Opozycja nie istnieje (na razie)

Wysłuchałem dwa dni temu debaty nad odwołaniem „ministra woyny” Antoniego Macierewicza. Nie powiem, Kostek wysilił bardzo swoje talenta aktorskie i był prawie że sympatyczny. Starałem się wczuwać w ten węzeł przesądów, który żeruje w głowie przeciętnego leminga i myślę, że swoją robotę Kostek wykonał jak zawsze wzorowo. „PiSowska hołota” wyszła z sali, pozostała tylko dobrana publiczność – same tuzy intelektu, zaśmiewające się z anegdot, których nie powstydził by się Janek Tomaszewski. Rechotał Grupiński, rechotała Kopacz. Kabaret się udał.

(blog-n-roll.pl, 8.07.2016)

Potem doszło do debaty, wystąpień przedstawicieli klubów oraz Pani Premier. Wczoraj kolejna debata – tym razem nad trybunałem konstytucyjnym. Dwieście wniosków o przerwę i zwołanie konwentu seniorów – ten dorobek opozycji został już chyba dawno przekroczony. Dopuszczono też do głosu niektórych gospodarzy klas, niejaką Pisiuk-Gachowicz, która pieprzyła coś o „głebokim średniowieczu”, w które wprowadzi nas nowa ustawa o trybunale. Sposób w jaki atakują PiS powoduje, że rząd, prezydent, większość sejmowa są poza jakąkolwiek kontrolą, bo nawet jeśli z ust PO czy Nowoczesnej padają zarzuty prawdziwe, to nikt już im nie uwierzy. Będą wołać „na pomoc”, ale nikt nie przybiegnie – bo to przecież tylko kabaret.

A może o to im chodzi? Może zawsze chodzi im o zniszczenie instytucji, bo gdy przejmą władzę, będą tak samo poza kontrolą? Może chodzi o to, by w Sejmie przekrzykiwali się prowincjonalni nauczyciele, traktujący kolegów z przeciwnej partii jak niesfornych uczniów?

Naprawdę doceniam rolę i marszałka Kuchcińskiego i marszałków Terleckiego i Brudzińskiego. Mają anielską cierpliwość i czasem dają upust swojemu poczuciu humoru. Jakiś czas temu Brudziński pozwolił sobie nawet na taką uwagę, że posłowie opozycji robią „niezłą bekę”. To prawda, ale pomyślmy: w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej – tej „dzikiej”, „kołtuńskiej” i „wszystko co najgorsze” – marszałek poselski nigdy by sobie nie pozwolił na robienie uwag pod adresem posłów. Nigdy.

Brak zmysłu obywatelskiego, dyscypliny wokół kluczowych spraw państwa, prowadzi do tego, że opozycja się ośmiesza, a parlamentarna większość zmuszona jest trzymać wszystko za mordę. Bo w przeciwnym razie wszystko się rozleci i znowu złodzieje wtargną do urzędów, biur, spółek skarbu państwa i czego tam jeszcze. Musimy się jeszcze wiele nauczyć jako Naród. Opozycja nie istnieje i jeśli tylko nie dojdzie do kolejnego kataklizmu na miarę 10.04, PiS będzie miał i drugą, i trzecią kadencję. Bo cóż musiałoby się stać, by ćwierćinteligent Swetru otoczony haremem samotnych matek i niedobzykanych licealistek został premierem rządu?

Jakub Brodacki

Trzy głowy hydry i Międzymorze

Portal taraka.pl zapewne nie znajdzie wielu zwolenników wśród prawicowej publiczności, gdyż zajmuje się szeroko pojętą tematyką „New Age” (choć sami publicyści taraki zapewne byliby oburzeni takim niesmacznym porównaniem). Tak w każdym razie tę tematykę definiują zazwyczaj prawicowi konserwatyści.

(blog-n-roll.pl, 12.07.2016)

Trzeba jednak powiedzieć, że standardy tworzone przez prawicowy mainstream są często nadzwyczaj nudne. Polska prawica cieszy się, że wśród młodzieży pojawiła się moda na wszystko co „narodowe”, prawicowe, chrześcijańskie, bo to siłą rzeczy spycha środowiska Gazety Wyborczej na zasłużony margines polskiego życia politycznego. Nie oznacza to jednak, że polska prawica będzie dysponowała odpowiednim potencjałem intelektualnym do realizacji wielkich projektów. Trzeba do nich bowiem czegoś więcej, niż tylko standardy i normalność, za którą prawica tęskni od 26 lat. Trzeba do tego iskry geniuszu i spojrzenia na świat okiem artysty.

