PKP ułatwia transport armii rosyjskiej?

PKP PLK wciąż buduje perony tak, by nie utrudniły transportów szerokotorowych wagonów mogących służyć tylko Armii Rosyjskiej, choć jest to sprzeczne z przepisami unijnymi o interoperacyjności kolei i zagraża bezpieczeństwu pasażerów.”

(blog-n-roll.pl, 25.10.2017)

Podaję te sprawę jako wpis, bo polecanek nikt prawie nie czyta. Nie wiem, czy to prawda, a jesli ktoś ma niezbędne kompetencje proszę o wyrażenie swojego zdania.

http://www.czt.org.pl/aktualnosci/kolej/infrastruktura/pkp-zapewnia-armi…

Jakub Brodacki

Noc długich dziobów

Na niebie ukazał się znak. Widoczna była dobrze koniunkcja Jowisza z Wenus. Urzekające zjawisko, które można było oglądać także latem tego roku. Natychmiast wstąpiła we mnie nadzieja dobrej zmiany. „Cejrowski ma rację” – pomyślałem o 5:30 – „Kolejna noc będzie nocą długich dziobów”.

(blog-n-roll.pl, 27.10.2015)

O godzinie 6:15 otwarliśmy plomby, przenieśliśmy materiały wyborcze do klasy szkolnej, w której miało się odbywać głosowanie. Rozpoczęliśmy liczenie i stemplowanie kart. Koordynator nadesłany z urzędu gminy zlustrował pomieszczenie i nakazał opieczętowanie urny. Mężowie zaufania zgodnie poprosili nas, aby przestawić urnę do głosowania w miejsce, z którego mogli ją dobrze obserwować. Pierwsi wyborcy pojawili się o godzinie siódmej – cztery osoby. Rekordowa frekwencja o tej godzinie. A potem przerwy w napływie obywateli były już bardzo krótkie. Na koniec dnia frekwencja wyniosła ponad 70%!

Pewna starsza obywatelka, patrząc na nas wymownie, zapytała scenicznym szeptem: „co zrobić, żeby platforma wygrała…”. Ponieważ zareagowaliśmy zakłopotaniem, zrozumiała że pomyliła lokal wyborczy z domem Świętego Mikołaja i zawiedziona dodała cicho: „modlić się…”.

Bo faktycznie determinacja wyborców była tak wielka, że aż osiemnastu musieliśmy dopisać do spisu wyborców na podstawie zaświadczeń. Jakaś parka górali z Zakopanego – przyszli zagłosować już rano. Po południu kolejni wyborcy spoza Warszawy. Podobna sytuacja była w komisji sąsiedniej. Ludziom nagle zachciało się chcieć!

Zbyt wielkie okręgi, zbyt wielu kandydatów

Cieszyliśmy się, a przecież dobrze było wiadomo, że to oznacza katorżniczą wręcz pracę z liczeniem głosów. Po raz kolejny ta nieszczęsna książeczka – efekt źle napisanego Kodeksu Wyborczego. Okręgi liczące minimum siedem mandatów (art. 201 §2) – idiotyczny nonsens. Wystarczyłoby zredukować liczbę mandatów do dwóch-trzech w okręgu. Poza tym każdy z komitetów zgłosił po kilkudziesięciu kandydatów – Bóg jeden wie po co. Co za parlamentarny debil na to pozwolił? Licząc głosy, szybko doszliśmy do wniosku, że powinny być jakieś ograniczenia i limity w liczbie zgłaszanych kandydatów przez poszczególne komitety.

