksizm, a co więcej – jest to ideologia odpowiedzialna za wielorakie zbrodnie przeciwko ludzkości. Do jakich wniosków prowadzi bowiem obarczanie całą winą za upadek i niedorozwój Polski polskich ziemian? Prowadzi mianowicie do wniosku (którego Sowa jednak skwapliwie unika), że odpowiedzialnymi za doprowadzenie Polski do ruiny byli również Żydzi – pomagierzy szlachty w niegodziwym procederze rozpijania chłopów i lichwy. A skoro tak, to obok Lenina, należałoby poważnie potraktować ideologię nazizmu, a przede wszystkim obszernie cytować Adolfa Hitlera.

W sumie rozprawa Sowy to swego rodzaju ukryty kult Cargo, znany ostatnio w Polsce jako „kult Boeinga” czy „kult Pendolino”. Autor patrzy na Zachód, a zwłaszcza na kapitalizm oczami człowieka pierwotnego. Buduje intelektualne atrapy samolotów, lotniska i wieży kontrolnej w nadziei, że to, co przyniosło sukces ludziom Zachodu, przyniesie również sukces Polsce. Przez pięćset bitych stron prowadzi czytelnika do stanu psychicznego samoudręczania i samookaleczania, podobnego do tatuowania więźniów w Oświęcimiu, tyle, że bez przymusu i dobrowolnie. Zamiast dekomunizacji proponuje „odszlachcenie”. Wmawia czytelnikowi, że szlachta była w istocie elitą kompradorską. W miejsce realnego wroga, jakim byli bolszewicy, podstawia wroga zastępczego, urojonego, by nie rzec – fantomowego właśnie. Oskarża szlachtę o winy komunistów, tworząc przy okazji niezłe uzasadnienie dla ludobójstwa, choć chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Tak obsesyjne piętnowanie winy szlachty i wmawianie jej wszystkiego co najgorsze, to w gruncie rzeczy uczonym językiem napisany seans nienawiści. Wystarczy teraz wmówić jakiejś grupie cechy dawnej szlachty, by odnaleźć historyczną konieczność jej likwidacji.

Na koniec jedno małe spostrzeżenie. Można postrzegać Polskę jako byt nierealny, a raczej jako coś, czego w ogóle nie ma. Trzeba jednak mieć świadomość, że gdyby w ten właśnie sposób rozumowali polscy patrioci, Polska nie odrodziłaby się nigdy. Być może Sowa chce wyegzorcyzmować Polskę jako główny wrzód na dupie Europy i Rosji. Być może nie dostrzega, że głównym wrzodem (w jego rozumieniu) jest obecnie Ukraina, która na przekór „realnemu” (które chce ją zlikwidować i rozczłonkować) domaga się jednak prawa do istnienia i w sennych koszmarach dręczy wszelakiej maści realistów i materialistów.

Prawda nie poddaje się ideologii marksizmu, wyłazi na wierzch w odwiecznym buncie jak wspominany przez Sowę alchemiczny Feniks z popiołów – jest wieczna i nieśmiertelna, a czarnoksiężnicy z Dol-Guldur i Barad-dur nigdy jej nie zmogą. Jeszcze Polska nie zginęła!

Piwo a sprawa krucjaty

Tree_on_SokolicaIlekroć sięgam po opowieść Piotra z Dusburga ogarnia mnie uczucie przygnębienia. Krzyżowcy zwani Krzyżakami stworzyli bowiem cały aparat władzy koncentrujący się na zniszczeniu kultury i cywilizacji obcych.

(pierwotnie opublikowane na blog-n-roll.pl 9.09.2015)

Krzyżacy metodycznie i w sposób przemyślny podbili Prusy i przetrącili kręgosłup moralny narodu pruskiego. Jednak w relacji Piotra z Dusburga rzecz przedstawia się zupełnie inaczej. Wojna zakonu krzyżackiego z pogańskimi Prusami to walka mocy niebieskich z szatańską. „Nie należy powątpiewać” – pisze kronikarz – „ że bracia domu niemieckiego są pełni łaski i mocy, ponieważ jako nieliczni podporządkowali sobie plemię bardzo silne, nieokiełznane i niezliczone… A oto jak wielki znak objawił się na niebie kościoła wojującego”. Autor szczerze wierzy, że możliwe jest zbawienie zbrodniarza, jeśli chrześcijanin dokona na nim swego rodzaju „kulturowej egzekucji”, czyli pozbawi go tożsamości. Powiada bowiem wyraźnie: „wszystkie ludy, który zamieszkiwały ziemię pruską… zostały wytępione… w ten sposób Bóg wybawił ich z drogi nieprawości, bo dla niesprawiedliwości swoich byli poniżeni”.