Iskierki geniuszu zwykle łatwo wchłania lewicowy ogień, gdyż lewica programowo i standardowo otwiera szeroko ramiona dla „dziwaków” i „fantastów”. W przeciwieństwie do prawicowców, którzy jak diabeł święconej wody lękają się wszystkiego, co zda im się dziwaczne, lewica standardowo przyciąga ludzi nietypowych, jednocześnie zabierając im ich moce twórcze, pakując je w pojemne szufladki lub łatwe ideologie typu marksizm-lesbianizm, w których tkwią często całymi latami i z których trudno im się wyzwolić do końca życia.

Dlatego z satysfakcją przyjmuję wszelkie objawy samoorganizacji zarówno „dziwaków”, jak i „fantastów”, próby tworzenia własnych środowisk, własnego języka i własnej ideologii. Takim portalem wydaje mi się być portal taraka.pl, a zwłaszcza jego patron Wojciech Jóźwiak. W tekściku z 13.06 pt. Odkrywanie Międzymorza, autor proponuje, byśmy spojrzeli na ABC w taki sposób, jakby północ leżała na wschodzie (przypomina się słynna mapa Ukrainy Beuplana, zorientowana z południa na północ!). Patrząc w ten sposób możemy lepiej zobaczyć pewne ciekawe zjawiska, takie jak niezwykłe symetrie geograficzne, sąsiedztwo trzech stolic imperialnych (Moskwa-Berlin-Stambuł) oraz czwartej – Rzymu, skąd Międzymorze uczyło się cywilizacji, próbując iść swoją drogą. Słusznie też Jóźwiak zwraca uwagę, że Międzymorze miało odwieczny problem z dostępem do mórz, bo wybrzeża zawsze trzymał ktoś inny (Bałtowie i Krzyżacy nad Bałtykiem, Dzikie Pola nad Morzem Czarnym, Wenecja nad Adriatykiem). Jak pisze, Coś jest w Międzymorzu, że do morza z interioru dostać się trudno… Jakieś przeszkody, zapory, obce rygle wyrastają. Po rozpadzie Sowietów został upiorny >Kaliningrad<, po niedawnej agresji rosyjskiej – Festung Krym. Dwie rosyjskie ostrogi wbite w ciało Międzymorza wcinają się dokładnie w najwęższą talię kontynentu, obok linii Gdańsk-Odessa; drugą jest Naddniestrze.” Celna uwaga, oby udało się nam przełamać to fatum.

W notatce Międzymorze więcej patron taraki wskazuje na to, w jaki sposób Międzymorze było okupowane oraz „okupowane” przez konkurencyjne projekty cywilizacyjne: rzymski, bizantyjski oraz islamski. Tu znowu istotne stwierdzenie: „Międzymorze jest właściwie nieustanną strefą zgniatania pomiędzy zewnętrznymi węzłami energii czyli politycznymi czakramami.” Tu Jóźwiak nawiązuje do popularnej w pewnych kręgach czakramów geograficznych, ale nadaje im nowy sens. Międzymorze otoczone jest bowiem przez trzygłowego smoka – bardzo ładna metafora! Trzy głowy to Moskwa, Berlin i Stambuł.

W tekście tym również podważa ideę, jakoby zjednoczenie Międzymorza mogło wyjść z Polski, gdyż Polska jest na to pod każdym względem za słaba i brakuje jej siły uwodzenia. No cóż, skoro tak, to siłę te zbudujmy korzystając z zasobów innych państw regionu, tak jak to kiedyś zrobiło Wielkie Księstwo Litewskie!

W tekściku Cztery ćwierci Międzymorza Jóźwiak zastanawia się nad „potencjalnym potencjałem” Międzymorza. Pod względem terytorium byłoby to dziesiąte miejsce na świecie – całkiem nieźle. Ludności 203 miliony, a PKB daje statystycznie siódme miejsce na świecie (pomijając fakt, że Międzymorze w znacznej mierze jest obecnie montownią podzespołów i żerowiskiem obcych oraz rodzimych pasożytów). Tak to wygląda w całości, ale rozwój Międzymorza jest nierównomierny. Jóźwiak dzieli je na cztery ćwiartki: ćwiartkę z grubsza rzecz biorąc „wyszehradzką”, ćwiartkę bałkańską, ćwiartkę „litewsko-bałtycką” oraz ćwiartkę ukraińską. Ze wszystkich ćwiartek najbogatsza jest oczywiście ćwiartka „wyszehradzka” (Polska, Czechy, Węgry, Słowacja, Słowenia, Chorwacja plus ewentualnie Austria), ale jej podstawową słabością jest peryferyjność gospodarcza względem Niemiec. Jóźwiak nie zraża się jednak tym i sądzi, że ewentualne polityczne zjednoczenie Międzymorza może wyjść tylko z tego regionu. Pozostawiam to jako rzecz do dyskusji, bo przecież o sile państwa decyduje przede wszystkim „wola mocy”, nie zaś tylko gęstość zaludnienia czy siła gospodarki – w historii mamy na to wiele dobitnych dowodów.

