Od maleńkości wbija się nam do głowy, że magnaci byli przyczyną upadku Pierwszej Rzeczypospolitej. W rzeczywistości dwory magnackie stanowiły centra strategii i intelektualne zaplecze dla decydentów.
(Tekst przeniesiony z portalu Nowy Ekran)
Demokracja bezpośrednia możliwa jest w małej społeczności; natomiast w wielkim państwie władza i obywatele wytwarzają między sobą pośredników, którzy pomagają się wzajemnie rozumieć i uzyskiwać wzajemną harmonię. W Stanach Zjednoczonych działają instytucje stojące pomiędzy akademickim ględzeniem a politycznym pragmatyzmem. Jest to rodzaj „fabryki idei”, podsuwającej politykom gotowe programy i rozwiązania problemów. Takim właśnie pośrednikiem jest think-tank. Jak podaje Paweł Burdzy, „jeśli jakiś pomysł dotyczący polityki zagranicznej ma się przebić w politycznym Waszyngtonie, najlepiej skorzystać z usług wpływego think-tanku[…]. Proces popularyzacji idei zaczyna się z reguły o opracowania, książki lub publikacji przygotowanej przez mądre głowy „z nazwiskami”. Później jest konferencja prasowa lub kilka artykułów w najbardziej prestiżowych tytułach. Jeśli temat jest na czasie, ma walor poznawczy dla decydentów, śnieżna kula zaczyna się toczyć: więcej artykułów, zaproszenia na telewizyjne wywiady[…]. Ślady pomysłu zaczynamy odnajdywać tekstach najbardziej prestiżowych publicystów, wystąpieniach kongresmenów[…]”. Siła think-tanków – jak pisze Burdzy – „wynika ze specyfiki Stanów Zjednoczonych: amerykańskiej tradycji filantropów fundujących instytucje użyteczności publicznej, ścisłego rozdziału władz (wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej), braku partyjnej dyscypliny, otwartości decydentów na rady specjalistów z sektora prywatnego”1.
Amerykanie nie wymyślili think-tanku jako pierwsi, ponieważ instytucja ta znana była także w Pierwszej Rzeczypospolitej. Jednak z powodu zasadniczych różnic ustrojowych i technicznych, think-tanki organizowane były na dworach najzamożniejszych senatorów w kraju. Uchwalone w 1573 roku Artykuły Henrykowskie dawały senatorom pozycję najwyższych kontrolerów władzy wykonawczej, czyli króla. Nawet ministrowie byli – w rozumieniu „ojców założycieli” Rzeczypospolitej – sługami bardziej narodu, niż monarchy. Podstawowa zasada kontrasygnaty decyzji króla przez kanclerza blokowała wiele nieodpowiedzialnych pomysłów władcy. Jeśli jednak kanclerz był zwolennikiem króla – a urzędy senatorskie (inaczej niż w USA) sprawowano dożywotnio – ciężar kontroli spoczywał na opozycyjnych senatorach. Deklaracja artykułu de non praestanda obedientia z 1609 roku, nakładała na każdego senatora obowiązek publicznego zareagowania na zgłoszone przez każdego obywatela zarzuty wobec władzy. Senatorowie „albo spolnie wszyscy, abo którykolwiek z nich przestrzedz, y napomnieć Nas będzie powinien” – deklarował Zygmunt III w powyżej wspomnianym akcie prawnym. Czyniło to z senatorów osoby najwyższego społecznego zaufania. Nic dziwnego zatem, że uzbrojeni w tak ogromne kompetencje senatorowie gromadzili majątki, organizowali klientelę, zawierali korzystne mariaże. Do realizacji konstytucyjnych uprawnień w praktyce wymagana była polityczna skuteczność. Jednak nie skuteczność wynikająca z liczby gołych szabel, lecz z liczby „łebskich szabel”.
Na zorganizowanie takiej instytucji, jak dwór senatorski, potrzeba było nielada jakich środków finansowych, majątkowych, a także wpływów wśród obywateli. Odpowiednia polityka i popularność senatora sprzyjała rozwojowi instytucji jego dworu, a co za tym idzie – zwiększała wpływy polityczne. Jednak zasadą ustrojową Rzeczypospolitej był zwyczaj publicznego radzenia o wszystkich sprawach państwa. Ze względu na ogromny jak na owe czasy obszar państwa, konieczne było porozumiewanie się i prowadzenie dyskusji za pomocą listów otwartych, paszkwili, odpowiednio spreparowanych informacji oraz traktatów politycznych.
