Przyrodnik-romantyk. O zrozumieniu alchemii Sędziwoja

Przechadzając się pod koniec kwietnia Aleją Wilanowską w Warszawie spostrzegłem, że rozwiązała mi się sznurówka od buta. Przykucnąwszy zawiązałem ją i odruchem przodków spojrzałem w górę. Wtedy oczom moim ukazał się Dziw. Czytaj dalej

Drzewo czyli drewno

W odróżnieniu od św. Bernarda z Clairvaix Sugeriusz był z urodzenia i charakteru prostakiem. Miał jednak to szczęście, że w młodości poznał kogo trzeba i wylądował jako opat Saint-Denis. Św. Bernard ciągle o coś się go czepiał, a w skrócie o to, że Sugeriusz ma mentalność sroki zbierającej świecidełka. Czytaj dalej

Rytuał polityczny w demokracji masowej (recenzja)

Władza w demokracji masowej realizowana jest poprzez doprowadzenie do sytuacji wyłączającej aktywność obywateli.

Niekiedy się zdarza, że pisząc recenzję jakiejś książki nudzimy się okropnie, gdyż wypełniona jest nieznośnym, „naukawym” bełkotem. Wtedy uruchamia się w nas pokusa, aby recenzja była ciekawsza, niż sama książka. Tak właśnie jest w przypadku pracy Karoliny Churskiej-Nowak Poznań 2009), która to praca wnosi bardzo wiele trafnych obserwacji i zawiera pożyteczny przegląd literatury przedmiotu, jednak podana jest w formie całkowicie niestrawnej.

Podstawową wadą książki jest permanentny brak przykładów obrazujących prezentowane poglądy; w niektórych przypadkach autorka sprawia wrażenie, jak gdyby czytała prace autorów bez własnego ich zrozumienia. W niniejszej recenzji postaram się zaprezentować wynik jej wysiłku jako ciekawszy, niż jest w istocie, poprzez podanie przykładów (dodanie myślowych „ilustracji”).

 

Ki diabeł ta demokracja masowa?

W rozdziale pierwszym Churska roztrząsa czym właściwie jest demokracja masowa i od pierwszych stron stwierdza, że choć suwerenność ludu wyrażająca się władzą większości zdaje się fundamentem demokracji masowej, to jednak w pewnej mierze jest „jedynie pięknym złudzeniem, dającym nie moc, a złudzenie mocy” (8). Tu od razu dodam, że moim zdaniem „władza większości” nie jest równoznaczna z suwerennością ludu, ponieważ suwerenność z zasady jest niepodzielna; przy rządach większości pozostaje zawsze mniejszość, której suwerenność zostaje odebrana.

Na demokrację masową składają się dwa istotne zjawiska, a więc wprowadzenie masowego prawa wyborczego poprzez zniesienie cenzusów (płci, rasy, majątku, urodzenia itp.) oraz narodziny mediów masowych (rewolucja technologiczna). Faktycznie dopiero z końcem I wojny światowej zniesione zostały cenzusy wyborcze i wszyscy obywatele otrzymali formalne polityczne uprawnienia – twierdzi Churska, choć nie jest to zgodne z prawdą, bo na przykład we Francji prawa wyborcze nadał kobietom dopiero de Gaulle w 1945 roku.

Tu od razu mam ciekawą refleksję historyczną: nadanie obywatelstwa znacznej części nierzymskich mieszkańców Imperium Romanum nie nastąpiło w czasach republiki, ale dopiero w czasach cesarstwa. Daje to wiele do myślenia, bo skoro cesarzom zależało na uobywatelnieniu znacznej części nie-Rzymian, to przecież nie po to, aby ustanowić rządy demokratyczne, lecz po to, aby osłabić wpływy starych rodów i ludu rzymskiego. Kolejną refleksją jest i to, że właśnie wtedy zaczęło się w Imperium szerzyć chrześcijaństwo (Św. Paweł był obywatelem Imperium), a więc religia, z której ideologicznie można wyprowadzić demokrację, ale która sama w sobie demokracji nigdy nie stworzyła. Prawdziwe demokracje tworzyli bowiem poganie, warunkiem demokracji jest istnienie cenzusu, który moim zdaniem jest wynalazkiem stricte pogańskim, a w każdym razie nie chrześcijańskim. Faktem jest, że, jak stwierdza Churska, „demokracja masowa zbliża się do tyranii, albowiem łatwo jej obywateli omamić i wykorzystać do sięgnięcia po władzę nieograniczoną”. Tu znowu podam przykład, który może autorce nie przyszedł do głowy. Otóż rzymskie colosseum było areną demokracji totalitarnej, w której widzowie podejmowali decyzje o życiu lub śmierci wrogów Imperium i na tym ich „władza decyzyjna” w państwie się kończyła. W tym kontekście demokracja masowa zdaje się zmierzać w kierunku demokracji totalitarnej.