Nie jest to pierwszy i nie jest to zapewne ostatni tekst Wojciecha Jóźwiaka. Rzecz jasna większość myśli Jóźwiaka nie jest oryginalna i pojawia się w tekstach innych autorów, ale do każdej przeczytanej książki, do każdego przeczytanego artykułu, patron taraki dodaje swoje trzy grosze i swoje metafory, i oby tak dalej. Wizje snuć trzeba, pracować dla Międzymorza każdy w swojej dziedzinie i w końcu doczekać czasów, gdy głowy hydry wypali nasz sarmacki Herakles.

Jakub Brodacki

Kocie łby

Inny świat Herlinga-Grudzińskiego. Oto pierwsze skojarzenie podczas lektury Listów z Rosji Markiza de Custine’a. Co gorsza, nie jest to tylko moje skojarzenie. George Kennan stwierdził wprost: „nawet jeżeli przyjmiemy, że książka Custine’a nie była zbyt dobrą książką o Rosji w roku 1839, pozostaje niepokojący fakt, że była książką znakomitą, chyba najlepszą ze wszystkich jakie napisano, o Rosji Stalina, a także książką zupełnie niezłą o Rosji Breżniewa i Kosygina”.

(blog-n-roll.pl, 4.08.2016)

A więc prorok! Uchwycił istotę rzeczy, choć popełnił wiele – jak wytykali mu rosyjscy krytycy w jego epoce – „błędów” faktograficznych, a nawet „oszczerstw”. To dla mnie wskazówka, aby nie przejmować się opiniami naszych „konserwatystów”. Jedno jest pewne – błądzą ci, którzy sądzą, że Rosja carska była jakościowo różna od Rosji sowieckiej. Bolszewicy powiedzieli: „my zrobimy to lepiej”. I udało się. Rurykowicze i Romanowowie byli za kiepscy. Bolszewicy zrealizowali zamiar diabła w sposób bliski doskonałości.

Do dzisiaj jakoś omijała mnie lektura Listów de Custine’a. Może to i dobrze, bo warto chłonąć to dzieło krytycznym umysłem. Przez cały czas towarzyszy mi wrażenie, że de Custine gra emocjami czytelnika – może tego nauczył się w Rosji? Kokieteryjnie stwierdza, że celem jego podróży było poszukiwanie argumentów przeciwko rządom reprezentacyjnym, jednak od początku wyczuwa się ukrytą tezę wprost przeciwną, której całe dzieło jest podporządkowane. Sam przecież przyznaje: „niewiele zobaczyłem, lecz wiele odgadłem”.

Jeszcze przed zaokrętowaniem się na statek płynący do Petersburga de Custine niby to przypadkiem spotyka karczmarza, który tłumaczy mu, że Rosjanie mają dwie twarze: wesołą, gdy opuszczają swój kraj, i smutną, gdy do niego wracają. Tu trzeba jeszcze dodać, że ponure te twarze srożą się jeszcze bardziej, gdy wygłaszają pogróżki na forum międzynarodowym, lecz rozweselają, gdy gardło ich wchłonie butelkowego ducha. Ale ten fakt znany jest nam dzisiaj – a czy znany był w wieku XIX? Być może więc powtarzając do znudzenia te same refleksje, choć w różnej formie, francuski gaduła próbuje przełamać nasze opory i ugruntować wnioski. Stary, schorowany Rosjanin, książę K, uświadamia nas więc o tym, że z chwilą opuszczenia Rosji Rosjanie stają się kosmopolitami. Bo też na obszarze światowym tak wypada i jest to lepiej przyjmowane, a przecież Rosja chce być dosłownie: imperium światowym. Dowiadujemy się, że Rosja jest naturalnym sojusznikiem wszelkich antyklerykałów, gdyż z zasady jest antykatolicka. Rosja pogardza honorem; jeśli Rosjanie bohatersko walczą na wojnie, to nie dla osobistego honoru, lecz z poczucia obowiązku. Wreszcie już na samym początku de Custine prorokuje nadchodzący upadek… Unii Europejskiej! Trzymajcie się mocno fotela, bo zacytuję dosłownie:

Kiedy nasza kosmopolityczna demokracja rodząc swe ostatnie owoce zohydzi wojnę licznym ludom; kiedy narody rzekomo najbardziej cywilizowane na ziemi przestaną wreszcie szarpać sobie nerwy w politycznej rozpuście; kiedy upadając coraz niżej popadną w sen wewnątrz i w pogardę na zewnątrz, a wszelki związek z tymi społeczeństwami pogrążonymi w egoizmie zostanie uznany za niemożliwy, wówczas śluzy Północy znów otworzą się ku nam, wówczas doznamy ostatniej inwazji, już nie ze strony ciemnych barbarzyńców, lecz mistrzów przebiegłych, roztropnych, bardziej doświadczonych niż my, bo się nauczą z naszych własnych nadużyć, jak można i jak trzeba nami rządzić”.