Think tank Stanisława Lubomirskiego
Wykształcenie i polityczne obycie tego wybitnego polityka, nie budzą kontrowersji. Miał też sporo szczęścia; zaufał mu król Zygmunt III, co przysporzyło Lubomiskiemu wielkiego bogactwa. Do pełni szczęścia Lubomirskiemu brakowało talentów wojskowych, których los nie poskąpił jego synowi, Jerzemu. Wiadomo, że wykazywał się odwagą pod Chocimiem (1620), lecz w roli „p. o. naczelnego wodza” po śmierci znakomitego Chodkiewicza nie umiał się odnaleźć. Nie udało mu się rozgromić czambułów tatarskich, które w 1629 roku wtargnęły na Ruś Czerwoną. Nie pozyskał też zaufania nowego króla – Władysława IV, który postarał się go odsunąć od wpływów na dworze. Jednakże do końca swego królowania nie zdołał odsunąć go od wpływów w państwie, gdyż think-tankLubomirskiego, jego dwór senatorski, okazał się instytucją wyjątkowo skuteczną.
Opisywany przez kucharza Stanisława Czernieckiego dwór Lubomirskiego oszałamiał nie tylko swym przepychem, ale i nadzwyczajną popularnością, jaką się cieszył wśród szlachty. Jak pisał Czerniecki, oprócz prezydenta, marszałków, kapelanów, pisarzy, sług rękodajnych, krajczych i jazdy pancernej na dworze stale przebywali tak zwani „komornicy”. Była to „Młódź, których Rejestr nie był zawarty, iedni przyieżdżali, drudzy odieżdżali, a było zacnych ludzi Szlachty Polskiey y wielkiey Familiey, z których to IchMościów potym wiele Senatorów y ludzi wielce godnych było. Ci samowtór służyli, ale de proprio, osobliwych sług swoich, powozy swoje, a niektórzy IIMM y Dworzanów swoich chowali. Bywało iednak, IchMM około czterdziestu albo więcey abo mniey. Tych II.MM. powinność była, do Króla I.M. y II.MM.PP. senatorów w poselstwach ieździć”2. Wróćmy na chwilę do think-tanków amerykańskich, by zobaczyć jakże przejrzystą analogię. Podczas wyborów w roku 2000, eksperci skupieni wokół New American Century przygotowali raport „O odbudowie amerykańskiej siły obronnej”, z którego na wyborczym szlaku pełnymi garściami korzystał George W. Bush. Nagrodą dla ekspertów było już stałe doradztwo dla Białego Domu za pierwszej kadencji Busha. Wielu z szefów, jak i pracowników innych think-tanków zostawało w rządzie amerykańskim ministrami. Analogia między dworem senatora, a amerykańskim think-tankiem jest tu więc aż nazbyt widoczna: status komornika był wstępem do politycznej kariery. Jednak różnica polegała na tym, że rząd Rzeczypospolitej był znacznie bardziej stabilny. Jeśli król żył długo, mógł w ciągu swego panowania kilkakrotnie wymienić „think-tanki” z usług których korzystał. Nawet jeśli jakiś senator wyrósł ponad miarę (jak choćby kanclerz Jan Zamoyski), nawet jeśli był zdolny do przeforsowania swojego kandydata do tronu, to po kilku lub kilkunastu latach nowy król się uniezależniał i dobierał sobie nowych doradców; stara ekipa przechodziła do opozycji – to właśnie dotknęło Stanisława Lubomirskiego, gdy królem został Władysław IV.