W tym kontekście również sama procedura liczenia kart i głosów po otwarciu urny jest całkowicie niewykonalna. Czynności, które przez PKW zalecane są do wykonania po kolei, trzeba wykonywać niemal jednocześnie. Segregując karty na te do senatu i te do Sejmu trzeba od razu dzielić je na kupki partyjne, bo w przeciwnym razie liczenie głosów trwałoby nie do drugiej-trzeciej w nocy, ale do drugiej-trzeciej po południu następnego dnia. A to byłaby wręcz idealna sytuacja dla fałszerzy, bo znaczna część komisji po prostu musiałaby uciąć sobie krótką, regeneracyjną drzemkę…

No i powiedzmy sobie krótko: liczenie kart i głosów do senatu trwa niespełna godzinę. Liczenie głosów do Sejmu trwa minimum cztery godziny, oczywiście przy założeniu, że od razu dzieli się karty na kupki partyjne. To dowodnie wskazuje na to, że należy bezwzględnie ograniczyć liczbę mandatów w okręgu, jak również wprowadzić limit kandydatów zgłaszanych przez komitety wyborcze. Moja propozycja: okręgi trójmandatowe, każdy komitet może wystawić sześciu kandydatów.

Cyrk z protokołami

Po podliczeniu głosów i wyjaśnieniu nieścisłości udaliśmy się do urzędu gminy w celu rozliczenia się z kart, listy wyborców, materiałów biurowych i oczywiście protokołów. Z kartami, listą wyborców, materiałami biurowymi poszło gładko. Cyrk zaczął się z protokołem. Wszystko mieliśmy policzone poprawnie za wyjątkiem głupiej wpadki z liczbą wyborców uprawnionych do głosowania. Wpisaliśmy naturalnie tę liczbę, którą ustaliliśmy po przeliczeniu listy wyborców z samego rana. Zapomnieliśmy, że do liczby tej trzeba dodać liczbę wyborców dopisanych w czasie głosowania. Schematyczny protokół – niby to intuicyjny i łatwy do wypełnienia – nie jest wcale intuicyjny i trzeba się dokładnie w niego wczytać. O trzeciej nad ranem bywa to trudne, zwłaszcza w źle oświetlonej światłem świetlówek salce szkolnej. Protokół do Sejmu w tych wyborach ma 23 strony – kolejny efekt zgłaszania po kilkudziesięciu kandydatów przez każdy komitet wyborczy. W razie popełnienia błędu w protokole, należy wywiesić poprawiony obok starego protokołu, który opatrujemy słowem „wadliwy w punkcie takim a takim”. Gdzie to wszystko ma się pomieścić? Ile szyb należy zakleić bezsensowną papirologią, której wyborcy i tak nie zrozumieją, bo żaden protokół nie zmieści się nawet na jednej dużej szybie okiennej? O tym urzędowe ani parlamentarne powgniatane głowy nie myślą.

Nie wspominam zresztą o tym, że w razie błędów w protokole, należy na gwałt sprowadzić większą część komisji wyborczej, by mogła podpisać poprawiony w urzędzie protokół. Słyszałem, że w naszym okręgu 90% komisji obwodowych musiała poprawiać protokoły, bo występowały w nich wręcz najprostsze błędy. Może to efekt wspomnianej koniunkcji Jowisza i Wenus lub pełni Księżyca, a może po prostu trzeba poprawić Kodeks Wyborczy, uprościć wytyczne i przewidzieć wszystkie możliwe błędy.

Gdy udało się nam – przewodniczącemu i mnie, czyli zastępcy – sprowadzić troje członków komisji wyborczej (budząc przy okazji członków ich rodzin), popędziliśmy z powrotem do szkoły zawiesić poprawione protokoły. I tutaj clou programu – panie sprzątaczki, które nie omieszkały obrzucić nas wyzwiskami z powodu burdelu, który jakoby zostawiliśmy po głosowaniu. Wieszaliśmy protokół, a uszy nam więdły, gdy szanowne sprzątaczki obrażały bez umiaru nasze matki. Poza tym oberwało się politykom, bo „jedno gówno zastąpiło inne gówno”.

Mam jednak nadzieję, że ta noc długich dziobów rozpocznie lata dobrej zmiany na lepsze. Że będą to lata, w których patriotyzm wspierany przez zdrowy rozsądek raczy wreszcie zapanować w naszym kraju. Że wreszcie polskie prawo przestanie być kompatybilne z prawem rosyjskim, a perony nie będą już dostosowane do kolei szerokotorowej, lecz do norm europejskich. Że wreszcie polskie sieci przesyłowe nie będą obciążane ponad miarę przez prąd niemiecki, a Wojsko Polskie będzie wreszcie naprawdę polskie.