Słowa te dopiero w roku 2016 stają się w pełni zrozumiałe i aktualne. I jeszcze to:

Na próżno wtedy przerażona równość wezwie starą arystokrację na ratunek wolności: broń chwycona za późno, dźwigana przez ręce za długo bezczynne, będzie bezsilna. Społeczeństwo zginie, bo zaufało słowom pozbawionym sensu lub sprzecznym – a wówczas zwodnicze echa opinii, dzienniki, chcąc za wszelką cenę utrzymać czytelników, popchną do przewrotu, choćby po to, by mieć coś do opowiadania jeszcze przez miesiąc – zabiją społeczeństwo, żeby żywić się jego trupem”.

Szczera prawda o wieku XXI.

Jednak to nie koniec (nie)przyjemnych niespodzianek w tej relacji z podróży po Rosji Putina. 10 lipca… 2016 roku de Custine zastanawia się, po co Rosji flota, skoro jest państwem kontynentalnym. Przecież w pobliżu Petersburga morze nadaje się do żeglugi tylko trzy miesiące w roku. Najwyraźniej de Custine nie przewidział rosyjskiej inwazji na Syrię, do czego flota okazała się niezbędna.

Ponieważ Rosja jest państwem urzędniczym, de Custine wiele uwagi poświęca opisowi działania rosyjskiej administracji. Jest ona mianowicie drobiazgowa i sumienna. Rewizje przeprowadzane przez celników trwają wiele godzin, cudzoziemiec brany jest na spytki wiele razy przez kolejnych urzędników, którzy ponawiają znów rewizje, jak gdyby zapominając o tym, że poprzednia grupa celników już je przeprowadziła. Tu de Custine’a zawodzi wyobraźnia, sądzi po prostu, że „w rosyjskiej administracji drobiazgowość nie wyklucza nieładu”. Nie dostrzega jednak – lub nie chce widzieć – tego, że ów nieład jest pozorny. Pisanie życiorysów – jednego po drugim – i szukanie dziury w całym – to przecież ulubiona taktyka rosyjskich śledczych. Dostrzega natomiast – choć nie wprost – że taka drobiazgowość to rodzaj rabowania podróżnych. Nie pisze jednak wprost o łapówkach – dlaczego? Nie rozumie też, czemu celnicy w Kronsztadzie zabierają mu zegar ścienny, ale może my już to wiemy i Putin – wielki kolekcjoner zegarków – też to wie.

Potem opisy Petersburga i jego mieszkańców – przepyszne. De Custine postrzega to miasto jako gigantyczną i kosztowną makietę zbudowaną głównie po to, by Rosjanie uczyli się europejskich manier w swoistym Matrixie, gdzie wszystko przypomina Europę, ale nią nie jest, to bowiem byłoby zbyt niebezpieczne dla ich wiary w Rosję. Społeczeństwo Petersburga jest zmilitaryzowane i szykuje się do wojny; musi więc dobrze poznać przeciwnika w swoistym laboratorium, nie tracąc jednak swego patriotyzmu. Nowa stolica jest więc położona tak daleko na północy jak to tylko możliwe, aby udowodnić Rosjanom, że to jednak nie jest Europa… Tutaj mrozy straszliwe niszczą budynki tak bardzo, że co roku trzeba je odnawiać. W tym punkcie naszła mnie refleksja, czy zobaczę kiedyś ruiny Petersburga i ciekawość, jak one będą wyglądały…

Mimo że Rosjanie podzieleni na klasy są społeczeństwem skrajnie shierarchizowanym, wszyscy są też równi wobec cesarza, który zastępuje im Boga. Przyjmując na audiencji chłopów, cesarz wymierza w ten sposób policzek arystokracji, co nie przeszkadza ludziom z klas wyższych bić i znęcać się nad ludźmi z klas niższych. Zsyłka na Syberię osób ze ścisłej elity to inny przykład tej „równości”, a raczej urawniłowki.