„Think-tank” Lubomirskiego przeszedł więc do opozycji. Wojewoda krakowski przestał się pojawiać na sejmach, szukał okazji do rewanżu. I okazja się pojawiła. Oto w 1637 roku król Władysław próbował ustanowić Order Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Projekt od razu wzbudził liczne kontrowersje. Jakże to? W wolnym narodzie równych ludzi mają być jacyś lepsi, odznaczeni? A cóż to za pomysły? Czy nie wystarcza, że obywatelom „dobrze zasłużonym” Rzeczpospolita przeznacza intratne dzierżawy? Dzisiejszym obywatelom taka argumentacja zapewne przemówiłaby do gustu; wszak niejeden z nas chętnie oddałby wszystkie ordery na rzecz jednego choćby fotela w radzie nadzorczej jednoosobowej spółki skarbu państwa… Tak też i dla przodków naszych ordery kojarzyły się z tytułomanią, tytułomania – z dworską arystokracją, dwór zaś – z zepsuciem i tyranią. „Takich nowości naród podejrzliwy i wolność kochający nienawidzi” – napisał Lubomirski w liście otwartym do króla3. W listach publicznych Lubomirski tak się zaprawił, że jego dwór w Wiśniczu stał się jak gdyby prototypem dzisiejszych massmediów. Potężny senator miał ogromny aparat sekretarzy-kopistów, którzy ręcznie przepisywali jego listy i rozpowszechniali je w wielu kopiach po całym kraju. Lubomirski nie odkrył bowiem, lecz mistrzowsko rozwinął sztukę wpływania na opinię publiczną, nauczył się opinię szlachty kształtować. Jeśli dodamy do tego koligacje, układy klientalne i rozległe wpływy polityczne, zrozumiemy istotę tego niezwykłego „koncernu prasowego”, który osiągnął pozycję i prestiż daleko większy, niż by wynikało z rzeczywistych zasług i kompetencji.
Think tankLubomirskiego a obalenie planów wojny tureckiej w 1646 roku
W kanonie nauczania młodzieży w polskiej szkole zainfekowana jest od dawna teoria „polskiej anarchii”. Historia tej teorii jest długa, sięga czasów rozbiorowych, kiedy to zaborcy tworzyli „kordony sanitarne” przed „polską zarazą”. Spektakularny upadek Rzeczypospolitej zmusił polskich dziejopisów do zastanowienia się nad jego przyczynami. Rzeczywistość niewoli podpowiadała im niezbicie, że przyczyną upadku była niezdolność Polaków do ustanowienia silnej władzy centralnej, brak dziedziczności tronu, brak sprawnej policji i stałej armii, sejmokracja, a wreszcie liberum veto i zdziczenie obyczajów politycznych. Od lat wbija się dzieciom do głowy, że głównym wrogiem polskości byli „magnaci” – drapieżni oligarchowie, przy których Bierezowski i Czernomyrdin, to doprawdy łagodne baranki.
Prawie każdy bardziej rozgarnięty Polak wie, że upadek Rzeczypospolitej został zapoczątkowany Powstaniem Chmielnickiego w 1648 roku. Do wojny włączyła się Moskwa, Szwedzi, Siedmiogród. A kiedy ta wojna się zakończyła, w 1667 roku rozpoczęła się wojna turecka, która doprowadziła państwo i jego potencjał militarny do skrajnego wycieńczenia. Natomiast mało się mówi o tym, że wojny tureckiej udało się uniknąć już w 1646 roku, właśnie dzięki instytucji dworu senatorskiego Stanisława Lubomirskiego.
Z początkiem 1645 roku polityka króla Władysława IV wyraźnie zmierzała w stronę pojednania się z Moskwą i wspólnego wystąpienia przeciw Tatarom. Było oczywiste, że konflikt z Tatarami musi doprowadzić do walnej wojny z Turcją. O ile jednak wojen z Moskwą Rzeczpospolita się nie obawiała, o tyle od czasów Władysława Warneńczyka, kierunek południowy był politycznym tabu. Stosowano czasem przedziwne wybiegi intelektualne, by uniknąć poważniejszej wojny. W traktatach z Turcją Rzeczpospolita deklarowała, że pomniejsze najazdy tatarskie nie są pretekstem do wojny z Turcją. Najazdy te zwalczano na własnym terytorium, w dyplomacji zachowywano się cierpliwie, określając Turczyna jako „bicz boży”, a zatem rzecz, z którą walka nie ma sensu. Ale już w 1643 roku krążyły uporczywe pogłoski, że król Władysław IV chce sprowokować wojnę z Turcją albo Szwecją. Gdyby wróg wtargnął na terytorium Rzeczypospolitej, senatorowie których włości zostały napadnięte, byliby zmuszeni bronić swoich posiadłości4.