Jeszcze Polska nie zginęła!

Sława Ukrainie!

Żywie Białorus!

Hiszcze Serbstwo nie shubjene!

Jakub Brodacki

ps. my musieliśmy protokół napisac od nowa jeszcze raz. Hermeliński nie musiał – patrz odręczne poprawki na Komunikacie PKW: http://parlament2015.pkw.gov.pl/pliki/1445898069_Komunikat-pkw-zbiorcze-…

Wyniki:
PiS 37,58%
PO 24,09%
PSL 5,13% (niestety!)
Kukiz 8,81%
Petru swetru 7,6%

Reszta nie wchodzi. Próbowałem znaleźć dobry kalkulator liczący, ale nie znalazłem niczego wiarygodnego…

pps. dodatek dla grzecznych dzieci. Astronom-amator obserwuje koniunkcję latem 2015 roku. Warte obejrzenia!!!

Idealne okręgi wyborcze

Reprezentatywne, niekolektywistyczne, konsolidujące świat polityczny. Oto idealne okręgi wyborcze. Okręgi, które zapewniają prawie wszystkim wyborcom posiadanie własnych reprezentantów w okręgu. Okręgi, które zmuszają posłów do personalnej (a nie kolektywnej) odpowiedzialności za własne czyny. Okręgi, które konsolidują parlament w dwa najsilniejsze ugrupowania, nie prowadząc jednocześnie do trwałej dyktatury jednej partii.

(blog-n-roll.pl, 29.10.2015)

W skrócie:

– reprezentatywne (prawie każdy wyborca w okręgu ma reprezentanta);

– personalistyczne (poseł ponosi odpowiedzialność osobistą, a nie kolektywną);

– konsolidujące (parlament nie jest rozdrobniony, ale skonsolidowany wokół dwóch dużych partii).

Te trzy pragnienia są w zasadzie sprzeczne ze sobą, ale drążą polskie społeczeństwo od ostatnich kilku lat. Być może spełnienie wszystkich trzech pragnień jest utopią lub bardziej „nakazem moralnym” i nie może być spełnione w drodze uregulowań prawnych, lecz zależy od przyzwoitości elit politycznych i aktywności samych wyborców. Z drugiej jednak strony system wyborczy nie może zniechęcać obywateli do aktywności. Ani JOW, ani ordynacja proporcjonalna z okręgami minimum siedmiomandatowymi, progiem 5% i regułą d’Hondta nie spełniają tych trzech pragnień, a zatem nie zachęcają do aktywności obywatelskiej. JOWy są personalistyczne i konsolidujące, lecz niereprezentatywne, bo posła bardzo często wybiera mniejszość wyborców w okręgu. Natomiast obecna ordynacja jest co prawda konsolidująca i „reprezentatywna” (bo prawie każdy wyborca ma w parlamencie swoją reprezentację partyjną), ale nieznośnie kolektywna. Jednoosobowa odpowiedzialność jest zawsze lepsza dla wyborców, niż dla politycznej elity, nie da się ukryć.

Mam świadomość, że najwięcej zależy od samych wyborców, od ich wyrobienia politycznego, aktywności. Ale – jak wspomniałem – system wyborczy nie może ich do takiej aktywności zniechęcać. Dotychczasowa ordynacja wyborcza zniechęcała wyborców do jakiejkolwiek innej aktywności, niż tylko wrzucanie kart do głosowania. Dla części elit politycznych była to sytuacja idealna. Politycy „układu III RP” otrzymywali legitymizację dla swoich skorumpowanych rządów, dla fałszerstw wyborczych i mogli na cały świat się chwalić „standardami” i „procedurami” demokratycznymi. Dopiero katastrofa smoleńska zaktywizowała społeczeństwo i zmusiła je do minimalnej choćby aktywności. Takiej, jak praca w charakterze męża zaufania czy członka komisji wyborczej z ramienia PiS czy nawet Ruchu Kukiza. PiS wygrał te wybory między innymi dlatego, że zaproponował wyborcom współudział w rządzeniu. Na razie niewielki, wręcz znikomy, ale bez porównania większy, niż do tej pory. Udało mu się obudzić społeczny mikro-entuzjazm dla kandydatury Andrzeja Dudy na prezydenta i dla kandydatury Beaty Szydło na premiera.