Każdy wypadek uważany tu jest za sprawę państwową. Wszystko ma być przypudrowane. Śmierć zgwałconej dziewczyny jest przez policję petersburską starannie skrywana, by nie psuła wrażenia porządku. Najważniejsze, by władza miała dobre samopoczucie. Ujawnienie tego mordu naraziłoby policję na zarzut, że działa nieskutecznie i spotkałyby policjantów za to surowe kary – a tego przecież chcą uniknąć. Dlatego w państwie rosyjskim przestępczość „nie istnieje”. Co więcej jednak, na zwłokach można przecież dobrze zarobić. Za kilka rubli policjanci sprzedają je do prosektorium. Nie dość zatem, że unikają kary, to jeszcze na tym zarabiają. Przypomina się handel zwłokami podczas ostatniej wojny czeczeńskiej, notorycznie uprawiany przez oficerów rosyjskiej armii…

Scena bójki pomiędzy marynarzami i interwencja policji przypomina wprost sceny z sowieckich łagrów. Równość, która nie prowadzi do demokracji, lecz do urawniłowki, zbydlęcenia. Awans, który w hierarchii zdobywa się nie poprzez zasługi, lecz poprzez intrygi. Permanentna inwigilacja; cudzoziemiec nie może tu niczego obejrzeć bez ugrzecznionego przewodnika. Grzeczność, która jest pozorem grzeczności, podstępem.

Brak nauki religii, który prowadzi do powstawania sekt o wyraźnym zabarwieniu komunistycznym (kolektywizacja kobiet). Sekty te są starannie ukrywane, a gdy już nie można im zaradzić – wszystkich sekciarzy zsyła się na Syberię. Ludzie, którzy ośmielają się dostrzegać wybawienie dla Rosji w katolicyźmie zostają uznani za szaleńców i poddani pod opiekę lekarzy, w wyniku której po trzech latach wpadają w obłęd.

Największą przyjemność lud znajduje w pijaństwie, dzięki któremu może zapomnieć i marzyć. Winę za wszelkie trudności ponoszą oczywiście Polacy, bo to oni właśnie podburzają poczciwy lud rosyjski do buntów… Kraj, w którym ludzie nigdy nie zachowują się naturalnie.

Ale są oczywiście „inni Rosjanie”, bardziej naturalni. Zawstydzeni uciskiem twardego ustroju, szukają wolności w obliczu wroga – udają się na wojnę na Kaukaz, by „odpocząć od jarzma dźwiganego u siebie”. Szkoda tylko, że wtedy Czeczeni i inne ludy Kaukazu nie mogą odpocząć od jarzma, które przychodzi z Północy!

Zesłańcy francuscy, którzy uwolnieni z Syberii nawet we Francji boją się głośno mówić o tym, co ich spotkało. De Custine konstatuje: „jestem bardzo szczęśliwy, że spędziłem w Rosji tylko parę miesięcy, bo spostrzegam, że ludzie najszczersi, umysły najbardziej niezależne, po spędzeniu wielu lat w tym osobliwym kraju myślą przez całą resztę życia, że jeszcze tam są, albo że są narażeni na powrót tam”. I na to wszystko Rosjanie odpowiedzą przewrotnie: „Trzy miesiące podróży, niewiele zobaczył”. Zostałby tam minimum dwa lata i wróciłby Rosjaninem. We francuskim przebraniu.

Obserwacje de Custine’a są dalekie od powierzchowności. Doświadczenie rewolucji we Francji każe mu się zastanawiać, czy rewolucja nie jest równie tyrańska w Paryżu, jak samowładztwo w Petersburgu. Do tego punktu pozostaje więc naiwnym konserwatystą, idealną wprost ofiarą rosyjskiej propagandy. Zaraz jednak robi istotne zastrzeżenie: „We Francji rewolucyjna tyrania jest złem przejściowym, w Rosji tyrania despotyzmu jest permanentną Rewolucją”. To przecież opis państwa bolszewickiego! Wyobraź sobie namiętności republikańskie (gdyż raz jeszcze powtarzam, za panowanie cesarza Rosji panuje fikcyjna równość) kipiące w ciszy despotyzmu. Jest to straszliwa kombinacja, zwłaszcza z powodu przyszłości, jaką wróży światu. Rosja jest kotłem wrzącej wody, dokładnie zamkniętym, lecz umieszczonym na coraz silniejszym ogniu: istnieje obawa eksplozji”.