Lubomirski czaił się, czekał i uważnie obserwował przebieg wydarzeń. Wyczuwał, że dwór królewski pali się do działania. Wojewoda zawsze opowiadał się po stronie Austrii, podobnie jak jego patron, Zygmunt III. Ale Władysław IV był do współpracy z Wiedniem zrażony i gdy zmarła jego żona – habsburżanka Cecylia Renata – podjął próbę zbliżenia z Francją. Obecni przy królu senatorowie odesłali z kwitkiem posłów habsburskich i zaakceptowali mariaż francuski. W lipcu 1645 roku Władysław IV zawarł z Francją traktat „bliskiego i silnego aliansu”. Za lat kilkanaście okaże się, że ten traktat, to w istocie francuska dywersja, zmierzająca do skorumpowania senatorów i styranizowania szlachty. Póki co jednak widoki były jak najlepsze. Król liczył na to, że Francja zapośredniczy zawarcie pokoju ze Szwecją, z którą Rzeczpospolita zawarła tylko rozejm w Sztumskiej Wsi. Tymczasem Szwedzi ani myśleli godzić się z Polakami. Na wojnie trzydziestoletniej wojowali po stronie Francji przeciw Habsburgom i szło im świetnie; przejście Rzeczypospolitej do obozu francuskiego traktowali jako oznakę jej słabości i dezercję. W tym właśnie czasie Szwedzi wtargnęli na Dolny Śląsk. Pojawiła się dla Władysława IV drobna korzyść. Zdesperowany cesarz Ferdynand potrzebował pieniędzy na wojnę. Zadłużył się więc u polskiego króla pod zastaw Księstwa Opolsko-Raciborskiego.
Uzyskanie przez Wazów niezależnego terytorium poza granicami Korony Królestwa Polskiego, wywołało zrozumiałe zaniepokojenie szlachty. Był to bowiem obszar, na którym król – jeśli nie liczyć lokalnych zgromadzeń stanowych – nie podlegał demokratycznej kontroli, a w każdym razie nie podlegał kontroli Sejmu. Niczym prezydent USA na Guantanamo, mógł tam robić co chciał, bez zgody Republiki. Pojawiły się więc sarkania i sugestie, aby księstwo poddać jurysdykcji Rzeczypospolitej.
Tymczasem w sierpniu przybył do Warszawy poseł wenecki Giovanni Tiepolo. Od kwietnia trwała bowiem wojna turecko-wenecka i Wenecjanie pilnie potrzebowali dywersji kozackiej na Morzu Czarnym. Władysław oczekiwał jednak lepszej oferty, oferty pełnego sojuszu, ligi przeciw Turkom. Wierzył ciągle w swój szczęśliwy horoskop. Francuska małżonka Ludwika Maria była ostatnią żyjącą dziedziczką tronu bizatyjskiego Paleologa. Zwołane przez króla colloquium charitativum – swego rodzaju ekumeniczny sobór katolików z protestantami – miał wzmocnić rolę króla w kwestiach wiary i co nieco zbliżyć go do roli bizantyjskiego cesarza w kościele prawosławnym. Władysław IV chciał wojny tureckiej, ale obawiał się reakcji szlachty. W rozmowach z posłem Republiki Weneckiej snuł więc karkołomne wybiegi prawnicze; oto według konstytucji sejmowej „O podnoszeniu wojen” z 1613 roku wtargnięcie Tatarów na Ukrainę miało dać królowi pretekst do pościgu za ordą poza granicami kraju, a nawet w lennach tureckich, z czego mogłaby się wywiązać dłuższa wojna przy uniknięciu „wyrzutów zerwania pokoju, zgwałcenia przysięgi”.
Antyhabsburska wolta króla i obecność Tiepolego w Warszawie były wyraźnym sygnałem, że w królewskiej głowie rodzi się jakaś karkołomna koncepcja. Gdy więc pod koniec 1645 roku kanclerz Ossoliński ostrzegał Lubomirskiego przed groźbą wtargnięcia Szwedów do Małopolski, Lubomirski zareagował pełnym wściekłości listem, sprowadzającym się do tezy, że kto nawarzył sobie piwa, niech je sam spożywa; „proszę zatym y po wtóre abyś mi WMMMPan raczył albo scrupuł wyiąć z tey Materiey albo podać sposób iaki”-napisał.