Wybory do senatu 2007 i 2011

Tak więc system wyborczy nie gwarantuje bynajmniej raju na ziemi, ale może wesprzeć budowę demokracji lub jej przeszkadzać. Jakie jest działanie JOWów, zdążyliśmy się już przekonać. W wyborach do senatu w 2011 roku kandydaci „układu” zdobyli w senacie 69 mandatów, choć sumaryczne poparcie dla PO w wyborach do Sejmu wyniosło 39,18%, czyli mniej, niż w roku 2007 (41,51%). Nie liczyłem tego dokładnie, ale sumaryczne poparcie dla PO w wyborach do senatu nie mogło odbiegać znacząco od poparcia w wyborach do Sejmu. A przecież w roku 2007 w senacie „układ” miał 61 senatorów. Rok 2011 przybliżył nas niebezpiecznie do rządów monopartyjnych. Partia, która uzyskałaby w Sejmie 69% mandatów, nie oddałaby władzy nigdy. A przecież partia ta nie reprezentowała wcale bezwzględnej większości wyborców!

W tegorocznych wyborach ta sama ordynacja jednomandatowa dała PiS-owi 61 senatorów, czyli wynik bardzo podobny do tego, który PO uzyskała w roku 2007. Gdyby potraktować to jako wynik procentowy mandatów w Sejmie, większość byłaby zupełnie wystarczająca do rządzenia. Gdyby PiS dostał 51% mandatów w Sejmie (czyli nawet mniej, niż faktycznie dostał, czyli 52%), też byłbym zadowolony, a nawet byłbym jeszcze bardziej zadowolony. Wiem, że to sprzeczność: chcę reformy konstytucji, ale nie chcę rządów monopartyjnych, nawet najsłuszniejszych.

Przyczyna tak ogromnej przewagi jednej partii w podziale mandatów w roku 2011 wbrew pozorom nie tkwi tylko i wyłącznie w odmiennej ordynacji wyborczej. A w każdym razie nie wynika z samej istoty zapisów prawnych. Otóż w roku 2007 w niektórych okręgach trójmandatowych obie partie wystawiły… tylko dwóch kandydatów! W rezultacie na trzy mandaty, jeden musiał przypaść w udziale PiS-owi. Tak było w okręgu gdyńskim (nr 25), zielonogórskim (nr 8), czteromandatowym warszawskim (nr 18), opolskim (nr 20), kaliskim (nr 35). Dla jednych może to być świadectwo zgnilizny lokalnej sitwy politycznej, dla innych – kultura dojrzałej demokracji, gra fair play, w której uznaje się prawo przeciwnika do kontrolowania partii rządzącej i posiadania reprezentantów. Z punktu widzenia wyborców może to wyglądać jak polityczna zmowa i transparentnością to na pewno nie grzeszy.

Ale przyczyna mogła być bardziej prozaiczna: brak pieniędzy na kampanię wyborczą. Zdecydowanie łatwiej wypromować jednego-dwóch liderów, niż trzech lub czterech. W JOWach sprawa jest banalnie prosta: promuje się jedną twarz plus szyld partyjny. W obecnej ordynacji wyborczej również sprawa jest prosta: promuje się lokomotywy wyborcze i szyld partyjny. Natomiast w okręgach 3-4 mandatowych, między kandydatami może dojść do walki o pieniądze na kampanię wyborczą. Ta sytuacja zdecydowanie sprzyja demokracji i reprezentatywności w okręgu. Istnieje szansa, że do parlamentu dostanie się kandydat słabo zaopatrzony przez lokalnych sponsorów.