Wspomina nasz francuski gaduła, że mapy rosyjskiego sztabu generalnego są najdokładniejsze i najbardziej szczegółowe na świecie. Jako że mam okazję pracować z tymi mapami, potwierdzam, że istotnie są dosyć dobre. Z tym tylko, że i tu zaznacza się idiotyzm tyranii, swoisty rosyjski „porządek”. Ilustracją jest fragment większej całości – arkusz mapy trójwiorstowej, obejmującej większość terenów zabranych Rzeczypospolitej (i nie tylko). W każdym normalnym kraju byłby on upstrzony rzekami, pagórkami, napisami. W Rosji akurat ten arkusz jest niemal pusty. I mylił by się ten, kto by sądził, że puste miejsce zawiera jakieś niezwykłe tajemnice – te mapy i tak były utajnione, a baz atomowych jeszcze wtedy nie było. Nie: znakomitym kartografom najwyraźniej kazano zrobić mapę określonego terytorium i nic więcej. Rozkaz ślepo wykonali, bo rozkazy się wykonuje. Zrobić coś lepiej, niż każe władza? O, nie! To może sprowadzić kłopoty…

Najzabawniejsze są jednak refleksje de Custine’a dotyczące stanu rosyjskich bruków i dróg. Pomstuje tu nad tym rodzajem bruku, który w Polsce nazywamy kocimi łbami. Na kocich łbach pojazdy trzęsą się jak galareta, a osie pękają. Nie rozumie tego i na pierwszy rzut oka można na tym poprzestać. Ale przecież po chwili namysłu sprawa jest zupełnie jasna. Jeśli czytelnik miał w ręku kamień zwany kocim łbem, łatwo zauważy, że jest on zwykle ścięty u dołu. Chodzi o to, by stabilnie leżał w gruncie. Nie jest to byle jaka robota; większość dróg pokrytych kocimi łbami jest nadal w dobrym stanie (jechałem taką drogą kilkukilometrowym odcinkiem na Podlasiu). Kluczowe pytanie: skoro rzemieślnik zadał sobie trud ociosania kamienia tak, by nie zapadał się w gruncie, to czemu nie ociosał go również od góry, by droga była bardziej równa? Odpowiedź nasuwa się sama: bo to nie jest droga dla cywilów. To jest droga dla żołnierzy. Nawet jeśli podkowy będą się łamały u końskich nóg, wojsko zawsze ma kowala i innych rzemieślników, którzy wszystko naprawią. Najważniejsze, by armaty nie utonęły w błocie. Nic innego się nie liczy.

Jakub Brodacki

Aurea dicta Markiza de Custine’a

Rosja to kraj, gdzie można robić największe rzeczy dla najmniejszego rezultatu”.

Nie mówię, że ich system polityczny nie wytwarza nic dobrego, mówię tylko, że to, co wytwarza, za drogo kosztuje”

O Rosjanach wielkich i małych można powiedzieć, że są pijani niewolą”.

Zamiłowanie do rewii jest w Rosji po prostu maniackie”.

Dla Rosjan nazwy są wszystkim”.

Mam wrażenie, jakby cień śmierci unosił się nad tą częścią kuli ziemskiej”.

Ludzie w Rosji milczą, kamienie natomiast mówią i to w rozpaczliwy sposób”.

To człowiek szczery – myślą Rosjanie – a więc może być niebezpieczny”.

I coś jeszcze dla naszych blogowych antysemitów:

Potrzeba trzech Żydów, żeby oszukać jednego Rosjanina”.

Jeden Rosjanin może zwieść trzech Żydów”.

(te dwa ostatnie dicta są przypisywane carowi Piotrowi).

Rozmowy przyjemne i pożyteczne

Formuła programu Kowalski Chojecki na żywo jest prosta i zaczerpnięta z czasów Kochanowskiego. Oto spotyka się dwóch lokalnych liderów – „chorąży” Kowalski i „pleban” Chojecki – i prowadzą sobie luźną rozmowę na tematy aktualne. Jako trzeci występuje młody szlachcic (reprezentant widzów), który podsuwa im tematy i żąda wskazówek, jak postępować.

(blog-n-roll.pl, 8.08.2016)

Muszę przyznać, że taka formuła jest czymś genialnym. Mam wrażenie, że telewizja Idź pod prąd wpadła na to jako pierwsza. To, że inne telewizje i portale blogerskie jeszcze na to nie wpadły (nawet świetna ukraińska hromadske.tv czegoś takiego nie stosuje), świadczy tylko o ich braku zakorzenienia w kulturze sarmackiej, która istnieje podskórnie w każdym z nas. Trzeba tylko odpowiedniego impulsu, aby ją wydobyć. Taka formuła rozmowy jest w Polsce czymś naturalnym, ale w ogóle nie stosowanym przez dziennikarzy, którzy chyba uważają ją za zbyt nudną. Jest też być może druga, poważniejsza przyczyna. Taka formuła przełamuje monopol dziennikarski, uzurpowanie sobie prawa do reprezentowania opinii publicznej. Lokalni liderzy mogą wreszcie mówić własnym głosem, bez zniekształceń i korygowania ich wypowiedzi w kierunku pożądanej poprawności takiej czy innej.