Jak z lumpa zrobić szlachcica

Naturalnie, nie chodzi tu o ludobójstwo, lecz kulturobójstwo. Tworzenie nowej rasy panów wymaga pewnej elastyczności i mądrości etapu. Piotr z Dusburga pisze o niezwykłej łasce, którą wyświadcza się niewiernym za to, że nawrócili się na wiarę w Chrystusa. W pierwszym etapie akceptuje się istniejące podziały społeczne, by nie wywoływać niepokojów. „Ktokolwiek porzucił bałwochwalstwo” – stwierdza – „z tym bracia obchodzą się miłosiernie w następujący sposób: jeśli jest możnym pochodzącym ze znakomitego rodu, dają mu wolne dobra i takiej wielkości, ażeby mógł żyć stosowanie do rangi swojego stanu, jeśli natomiast jest niskiego stanu, wówczas zgodnie ze zwyczajem, którego przestrzega się w ziemi pruskiej do dzisiaj, służy on braciom”.

Inna jest jednak mądrość drugiego etapu. Mianowicie ci, „którzy nie pochodzą ze szlachetnego rodu, a wiernie służyli braciom w czasie odstępstwa od wiary albo w czasie innych zagrożeń, to czyż ich znakomite zasługi nie przyczyniają się zawsze do tego, że ich niski stan zmienia się w stan szlachecki, a ich niewola przechodzi w należną im wolność?… Stąd to właśnie w ziemi pruskiej jest wielu nowo nawróconych, których przodkowie wywodzą się ze szlachetnego rodu, ale z powodu zła, jakie wyrządzili oni wierze oraz chrześcijanom, zostali uznani za ludzi stanu niskiego; inni natomiast których rodzice byli niskiego stanu, za wierna służbę pełniona dla dobra wiary i braci, zostali obdarowani wolnością”. Inaczej mówiąc, ostatecznym celem tej przewrotnej strategii jest całkowite odwrócenie porządku społecznego „dla dobra wiary i braci”. A głównie braci. To dzieło udało się Krzyżakom tak znakomicie, że później luterańskie Prusy dały się nam mocno we znaki.

Jak to mówią, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! Piotr z Dusburga podaje, że gdy Prusowie najechawszy ziemie pograniczne, po raz pierwszy zetknęli się z krzyżakami, dziwili się kim są i po co przybyli. Zapytali więc o to pewnego Polaka, który był ich jeńcem. Ów odparł, że „to pobożni ludzie i rycerze doświadczeni we władaniu bronią, przysłani z Niemiec przez Ojca Świętego dla prowadzenia walki z nimi tak długo, nałożą na ich twardy i nieugięty kark jarzmo Najświętszego Kościoła Rzymskiego. Kiedy to usłyszeli, śmiejąc się szyderczo zawrócili”. Pięćdziesiąt lat później tkwili już w jarzmie niewoli.

Kulturę Prusów musieli krzyżowcy znać dobrze. Piotr z Dusburga opisuje Prusów jako malowniczych prostaczków-animistów, którzy czczą słońce, księżyc, gwiazdy, pioruny oraz rozmaite zwierzęta i swoje święte miejsca mają w gajach, polach i wodach. Nie dbają oni o odzienie, dla gości są nadzwyczaj gościnni i wspólnie z nimi doprowadzają się do stanu nietrzeźwości. Tę słabość – skłonność do libacji – wykorzystali krzyżacy, mordując pijanych mieszkańców Rogowa, o czym Piotr z Dusburga nie omieszkał się pochwalić. Nie odmawiał Prusom swoistej godności, gdyż przypisywał im rzymskie pochodzenie. W centrum kraju znajdować się miał szatański odpowiednik Rzymu, plemię zwane Romowe, w którym egzystował pogański „papież” imieniem Kriwe.