Były w 2007 roku i takie okręgi, w których partie mające przewagę w okręgu walczyły o wszystkie mandaty, a jednak nie zdobyły wszystkich. Na przykład w okręgu nr 7 (Chełm) obie partie wystawiły po trzech kandydatów, jednak kandydat PO przeszedł jako trzeci. Podobnie było w czteromandatowym okręgu krakowskim (nr 12), gdzie PiS mimo wszystko uzyskał czwarty mandat, a także w okręgu katowickim (nr 30), kieleckim (nr 32). W dwumandatowym okręgu płockim (nr 15) PiS wystawił dwóch kandydatów, ale przeszedł jako drugi kandydat PO, zresztą jedyny zgłoszony przez ten komitet. Podobna sytuacja miała miejsce w okręgu Warszawa II (nr 19) oraz częstochowskim (nr 27), rybnickim (nr 29), elbląskim (nr 33). W okręgu białostockim (nr 23) miała natomiast miejsce inna ciekawa sytuacja. W okręgu tym PiS wystawił trzech kandydatów, natomiast PO tylko dwóch. Jako trzeci wszedł jednak nie kandydat PO, lecz Włodzimierz Cimoszewicz.

Korzyści z małych okręgów wyborczych (ale nie JOW)

Lista wybranych w 2007 roku senatorów znajduje się na stronie PKW. Niestety dostępna mapka nie obrazuje wyników na tle liczby mandatów w okręgach w zestawieniu z liczbą kandydatów, więc każdy raczy sobie sprawdzić moje obliczenia samodzielnie. Wygląda jednak na to, że okręgi 2-4-mandatowe dają jakąś szansę na bardziej zrównoważony wynik wyborczy, niż okręgi jedno lub dwumandatowe. Zachowana jest przy tym zasada rozpoznawalności reprezentanta, jego twarzy, jest on zatem personalnie odpowiedzialny za swoją działalność. Z drugiej zaś strony zagwarantowana zostaje także konsolidacja parlamentu. Zniesione zostają najbardziej rażąco niesprawiedliwe zasady progów wyborczych i reguła d’Hondta.

Osobną sprawą jest ograniczenie liczby kandydatów wystawianych przez dany komitet wyborczy. Jeśli nie ma progu 5% i reguły d’Hondta, tworzenie ogromnych list partyjnych całkowicie mija się z celem. Obecnie partie tworzą te listy nie po to, aby wprowadzić wszystkich kandydatów i nie po to, by kandydaci walczyli między sobą, ale po to, by jak największą liczbę zwolenników zaangażować w wybory. Kandydat z „dwudziestego miejsca po przecinku” na liście zapewne nie wejdzie do Sejmu, ale namówi znajomych do głosowania na listę, za darmo zrobi partii małą, lokalną kampanię wyborczą, powiesi plakaty z logo partii i o to tylko tutaj chodzi. Jest to dodatkowa nieuczciwość, wręcz wpisana w system prawny.

A co z granicami okręgów wyborczych?

Aby jednak dodać łyżeczki dziegciu do moich wyliczeń, dodam, że nie bez znaczenia są oczywiście także granice okręgów wyborczych. Szczególnie wyraziście widać to w JOWach. Na przykład „wypchnięcie” Romaszewskiego z senatu (JOW nr 43) było spowodowane tym, że okręg wyborczy został ustalony tak, by platformerski Ursynów przegłosował PiS-owski Wawer. Najwyraźniej okręgi dwu-czteromandatowe w roku 2007 dawały pewne szanse opozycji. Oczywiście nie zawsze i nie w każdym okręgu, ale jednak wynik był bardziej zrównoważony. Był on zapewne zależny od tarć między koalicją a opozycją w samorządach. Obecnie, w systemie JOW, rządzący nie mają żadnej motywacji do tego by cokolwiek z opozycją negocjować.

JOW-y mogłyby być w pełni reprezentatywne tylko wtedy, gdyby Sejm liczył nie 460 posłów, ale tysiąc albo dwa tysiące. Posiedzenia odbywałyby się wówczas w hali Oliwii lub w Sali Kongresowej. Nie mówię, że jest to przedsięwzięcie nierealne w sensie technicznym i budżetowym, ale obawiam się, że nie przyniosłoby ono zadowalających rezultatów. Zamiast konsolidacji, w parlamencie doszłoby zapewne do wielu podziałów i w rezultacie nie mógłby on kontrolować władzy wykonawczej. Doszłoby zapewne do rozpadu wielkich partii, a więc konsolidacyjne efekty JOWów zostałyby zmarnowane. Zjazdy tej liczebności mają w polskiej historii charakter nadzwyczajny i zdarzają się raz na kilkadziesiąt lat.