Oczywiście prywatna rozmowa „przy bridżu” emitowana w telewizji, przestaje być rozmową prywatną, staje się namiastką reality show. Jest to więc raczej pewien spektakl, ale aktorzy nigdy nie owijają w bawełnę, mówią to co myślą, poza tym nie do końca znają scenariusz i nie zawsze są ze sobą zgodni, co dodaje rozmowie uroku autentyczności.

A teraz: o czym rozmawiają? Po obejrzeniu kilku programów z tego cyklu dochodzę do wniosku, że Kowalski i Chojecki zmagają się z kilku kluczowymi, polskimi problemami. Pierwszym i fundamentalnym z nich jest pytanie, czy polska racja stanu ma być podporządkowana „racji stanu” kościoła rzymskiego, a ściślej rzecz biorąc – aktualnym trendom kościoła. Chojecki staje na gruncie czegoś w rodzaju „suwerenności biblijnej”. Kowalski wspiera go w tej opinii, stojąc z kolei na gruncie suwerenności narodowej. Czyli: jako człowiek i chrześcijanin każdy powinien czytać Biblię (a przede wszystkim Ewangelię) bez zbędnego pośrednictwa katechizmu katolickiego i patrzeć własnymi oczami i trzeźwym umysłem. Jako Polak każdy powinien być wiernym tylko Polsce. Przyznam, że o takich protestantach uczyłem się przy okazji zajęć na studiach historycznych, poświęconych wiekowi XVI!

Kwestia druga to z reguły badanie wydarzeń z kraju i świata przez pryzmat własnego światopoglądu. Tu obaj panowie reprezentują stanowisko radykalno-narodowe. Słucha się tego na ogół lekko, łatwo i przyjemnie, choć muszę przyznać z niejaką dozą złośliwości, że o ile Kowalski ma więcej autorytetu, o tyle Chojecki ma lepsze poczucie humoru.

A teraz kilka słów o negatywach. Słuchając Mariana Kowalskiego po raz kolejny się przekonuję, że narodowcy wydają się mili dopóki się lepiej nie pozna ich poglądów. W głębi duszy gra im ciągle darwinizm społeczny połączony z kultem siły, ale na szczęście dostrzegają, że świat jest bardziej skomplikowany. I to sprawia, że są prawie sympatyczni, zwłaszcza ci, którzy popierają PiS lub działają w PiS. Z kolei protestanckie podejście Chojeckiego, pozornie atrakcyjne, na dłuższą metę może owocować nerwicą. Szczególnie groźne jest uporczywe dążenie do doskonałości – to główna wada tych nielicznych protestantów, których do tej pory poznałem. Również permanentne atakowanie papieża Franciszka i łapanie go za słówka wydaje się niepotrzebne. Oczekiwałbym raczej szerszej analizy polityki prowadzonej przez Papieża, niż wybiórczego wyłapywania wszystkich jego błędów i dyskontowania ich na korzyść własnego wyznania.

Nie złapałem obu panów ani razu na kłamstwie, ale obawiam się, że dopuszczają się rozlicznych nadinterpretacji do czego zresztą mają prawo – podejrzliwość bywa niekiedy wskazana. Pana Mariana chciałbym tylko zapytać, gdzie poznał czeczeńską rodzinę, która dzięki własnym staraniom wyciąga od państwa polskiego „5000 złotych miesięcznie”. Chętnie bym ją poznał.

Jakub Brodacki

Kilka wskazówek dla opozycji

Gdybym miał napisać program dla opozycji, rozpisałbym go na lata. Obecna opozycja jest rozbita, skłócona i impotentna intelektualnie. Lata ścisłej zależności od obcej „inteligencji” i obcych pieniędzy wypróżniły mózgi mainstreamowych (j)elit. Poza paradami równości (j)elita ma niewiele do zaproponowania wyborcom w Polsce i tak będzie dopóty, dopóki nie stworzy programu, który miałby choć kilka elementów korespondujących z rzeczywistymi potrzebami.  Nie pomoże też małpowanie obozu rządzącego.