Projekt wojny tureckiej nadal bezpłodnie buszował w umysłach królewskich popleczników, gdy nagle w marcu 1646 roku zmarł ostrożny hetman Stanisław Koniecpolski. Ledwie ostygły zwłoki dzielnego żołnierza, a już król rozdał po zmarłym urzędy i dzierżawy, buławę tylko zachowując przy sobie, by w ten sposób zwabić najznaczniejszych senatorów do obozu wojny. 21 kwietnia przyrzekł obecnym w Warszawie posłom moskiewskim, że wyśle Zaporożców na pomoc dla Kozaków Dońskich („Duńców”) w wojnie z Tatarami. Poseł Tiepolo obiecał królowi subsydia weneckie na wojnę. 25 kwietnia wojna była już postanowiona. „Sprawimy” – pisał król do kardynała Mattei – „że z jednej strony nasze wojsko, z drugiej Moskale uderzą na Tatarów, a równocześnie Mołdawianin i Multańczyk posuną się ku brzegom Dunaju, poparci naszą własną osobą na czele wojsk liczących 12 tysięcy piechoty i 18 tysięcy koni, prócz ochotniczych”. Wszystkie te liczby były zmyślone, wojsko na papierze dopiero zaczęto werbować, rozsyłając werbowników, poparcie dla króla płynne wśród możnych, prawie żadne wśród większości obywateli. Cała impreza była też nielegalna, bo sprzeczna z Pactami Conventami, które wyraźnie warowały „woysk cudzoziemskich bez wiedzy ani zgody Rzeczypospolitej wprowadzać w Państwa Koronne y Wielkiego Xięstwa Litewskiego nie będziemy; ani wojen zaczepnych podnosić, y prowadzić…”. Widoki sojuszu z Wenecją po kilku tygodniach rozwiały się, jak biały dym, bo Tiepolo obiecał subsydia na wojnę bez wiedzy weneckiego senatu (Signorii). Słowem, wszystko zaczęło się nie tak, jak powinno. Obecni w stolicy senatorowie wpadli w popłoch, usiłując wyperswadować królowi pochopne kroki. Protesty te były niczym groch o ścianę; senator Jakub Sobieski został przez króla karczemnie spostponowany i miesiąc potem umarł z żalu, zwalniając pierwsze krzesło w senacie (kasztelanię krakowską). Kanclerzowi litewskiemu Albrychtowi Stanisławowi Radziwiłłowi król opowiadał fantazje o jakowymś „fatum”, ciągnącym go na wojnę.
Jednego się tylko król obawiał: reakcji Lubomirskiego. Z opinią wojewody „się cicho oznano”. Nadzieja była w tym, że uda się go ugłaskać, gdyż wcześniej prosił on króla o scedowanie pełnionego przez siebie urzędu starosty krakowskiego na swego syna, Jerzego. Wysłał mu więc król zgodę na przekazanie starostwa. Ale stary lis wyczuł słabość monarchy. Dla rozeznania w sytuacji wysłał najpierw list do podkanclerzego Leszczyńskiego – głównego jak dotąd przeciwnika wojny – prosząc w nim o „wiadomość i sentiment”5. Leszczyński odpowiedział mu listem publicznym, że przyczyną wojny są Tatarzy. „Jest i druga przyczyna” – wyzłośliwiał się podkanclerzy – „że król jegomość idąc z linii Paleologa nie może cierpieć, aby się mogli ci Poganie [Turcy] na trzecie sto lat w państwie J[ego] K[rólewskiej] M[ił]ości niesłusznie nabytym rozpościerać”. Na razie wszystko jeszcze komentowano kpinami, ale kiedy z końcem maja król namówił królową do pożyczenia Wenecjanom pieniędzy, które ci następnie mieli przekazać na wojsko królewskie, Lubomirski zareagował z całą stanowczością, publikując swój słynny list otwarty w sprawie wojny.
List ten wart jest omówienia na lekcji historii w szkole średniej, co zauważył już Kazimierz Tyszkowski, publikując go w przedwojennych „Tekstach źródłowych do nauki historii w szkole średniej”6. Jest to szczególnie ważne w kontekście zajęć z Wiedzy o Społeczeństwie, na której uczniowie uczą się o ustroju demokratycznym często zbyt teoretycznie lub z niestosownym i pogardliwym komentarzem. Jest to tym ważniejsze, że w naszym kraju prawdziwej demokracji nie ma, na czym cierpi całe państwo i wszyscy jego obywatele. Warto się jej więc nauczyć.