Demokracja masowa to – zdaniem Churskiej – rządy elit posiadające aprobatę ludu i upoważnienie wyborców. Cechuje się ona powszechnym prawem wyborczym oraz obecnością środków masowego przekazu (zwłaszcza telewizji). Sens pojęcia „obywatel” ogranicza się w zasadzie do pojęcia „wyborca”, bowiem jedyną realną jego aktywnością w życiu publicznym jest akt wyborczy (11-12). Sprawne funkcjonowanie procesu politycznego zależy przede wszystkim od umiejętności i możliwości partii i innych aktorów politycznych do komunikowania się z wyborcami, którzy będą na nie głosować i legitymizować ich działania (14). Dla uzyskania legitymizacji wystarczy, by liczba tych, którzy uczestniczą w procesie demokratycznym (akcie wyborczym) obejmowała „znaczący odsetek ludności” (16). Cechą charakterystyczną demokracji bezcenzusowej (masowej) jest to, że przekaz emocjonalny dominuje nad przekazem racjonalnym, a to dlatego, że katalog emocji jest uniwersalny, podczas gdy możliwości intelektualne bardzo nas różnicują. Polityczna apatia mas jest więc postawą racjonalną wobec przekonania, że głos pojedynczego obywatela nic nie znaczy (17). Tu jest miejsce na tezę prof. Zybertowicza o tym, że każdy z nas może być „czarnym ludem”.

 

Massmedia w demokracji masowej

Churska prezentuje sentymentalną (liberalno-demokratyczną) i faktyczną wizję demokracji. W wersji sentymentalnej media masowe powinny obiektywnie przedstawiać stan społeczeństwa, polityki, wskazywać na ważne dla życia publicznego kwestie, być miejscem spotkania i dyskutowania różnych racji. „Oczekuje się od mediów, że umożliwią obywatelom uczenie się, wybieranie, że uczynią z nich aktywnych, rozumnych współuczestników życia publicznego. Politycy zaś za ich pośrednictwem mają prezentować swe stanowiska i poglądy, umożliwiając mediom obiektywną ocenę urzędników państwowych w ramach przypisanych im ról”. Autorka „z przykrością” konstatuje, że media często nie wypełniają tych wymogów we właściwy sposób. A ja dodam, że spośród mediów elektronicznych tylko i wyłącznie blogosfera daje obywatelom możliwości uczenia się, wybierania i aktywnego uczestnictwa. Jest to jednak o wiele za mało, aby przywrócić demokrację, bowiem „cenzus blogerski” jest zjawiskiem pozaustrojowym i nie jest uznawany przez rządzące elity.

Churska stwierdza wprost, że media to środowisko manipulatorów, które traktuje widza nie jako obywatela szukającego wiedzy i krytycznie przygotowanych informacji, ale jako istotę płytką, emocjonalną, którą można w dowolny sposób sterować przy użyciu symboli lub myślenia życzeniowego. „Medialni twórcy i szefowie firm maja tendencję do stereotypizacji widzów, zaś ich stosunek do potencjalnych odbiorców lokuje się gdzieś między lekceważeniem a infantylizacją” – tu Churska cytuje… Pawła Śpiewaka (18). Aby więc wzorem Moniki Olejnik postawić kropkę nad i, zacytuję Tomasza Lisa: „Ludzie nie są tacy głupi, jak nam się wydaje. Są dużo głupsi.” My zaś – tak zwany „statystyczny widz” – godzimy się na to, aby nas traktowano w ten sposób. Istnieje co prawda pogląd, że to nie media manipulują ludem, ale lud manipuluje mediami i zmusza je do zaniżania poziomu (20). Zastanówmy się jednak, czy myślący, wykształcony człowiek z elity musi się zachowywać jak błazen i prezentować ludowi błazeństwa, skoro wykształcenie daje mu szeroką paletę działań innego rodzaju?