Można rozważyć jeszcze pewne udziwnienie w okręgach 2-4-mandatowych. Polegałoby ono mianowicie na tym, że co prawda mandatów w okręgu byłoby dwa do czterech, ale każdy wyborca mógłby głosować tylko na jednego kandydata. Taka „ordynacja Wąsowicza” nie doprowadziłaby jednak do konsolidacji parlamentu, gdyż politycy nie mieliby motywacji do tego, by montować większe koalicje. W poszczególnych okręgach mogłoby nawet dojść do rozpadu największej partii na dwa bliźniacze ugrupowania, z których każde miałoby 20% poparcia w okręgu. Taki system mógłby prowadzić do chaosu i konfuzji. A na dłuższą metę niespełniony by został wymóg pełnej reprezentatywności.

Maxowi pozostawiam przeprowadzenie cząstkowej symulacji wyborów wedle ordynacji preferencyjnej lub brytyjskiej reprezentacji proporcjonalnej. Jak do tej pory okręgi dwu, trzy i czteromandatowe spisywały się w wyborach do senatu nienajgorzej. Pytanie czy podobne efekty przyniosłyby w wyborach do Sejmu.

Jakub Brodacki

wpolityce.pl bombarduje PiS i prezydenta Dudę

Nalot trwa juz od dobrych kilku dni, a im bliżej daty powołania rządu, tym samoloty latają częściej, a bomby spadają gęściej, raniąc głęboko i okrutnie. Pytanie czy użyte pociski są dopuszczone przez konwencje międzynarodowe.

I tak oto mamy juz dwóch zawiedzionych do ministra finansów albo ministra gospodarki, który jeszcze nie został powołany i nie wiadomo czy będzie ministrem finansów czy ministrem gospodarki. Pierwszym zawiedzionym jest Janusz Szewczak główny ekonomista SKOK, instytucji z której się wycofałem, gdy po każdym nieudanym pobraniu gotówki z bankomatu euronet, pobierała mi karnie 4 złote (zrobiłem to cztery razy, utraciłem 16 złotych). Było to dawno, dawno temu. Napisałem wówczas skargę do nadzoru bankowego, który oczywiście odesłał mnie do Krajowej SKOK. Ponieważ koszty korespondencji byłyby większe, niż poniesione straty, z dalszej drogi prawnej zrezygnowałem. Może więc słusznie ustanowiono nad kasami nadzór bankowy.

Drugi zawiedziony to red. Andrzej Potocki. Przedstawia on życiorys rzekomego kandydata na ministra (ciągle nie wiemy, czy to ma byc minister gospodarki czy minister finansów, ale nazwisko już padło na żyzną glebę poczty pantoflowej). Przyznam, że o tym człowieku słyszę po raz pierwszy, ale Andrzej Potocki już prawie wie, że bankowiec nie może mieć dobrych zamiarów i już prawie przygotowuje siebie i czytelnika na totalną katastrofę, stwierdza bowiem: „Ja osobiście podchodzę do tego ze spokojem, sporo rozczarowań już przeżyłem, ale nie dziwię się, że wśród komentatorów i zwolenników PiS wywołuje to tak ogromne emocje. W końcu ileż to już razy wybierano zmianę by wszystko zostało po staremu.” No cóż, przypomina mi to utyskiwania dziennikarzy piłkarskich po którejś kolejnej z rzędu kompromitacji naszej drużyny narodowej. A w końcu tworzenie rządu to jednak nie mecz piłkarski. Mam więc nadzieję, że nie skończy się tak jak z Dariuszem Szpakowskim, który po kolejnej klęsce zaczął kiedyś gdakać na antenie i mało się nie popłakał.