„Długom nie dawał wiary wieściom o preparamentach u nas na wojnę(…). Przyrodzona cecha nasza przyjaźni każdemu dotrzymać przywykła”-pouczał mistrz publicystyki-„mieszać się zatym wszyscy nieladajako poczynają, pytając się o tym u nas, cobyśmy o tym wiedzieć powinni, o tajemnicy zaciągów tak nagłych i wielkich; my zaś niewiadomością zbywamy wszytkiego bez ukontentowania pytających się a z naszą wielką konfuzyą”. Oczyma wyobraźni widzimy młodszych braci pytających starszego brata – senatora – który tylko wzrusza ramionami. I teraz Lubomirski przechodzi do zjadliwie uniżonej prośby: „Przeto do nóg W.K.M. upadszy, supplikuję pokornie, aby W.K.M. tak wielkiej imprezy(…) uważyć serio przyczyny raczył, jakie stąd sekwencye każdy czynić sobie może, to jest, czy nie dzieje się to z naruszeniem praw i swobód naszych?, czy poprzysiężona przez W.K.M. deklaracya o niezaciąganiu wojsk i podnoszeniu wojen bez wiedzy Rzplitej nie zostaje obalona? Czy słuszna cudzoziemców włóczęgowskie rady przekładać nad domowe, fundamentalne, życzliwe i doświadczone jakobyśmy się albo przeniewierzyli W.K.M., abo w podobnych imprezach nie rozumieli, abo serca do rozochocenia, tak jako i drudzy, nie mieli?”. Na te pytania nie można odpowiedzieć inaczej, niż twierdząco. By zyskać jeszcze większą wiarygodność, wojewoda wychwala króla, jego szczęście wojenne, to, że wszyscy monarchowie chcą jego przyjaźni. Czy to mało? A jeśli mało, to nie lepiej ze swoimi myśleć nad pomnożeniem sławy? Dziwić może to, że król w swoich prywatnych sprawach posługuje się cudzoziemcami, tym dziwniejsze, „kiedy przychodzi rzucać kości o zdrowiu ojczyzny, kiedy wolność i fortuny nasze zmierzają do punktu krytycznego, kiedy ustrój Rzeczypospolitej mącić się poczyna. Dla Boga”-woła mąż dobrze zasłużony-„jużby tu nam należało mieć pierwszorzędne role w radzie i więcej doświadczonej cnocie naszej i odwadze sprzyjać, niźli inwencyom niedojrzałych dojutraszków”. I wreszcie ostrzega Lubomirski: „Nie masz przykładu, aby Rzeczpospolita królom[…] z powodu uległości i ozdoby poczciwości umknąć kiedy co miała, w żadnej rzeczy choć z własną szkodą nie odmówiła, ilekroć byli o co swym sposobem potrzebujący; dopiero teraz, wiążącymi zasługami W.K.M. obsypana będąc, wypłacać mu dług winnej wdzięczności przez odwagę znaczną gotowa: uprzedzić się w tym pewnie nie da obcym”. To zdanie najbardziej może pokazuje, jak bardzo zrelatywizowany jest język polski, jak bardzo ironiczny, a przez użycie wielu łacińskich wyrażeń (tu świadomie pominiętych) – dodatkowo wieloznaczny. Ta „wdzięczność” może być bowiem rozumiana dosłownie lub błazeńsko, albo jako pogróżka. Dostojeństwo królewskie jest cenniejsze nad życie i majątek – stwierdza stary lis – „Zaczym jako na to srodze boleć musiemy, gdy nasza przeciwko W.K.M. doświadczona stałość przychodzić poczyna w podejrzenie albo wzgardę”. Król nie traktuje nas poważnie ale dla jego dostojeństwa Polacy gotowi są do zdecydowanych działań. Na ostatek wojewoda zapewnia, że nawet gdyby sam nie mógł, posłałby w zastępstwie synów, „bylebym wiedział, co to wżdy za wojna[…]. Jużci to ledwie nie drukują ordynansów W.K.M. o lustrowaniu wojska prędkim, o prowadzeniu pułków, o lidze z różnymi, a my ni o czym nie wiemy, o których skórę idzie i którym na włosy goście stręczą ci, którzyby się tym sposobem uchronili sami radzi”. Mówiąc wprost: ktoś szykuje zamach stanu, bo ma nieczyste sumienie i w zamieszaniu chce zatuszować swoje podłości.