Krzywe drzewo, czyli książę Świętopełk

Problem polegał na tym, że nie wszyscy chrześcijanie podzielali poglądy „wojujących chrześcijan”. Książę pomorski Świętopełk był „niepomny swojego zbawienia, zatwardziały w nieugiętym postanowieniu jak skręcone drzewo, którego nie da się wyprostować”. Muszę przyznać, że jest on dla mnie najsympatyczniejszą postacią całej tej opowieści, choć oczywiście skrajnie wyidealizowaną, przerysowaną. Tak się składa, że krzywe drzewo to jeden z najbardziej nośnych, taoistycznych symboli. Drzewa proste i zdrowe były dawniej chętnie wycinane przez drwali, gdyż był z nich pożytek. Pozostawiali oni jednak drzewa krzywe, gdyż nie było z nich żadnego pożytku. Tak właśnie armia pruska – eksploatując polskie lasy podczas I wojny Światowej – pozostawiła przy życiu pod Mińskiem na Mazowszu jedno jedyne drzewo – krzywą sosnę, która jest dzisiaj pomnikiem przyrody. To, że właśnie Prusacy pozostawili tę sosnę przy życiu to tak zwany „przypadek”, który oczywiście nie jest żadnym przypadkiem.

Początkowo Świętopełk popierał obecność Krzyżaków na ziemi pruskiej i skutecznie zalazł za skórę Polakom. Choć poglądy historyków są podzielone, zdaje się jednak, że to on właśnie wysłał do Gąsowa oddział dywersyjny, który zamordował polskiego seniora Leszka Białego. Jak powiada Długosz, „Świętopełk pominąwszy wszystkich, urządza pościg za nim jednym jako za dawno upragnionym łupem i zachęca wszystkich swoich ludzi, by go zabili, twierdząc, że całe jego zwycięstwo zawisło od tego jednego trupa”. Dzięki temu przybrał tytulaturę książęcą, uzyskał protekcję papieską i uniezależnił się od Królestwa Polskiego. Nie spodobało się to jednak w pierwszym rzędzie Krzyżakom oraz książętom meklemburskim – zniemczonym Obodrytom. Następnie do koalicji przeciw Świętopełkowi przystąpił biskup kujawski Michał (któremu podlegało Pomorze Gdańskie), Konrad Mazowiecki oraz synowie Władysława Odonica Przemysł I i Bolesław Pobożny. Zdesperowany Świętopełk został zmuszony do sojuszu z poganami.

W kronice Świętopełk przedstawiony jest jednak jako syn szatana, wcielenie zła. Krzyżacy znajdują się w przykrym położeniu, ponieważ ich wrogiem jest – jak by nie było – pomazaniec boży. On jeden, oprócz pogańskiego „papieża” Kriwe, jest bohaterem Prusów, bo imiona innych wodzów powstania (za życia Świętopełka) nie pojawiają się wcale. Najwyraźniej zwiedzeni przez „syna szatana” prostaczkowie-animiści nie mieli prawa zapisać się na kartach historii.

Pomimo licznych sukcesów, Świętopełk jednak wojnę tę przegrał i został zmuszony do dość upokarzającego pokoju, w ramach którego oddał jako zakładników swojego syna Mściwoja, kasztelana gdańskiego Gniewomira oraz podstolego gdańskiego Wojaka. W zamian bracia oddali mu jeńców. Jak się okazuje, wśród jeńców były także „szlachetne i zacne żony”, a oprócz tego inne kobiety, a nawet dzieci, co Piotr z Dusburga ujawnia bez cienia wstydu. Zresztą praktyka brania do niewoli kobiet ujawnia się też w innym miejscu, a mianowicie przy okazji zdobycia w charakterze łupu wojennego relikwii Świętej Barbary w Sartowicach, gdzie pojmali i związali 150 kobiet z dziećmi.

Ciekawostki antropologiczne
Wkrótce wojna się odnowiła i cechowała wyjątkowym okrucieństwem obu stron. Nie podoba się autorowi tylko okrutne zachowanie względem braci zakonnych, nie tylko ze strony Prusów, lecz także ze strony wielkiego mistrza Hartmana z Grumbach, który miał jakoby publicznie spalić dwóch zakonników-zdrajców, którzy z jakichś powodów weszli w konszachty z Prusami. Tej straszliwej egzekucji dokonano w Elblągu na oczach zgromadzonych tłumów. Pisze więc, że „to wydarzenie tak bardzo poruszyło Ojca Świętego, że polecił zdjąć z urzędu mistrza oraz tegoż samego i wszystkich, za radą których tego dokonano, skazać na karę pokuty duchowej”. Z innych ciekawostek antropologicznych można wymienić tortury, jakie Prusowie z Sambii zastosowali wobec pewnego misjonarza. Nie do końca rozumiejąc, o co w tym upiornym rytuale chodzi, Piotr z Dusburga podaje, że „ściskali jego szyję dwiema belkami tak długo, aż w mękach wyzionął ducha; twierdzili przy tym, że taki rodzaj męczeństwa jest odpowiedni dla mężów świętych, których krwi rozlać nie ośmielają się”. Myślę, że Prusowie potraktowali owego misjonarza jako niebezpiecznego szamana, którego krew będzie szukała pomsty zza grobu, dlatego postarali się, aby nie wyciekła ni jedna jej kropelka. Krzyżacy nie bawili się jednak w takie subtelności. Zmuszeni do opuszczenia zamku w Lidzbarku, wyłupili oczy wszystkim dwunastu zakładnikom pruskim, których ze sobą porwali, a następnie odesłali ich do ich krewnych. Ten wiekopomny i rycerski postępek pozostawia autor bez żadnego, umoralniającego komentarza. Zresztą znęcanie się nad zakładnikami należało do utartego zwyczaju tej wojny. Pamiętajmy jednak, kto był w tej walce napastnikiem, a kto się bronił i walczył o wolność, a być może wyjdziemy poza utarty stereotyp „obu stron”, które czynią zło.