Pewne konkrety przynosi tekst red. Macieja Pawlickiego. Otóż redaktor Pawlicki pracował razem z organizacjami społecznymi pod dachem prezydenckiego pałacu nad projektem ustawy o frankowiczach. Wszystko szło świetnie, gdy nagle świetny projekt tajemniczy konstytucjonaliści uznali za niezgodny z konstytucją, a prezydenccy urzędnicy zaczęli piętrzyć trudności i wreszcie projekt wrzucono do kosza. Pojawiły się natomiast jakieś nowe założenia do projektu – jakoby po myśli bankierów. I tu niestety konkret okazuje się kiepski. Redaktor Pawlicki mógłby przecież opublikować całość projektu wyrzuconego przez kancelarię prezydenta i wtedy czytelnik mógłby ocenić na czym problem polega. Niestety, musimy wierzyć redaktorowi Pawlickiemu na słowo. Więc wierzę. Projekt był świetny. Wnioski każdy może sobie dośpiewać sam.

Opowiem o jeszcze jednej kaczce, która do mnie dotarła właśnie przed chwilą. Podobno Ziobro zażądał dla siebie jakiegoś resortu siłowego. I podobno Kaczyński odparł: chcesz resort siłowy? To dostaniesz ministerstwo sportu.

I tak trzymać! Kwa! Kwa! Kwa!

Jakub Brodacki

ps. aktualizacja z godz. 21:03. Przed pół godziną obejrzałem wypowiedź Pawlickiego w TV Republika, w której znacznie złagodził swoją opinię o projekcie prezydenckim.

Ziemia dla ziemniaków

Polska dla Polaków – pod tym hasłem, wypisanym przez skinów w latach 90. jakiś dowcipniś dopisał „ziemia dla ziemniaków”, a ktoś inny: „a księżyc dla księży”. W ten sposób nacjonalistyczne hasło straciło swoją nośność na długie lata, aż do roku 2010. Ruch narodowy istniał do roku 2010 jedynie potencjalnie. Synowie robotniczych rodzin z okresu PRL-u otrzymali w spadku po Rodzicach ból i rozpacz z powodu utraty miejsc pracy, zamykania fabryk, panoszenia się obcych. Śmierć Lecha Kaczyńskiego była dla nich sygnałem do buntu. Buntu nie przeciw Rosji, nie przeciw postkomunie, ale przeciw błędnej – ich zdaniem – polityce „kaczystów”. Tak jakby czyjaś śmierć była dowodem jego winy.

(blog-n-roll.pl, 12.11.2015)

Nic dziwnego zatem, że gdy typowy „kaczysta” chce 11 listopada poczuć się jak w Polsce, to albo zostaje w domu (ja wczoraj miałem katar), albo jedzie do Krakowa, gdzie wszystko jest Polską. Z jakichś powodów małopolscy chłopi zostali uobywatelnieni lepiej, niż chłopi z Kongresówki. Kiedy rozmawiam z ludźmi z tzw. Galicji, to niezależnie od opcji politycznej lepiej odnajduję wspólny język. Odnoszę wrażenie – zapewne mylne – że więcej ludzi w Małopolsce w ogóle ma świadomość, że istnieje coś takiego jak kultura wyższa i że ona naprawdę jest wyższa, nawet jeśli nie ma z nią żadnej styczności. Sprawia to zapewne sam klimat krakowskiego rynku i okolic Krakowa (Wieliczka, Bochnia, Wadowice, szereg innych wypieszczonych i ukochanych już w latach 90. miasteczek – jakże inny widok niż np. w ledwo co odpicowanej Warce czy w Błoniu pod Warszawą). Natomiast u nas, na Mazowszu, hierarchia wartości po prostu nie istnieje. W związku z tym hasło „Polska dla Polaków” rozumiem troszkę jako „Polska dla robotników”, albo „Polska dla pracowników”. Rzesza tych ludzi ukończyła dobre studia wyższe, ale nie zmieniło to ich świadomości. Świadomość narodowa narodowców w Warszawie jest w gruncie rzeczy dosyć słaba, bo prawdziwe wykształcenie otrzymuje się od Rodziców. W gruncie rzeczy to jest ruch klasowy. Klasa robotnicza, która uważa się za „Polaków”.