List wywołał w kraju spory rezonans i przyczynił się do mobilizacji opinii publicznej. W lipcu 1646 roku rada senatu zmusiła króla do zwołania sejmu, który zebrał się jesienią i uchwalił konstytucję o rozpuszczeniu zaciągów wojska. Rezultat został osiągnięty, nieszczęście zostało przesunięte w czasie, odroczone. Skutkiem ubocznym całej awantury było osłabienie prestiżu zagranicznego i autorytetu wewnętrznego monarchy. Ten uboczny efekt mógłby zostać z czasem zaleczony ale polscy politycy nie przewidzieli jak daleko poszedł w swych zamysłach król Władysław IV. Już po wybuchu powstania Chmielnickiego odkryto, że dopiero co zmarły władca prowadził jakieś skryte negocjacje z Kozakami, namawiając ich do buntu, wyjścia z pod zwierzchności hetmańskiej i wywołania wojny tureckiej. Pobłażliwa polityka kanclerza Ossolińskiego wobec Kozaków nie pozwalała na zdecydowane rozprawienie się z wrogiem. Dopiero gdy Ossoliński umarł, sejm 1651 roku mógł uchwalić nadzwyczajne podatki; całe państwo zostało zmobilizowane do walki z powstańcami, czego efektem było świetne zwycięstwo pod Beresteczkiem. Było już jednak za późno. Konszachty Władysława IV z Kozakami, rzucały bowiem niemiły cień na postać jego następcy, Jana Kazimierza. W atmosferze ostrego konfliktu między dworem a opozycją odrodziło się powstanie na Ukrainie, a w kilka lat później do wojny włączyła się Moskwa i Szwecja.
Wyobraźmy sobie teraz co by było, gdyby w 1646 roku Władysław IV dysponował stałą i liczną armią. Spacyfikowanie opozycji siłą zbrojną zajęłoby mu kilkanaście lat – zakładając, że żyłby dłużej. Natomiast zgoda szlachty na wojnę turecką oznaczałaby rzeczywiście wzmocnienie dworu monarszego ale i poważne zubożenie i osłabienie całego państwa, które nie zawarło pokoju ze Szwecją, a jego stosunki z Moskwą stale znajdowały się na krawędzi wojny. Wydaje się, że finalnym efektem rozpętania wojny tureckiej byłoby właśnie to, co nastąpiło później: utrata terytoriów na rzecz Moskwy, najazd szwedzki i wyniszczająca wojna z Turcją. Wniosek z tego, że staropolski magnacki think-tank, a więc element systemu ustrojowego Rzeczypospolitej, zadziałał wyjątkowo skutecznie i w dobrej sprawie.
Spróbujmy tu zerwać z utrwaloną w historiografii opinią, że w okresie staropolskim polityk opozycyjny, magnat, musiał być szkodnikiem. Opinię tę wbija się do głowy uczniom od maleńkości. Trzeba raczej powiedzieć, że magnat stanowił stały element politycznego „krajobrazu” Rzeczypospolitej i był trwale wpisany w naturę jej ustroju. W niektórych przypadkach „opozycyjność” była synonimem „niezależności” od dworu, co czyniło takiego polityka postacią cenną dla demokracji. Właściwe przedyskutowanie tego problemu może się przyczynić do lepszego zrozumienia zasad, jakimi kierują się dzisiejsze demokracje przy podejmowaniu decyzji. Może się też przyczynić do zrozumienia i właściwej oceny tych, którzy wszczynają wojny bez porozumienia i zgody własnych obywateli.
Jakub Brodacki
1 Paweł Burdzy, Think-tank, czyli o skutecznym przekuwaniu idei w czyn, w: „Międzynarodowy Przegląd Polityczny” nr 3/2003, s.204
4 Boris Floria, Plany wojny tureckiej Władysława IV a Rosja (1644-1646), w: „odrodzenie i Reformacja w Polsce”, t. XXXVI, 1992, s. 134.