(blog-n-roll.pl, 21.08.2016)
Chciałbym jednak udzielić opozycji kilka wskazówek, pokazać kilka nisz, w których szeroko rozumiana prawica porusza się jak pijany we mgle.
Pierwszą niszą jest oczywiście Ukraina. Tę niszę opozycja od dawna próbuje wypełnić, ale robi to jak zwykle – czyli byle jak i po sowiecku. Są granty, są pieniądze, to powołuje się jakieś tam instytucje niby-to-proukraińskie w rodzaju „Ukraińskiego Świata” w Warszawie, ale robi się to głównie dla swoich, nie przyciąga się ludzi o bardziej konserwatywnym usposobieniu. Bujak coś tam plótł swego czasu o udzieleniu pomocy wojskowej Ukrainie i takie tam ecie-pecie. Nie ma żadnej próby realnego doinformowania polskiego obywatela co się właściwie na Ukrainie dzieje, a przydałoby się, bo osób znających rosyjski jest mało, a ukraiński – jeszcze mniej (w końcu po co prawicowiec ma się uczyć języka banderowców, lepiej zostawić to księdzu Isakowiczowi-Zaleskiemu). Lepiej, żeby obywatel „za dużo nie wiedział”, bo jak będzie wiedział zbyt wiele, to na ogół wyłowi te informacje, które potwierdzają jego „święte przekonanie” o żydo-banderowcach czających się na każdym kroku. Więc lepiej już, żeby nie wiedział nic, a wielcy tego świata niech urządzą Ukrainę po swojemu. W końcu taka Merkel czy taki Hollande jest mądrzejszy od przeciętnego Polaka…

Druga nisza, którą opozycja mogłaby wprost fantastycznie wypełnić, to szeroko rozumiany świat islamu. Ale znowu: polityczna poprawność każe lewicowym idiotom skupiać się na problemie uchodźców, podczas gdy kluczem do serc jest zawsze i przede wszystkim doinformowanie obywateli o tym co naprawdę się dzieje w Syrii. Prawicowe media epatują prawicową publiczność opisami niekończącej się serii zamachów i molestowania seksualnego w Niemczech i Francji, podczas gdy zdecydowanie więcej jest zamachów i więcej ludzi ginie w świecie islamskim. Świat ten nie jest tak jednorodny, jak się na ogół wydaje. Muzułmanie w Aleppo błogosławią Allacha, że zrzucił z nich jarzmo ISIS, golą przymusowo zapuszczane brody, kobiety zrzucają burki – taką relację przekazał mi muzułmanin, stale obserwujący te wydarzenia. Czy tak jest naprawdę tego nie wiem, ale chciałbym się dowiedzieć. Jak mógłbym porównać dostępne informacje? Chyba tylko nauczywszy się Arabskiego, Perskiego i kilku innych języków. Niestety nie mam na to żadnych szans. I ty też, prawicowcu, nie masz skąd czerpać informacji.

Gdy etno-nacjonalistyczna ideologia i historiozofia Konecznego zastępuje rzetelną informację, w mózgu każdego człowieka, pojawiają się „białe plamy” i stajemy się ciemni, nieświadomi, podatni na manipulacje. To dotyczy oczywiście w jeszcze większym stopniu szeroko rozumianej opozycji, ale prawica mogłaby od siebie więcej wymagać. Ponieważ to właśnie szeroko rozumiana prawica w Polsce ma jako jedyna napęd i energię do tworzenia samodzielnej i niepodległej Polski. Niestety bez rzetelnych informacji, jej szanse na sukces maleją. Każdy prawicowy rząd staje się automatycznie zakładnikiem wyborców, których jedynym źródłem wiedzy jest ideologia, nie informacja.

Opozycja mogłaby wręcz skompromitować prawicowe umysły i prawicowy sposób myślenia, gdyby podjęła trud rzetelnego informowania obywatela w tych dziedzinach, w których prawicowe myślenie jest zwyczajnie nieprawdziwe, oparte niemal wyłącznie o ideologię i wybiórcze fakty do niej pasujące. Fałsz prawicowego myślenia ujawnia na przykład program Jana Pospieszalskiego z udziałem szerokiej publiczności, w tym także muzułmanów (dostępny tutaj). Niby zachowując zasadę proporcji i równości szans w debacie, Pospieszalski tradycyjnie ustawił przeciwników do kąta. Co więcej, sprowadził na debatę wręcz wymarzone kozły ofiarne, na przykład głupiutką muzułmankę (zapewne wahabitkę), okutaną od stóp do głów i mającą obawy przed podaniem ręki prowadzącemu. Chwilami odnosiłem wrażenie, że Pospieszalski chce cały problem sprowadzić po prostu do emocjonalnego sporu religijno-cywilizacyjnego, gdzie Civitas Christiana walczy z napaścią Cywilizacji Islamu. Myślę, że tak zwane „niuanse” (czytaj: fakty z codziennego życia ludzi na Bliskim Wschodzie) nie są dla niego w ogóle istotne, skoro Koneczny i tak wszystko już dawno rozstrzygnął.

Opozycja mogłaby wiele zyskać, ale tego nie zrobi, gdyż nie jest autentyczna. Nie po to mataczyli w sprawie Smoleńska, żeby kogokolwiek o czymkolwiek informować. Prawica mogłaby wiedzieć więcej, ale będzie wiedzieć mniej, więc sukcesy będzie odnosić mniejsze. Kwadratura koła, z której wyjścia jak na razie nie widzę.

Jakub Brodacki