Wiem, wiem, na marszu niepodległości pojawiły się też węgierskie flagi, przemawiał jakiś Szwed, dręczący Stefana Michnika i ponoć byli jacyś delegaci z Francji, i tak dalej. A więc w sumie międzynarodówka. Nacjonalistyczna. A nacjonaliści dogadują się ze sobą tylko do pewnego poziomu – to znaczy wtedy, gdy są w defensywie i potrzebują pomocy przeciw całej reszcie. Potem będą na siebie trochę warczeć. Albo w końcu doprowadzą do jakiejś kolejnej wojny światowej, na gruzach której wrócą do władzy ustroje totalitarne.

Nacjonaliści walczą zazwyczaj z lewakami oraz ze wszystkimi „niewyraźnymi” czy „homoniewiadomo”. Dla nacjonalisty taki na przykład piłsudczyk to postać bardzo „niewyraźna”, którą trzeba zbadać. Najlepiej przeprowadzić rozpoznanie walką. Postawić go w ogniu krzyżowych pytań, a gdy zacznie, po swojemu, udzielać „niewyraźnych” odpowiedzi (bo on taki trochę Polak, trochę Litwin, trochę Ukrainiec), będzie go można obśmiać i przedstawić jak obciach. Można też zestawić jego „niewyraźne” poglądy z poglądami nacjonalisty i wykazać wyższość tych ostatnich, bo wyraziste znaczy po prostu lepsze. Kocha Pierwszą Rzeczpospolitą? My, nacjonaliści też kochamy, przecież na marszu niepodległości była jednak flaga z czasów dynastii Wazów. Bo przecież realizowaliśmy misję niesienia cywilizacji łacińskiej na wschód. Teraz już jej nie niesiemy, bo zmądrzeliśmy, wiemy, że stosunek do Rosji powinien być bardziej zniuansowany…

W sumie wszystkie moje rozmowy z nacjonalistami przypominały rozmowy jarosza z mięsożercami. I w istocie tak było. Co ty nam tu pieprzysz o jarskim jedzeniu? Schabowy – to jest obiad. A do tego szklaneczka piwka, może kieliszeczek wódeczki, a w lepszym domu – lampka wina. Mocne wrażenia. Ale ja wolę poczekać. Aż wam urosną brzuchy i zapchają się wam żyły. Zobaczymy, kto wtedy dobiegnie do mety…

Podobnie jest z nacjonalistami. Nacjonalizm jest ideologią pozornie łatwą, prostą, opartą na plemienności. Tyle, że naród nie jest plemieniem. Nie jest też klasą robotniczą. Prawdziwy naród to naród polityczny, obywatele. Ludzie, którzy z wyboru są Polakami. A to nie jest łatwy wybór. Szczególnie, gdy ktoś na przykład nie jest katolikiem, tylko prawosławnym albo protestantem. Albo żydem czy muzułmaninem. Albo gdy ktoś jest unitą i jak ów bazylianin w Połocku ośmieli się odezwać do cara Piotra nieostrożnym słówkiem, za co zostaje przez cara na miejscu okrutnie zamordowany. Albo gdy ktoś rzuca przyjaciół, rodzinę, pozycję społeczną wypracowaną od pokoleń i emigruje z Moskowii do Rzeczypospolitej goły i wesoły. Taka przykładowo rodzina Sołtykowów, znana później jako rodzina Sołtyków. Tak, tak, biskup krakowski Kajetan Sołtyk był rodowitym Moskwicinem, a przecież był Polakiem.

Nie jest Polakiem, ale chciałby pójść w Marszu Niepodległości

Taki tytuł dała internetowa wersja wiewiórczej. Pewnie prowokacja? Niestety nie, bo zrobił to mój Przyjaciel i wiem, że nie zrobił tego ze złej woli. A wiewiórcza oczywiście wykorzystała to po swojemu, do szerzenia swojej, obłudnej propagandy kolorowej, pedalskiej „wolności”. Kto chce, niech przeczyta. Linku nie podaję, bo nie wypada. A klasa robotnicza, nazywająca się „narodem polskim” niech to sobie po prostu przemyśli.

Jakub Brodacki