Na domiar złego manipulatorzy gonią za dostarczaniem widzom taniej rozrywki. Najważniejsze, żeby coś się działo. Przed kamerami aranżowane są konflikty racji niemożliwych do pogodzenia (19). Nie wiem jak autorka, ale ja nazywam to rytuałem odgrywanej nienawiści, który można na przykład obejrzeć w pojedynku między Robertem Winnickim a Andrzejem Celińskim, w którym Winnicki prezentuje młodocianego idealistę o „niesłusznych poglądach”, a Celiński przyprószonego siwizną mędrca, który próbuje go umoderować w imię pseudokonserwatywnej wizji zgody bandytów z ich ofiarami. Konflikt jest ustawiony w ten sposób, że nawet jeśli w starciu Celiński wypadnie gorzej, to i tak zwycięstwo Winnickiego nie przyniesie ani jemu, ani ruchowi narodowemu żadnych korzyści, gdyż sam ruch narodowy jest marginesem polskiej prawicy i nie ma szans na zwycięstwo wyborcze. W rezultacie możemy oglądać spektakl dysząc nienawiścią, oglądamy z satysfakcją klęskę zgreda, ale nie uzyskujemy realnego wyniku ze zwycięstwa młokosa.

 

Niewidoczna władza”

Istotnym a prawie nieodłącznym elementem demokracji masowej jest zjawisko „niewidocznej władzy”. „Założeniem teoretyków liberalnej demokracji była jawność życia publicznego, tak zwane rządy władzy w świetle publicznym” – stwierdza Churska – „Demokracji nie sposób jednak pogodzić z niekontrolowanym obszarem niejawnych instytucji i struktur >drugiego państwa<. Trudno sobie na przykład wyobrazić współczesny świat i nowoczesne społeczeństwo bez biurokracji” (25). Jest to prawda, tylko że w polskich warunkach dodałbym ważne uszczegółowienie, jakim jest sposób doboru kadry urzędniczej. Nie wiem czy socjolodzy takie badania w ogóle prowadzą i czy je publikują, ale moja intuicja i jakie takie doświadczenie życiowe wskazuje na to, że pracownicy biurowi różnych szczebli, zarówno państwowi, jak i w instytucjach prywatnych i pół-prywatnych, rekrutują się z dzielnic wielkich miast zamieszkanych głównie przez rodziny wojskowych i milicjantów, stworzone w czasach PRL. Naturalnym biegiem rzeczy ludzie ci tworzą urzędnicze dynastie; ostatnie 23 lata nie wykazały, aby wśród pracowników administracji istniał jakiś szczególny patriotyzm i świadomość polska, poza „polskością” rozumianą na sposób PRL-owski, w ramach której ulubionym elementem krajobrazu jest pałac kultury i pomnik czterech śpiących w Warszawie. W rezultacie to co konsoliduje państwa zachodnie, dla narodu polskiego jest zabójcze, a w jego żywotnym interesie leży obalenie wszelkiej biurokracji, przynajmniej do czasu, gdy uda się wyłonić biurokrację własną i patriotyczną.

Demokracja – jak twierdzi Churska – „nie zdołała” sobie poradzić z oligarchizacją polityki. „Stała się ona uznaną częścią systemu, a oligarchowie nazywają siebie reprezentantami narodu”. Co więcej, demokracje przyjmują kształt układu korporacyjnego, w którym władza należy do najpotężniejszych instytucji i grup nacisku nie posiadających mandatu demokratycznego (26). W wymiarze realnym władzę sprawują elity, które tylko od czasu do czasu, w cyklicznych odstępach odwołują się do opinii mas, zabiegając o ich głosy wyborcze. Wymaga namysłu koncept Pawła Śpiewaka o tym, że demokracja masowa jest ustrojem mieszanym, w którym przynajmniej powinien się „łączyć ze sobą czynnik ludowy z czynnikiem arystokratycznym”, gdyż właśnie ideologia mieszanej formy ustrojowej cieszyła się w Pierwszej Rzeczypospolitej największą popularnością. Jak stwierdza ten uczony i zarazem polityk Platformy Obywatelskiej, „po to, by przetrwała, demokracja potrzebuje sporej dozy obywatelskiej apatii, braku zainteresowania polityką, pozostawiając jak najwięcej spraw własnym zabiegom jednostek, niż instytucjom władzy publicznej”. Nie mogę się tu powstrzymać przed złośliwym pytaniem ad personam, czy obywatel Śpiewak utożsamia się z „czynnikiem ludowym”, czy „czynnikiem arystokratycznym”, czy też może z jakimś mniej znanym „czynnikiem muzycznym”? Mieszana forma ustrojowa w której sobie apatycznie egzystujemy jest zaledwie cieniem i to zdegenerowanym cieniem mieszanej formy ustrojowej czasów staropolskich, która zakładała przecież aktywność i odpowiedzialność obywatelską. Ciekawe, czy w dobie katastrofy smoleńskiej apatia obywatelska nadal jest dla profesora Śpiewaka czymś pożądanym…