Syn Świętopełka, Mściwoj, kontynuował desperacką walkę swego ojca. Miał sojuszników w osobie Glappona, wodza Warmów oraz Herkusa Monte, wodza Natangów, którzy dalej walczyli o wolność swojego narodu podczas tak zwanego Drugiego Powstania Pruskiego, odnosząc wiele sukcesów, które okazały się jednak przejściowe. Powstanie pruskie upadło, a ryby w pewnym grodzie Prusów w pobliżu Ragnety zamieniły się w żaby, gdy tylko ziemię te opanowali tak zwani „chrześcijanie”. Najwyraźniej przyroda nie chciała już żywić tych łotrów, ale Piotr z Dusburga odsyła nas w tej sprawie do niezbadanych wyroków boskich…

Piwo a sprawa polska

Wspomniany wcześniej Leszek Biały jest postacią równie sympatyczną i polską z ducha, co książę Świętopełk. Gdy papież Honoriusz III zaapelował do Leszka Białego o przyłączenie się do krucjaty w Ziemi Świętej, senior Królestwa Polskiego odparł, że „Złożony chorobą, popłynąć do Ziemi Świętej nie mogę, zwłaszcza iż z powodu przypadłości w naturę ciała wymierzonej, ani wina, ani prostej wody pić nie mogę, przyzwyczajonym tylko piwo względnie miód pić.” Jakaż to była przypadłość, to już pewnie nasi blogowi medycy podpowiedzieć mogą, faktem jest jednak, że piwo jest narodowym napojem Polaków już w księdze Anonima Galla. Piast bowiem chętnie przyjął gości, których odpędził niegościnny Popiel, i oczywiście poczęstował ich beczułką dobrze sfermentowanego piwa. Ten napój, którego osobiście nie cierpię, podobnie jak wszelakich innych alkoholi, może nas jednak w pewnym sensie uchronić przed tym, czego wielu tutejszych blogerów najbardziej się boi – to znaczy przed islamizacją.

Kluczem do naszego bezpieczeństwa nie jest bowiem krucjata przeciw islamistom, lecz zakorzenienie w kulturze własnej, w swojskości i „naszości”. Czytałem wiele relacji pamiętnikarskich z wieku XVII i w żadnej nie znalazłem tego poziomu zbydlęcenia intelektu, które odnajduję na kartach Kroniki ziemi pruskiej Piotra z Dusburga. Często okrutni i chciwi wojownicy sarmaccy pokładają nadzieję w Opatrzności, gdy idą na śmierć, ale nigdy nie ośmielają się nikogo podbijać w jej imieniu. Osadzają królów i obalają tyranów, lecz nie wycierają sobie zakrwawionej twarzy imieniem Bożym, że tak powiem. Krzyżowcy, walczący z Prusami, czynią to permanentnie. Wszystko, co robią, jest tak niegodziwe, a ich ofiary w istocie rzeczy tak bezbronne, że bez sankcji boskiej ta podłość nie mogłaby się utrzymać.

Aparat państwa rosyjskiego jest o wiele potężniejszy, niż aparat państwowy Szpitalników. Musimy więc zadbać o to, aby nie doszło u nas do nowej Gąsawy i rozkładu wewnętrznego państwa. Duchy Świętopełka i Leszka Białego muszą sobie podać ręce i niekoniecznie zaraz upić się na umór, lecz zgodnie bronić kraju.
A o krucjacie myśleć nie ma sensu, gdyż nie jesteśmy narodem, który urządza krucjaty. Jesteśmy raczej jak krzywe drzewo, które trwa na styku cywilizacji i na przekór teorii cywilizacji.

Jakub Brodacki