 

Promowanie bierności obywatelskiej

Kontynuując to zagadnienie Churska twierdzi, że władza w demokracji masowej realizowana jest nie poprzez przełamywanie oporu (jak w konflikcie otwartym), ale przez doprowadzenie do sytuacji wyłączającej aktywność. Chodzi o wywołanie stanu niedecyzyjności tak, aby żądania zmiany istniejącego rozdziału korzyści i przywilejów w społeczeństwie mogły być zdławione nim się zdążą ujawnić, były trzymane w ukryciu lub by zostały zduszone, nim dotrą do odpowiednich centrów podejmowania decyzji. A jeśli to wszystko zawiedzie, mają zostać okaleczone i unicestwione na etapie wdrażania decyzji (30). Trudno się oprzeć refleksji, że te technika sprawowania władzy pochodzi bardziej z tradycji cywilizacji chińskiej, aniżeli europejskiej, bowiem to właśnie pseudokonfucjański legalizm (niesłusznie nazywany konfucjanizmem) zakładał wyciszanie sporów w ich stadium początkowym, budowanie atrapy kosmicznej harmonii i porządku (exemplum Zakazane Miasto). Przeciwnie zaś idealistyczny taoizm zakładał większą spontaniczność społeczną. Bardziej pragmatyczny sarmatyzm zakładał wyładowanie konfliktu w rytualnej kłótni odbywającej się co roku podczas sześcioniedzielnych sejmów. Jeśli tłumienie sporu jest ideą demokracji masowej, to należy innym okiem spojrzeć na całość propagandy emitowanej przez massmedia w Polsce i uznać, że odgrywają one patologiczny rytuał tłumienia aktywności obywateli.

 

Ustanawianie przemocy symbolicznej

Postmodernistyczna lewica wprowadziła do obiegu pojęcie „przemocy symbolicznej”. Żyjąc w świecie symboli i pojęć zadekretowanych przez kulturę, dysponujemy narzędziami poznawania, które wykluczają kwestionowanie istniejącego porządku i traktują istniejący porządek jako naturalny. Lewica doszła więc do wniosku, że „przemocy kapitalistycznego państwa nie pokonają rewolucyjne hasła czy kamienie, skoro przemoc tkwi nie w strukturach prawa, w instytucjach, lecz w całej kulturze – uzasadniającej istnienie państwa, legitymizującej hierarchicznie uporządkowany system przemocy”. Demokratyczny pluralizm nie gwarantuje różnorodności symboli, mitów, rytuałów, modeli życia, sposobów zachowania i postępowania. W ustabilizowanym systemie istnieje zgoda co do podstawowych wartości systemu i nie istnieją znaczące siły polityczne, które byłyby nastawione antagonistycznie i wrogo wobec nieformalnie zaakceptowanego porządku socjotechniki czy socjalizacji” (31-33). I znów rozwinę ten wątek na najbardziej głośnym ostatnio przykładzie tęczy, postawionej na Placu Zbawiciela, pełniącej w ręku lewicy jedno z wielu narzędzi „oswajania” rzekomego „systemu przemocy” symbolicznej i wprowadzania na jego miejsce bolszewickiej, realnej przemocy symbolicznej. Analizując funkcjonowanie demokracji masowej, lewica doszła do wniosku, że władza jest w demokracji masowej zjawiskiem rozproszonym, przenikającym wszystkie elementy i aspekty życia społecznego, wciskającym się w najdrobniejsze jego zakamarki i szczeliny(35). Aby więc zdemontować to co lewica uważa za system opresji, lewicowi działacze dążą do działania w pewnym sensie „organicznego”, czy nawet pozytywistycznego, oczywiście nie za własne pieniądze – co do tego nie mamy chyba wątpliwości. Tym sposobem do przedszkoli i szkół wdziera się „edukacja genderowa”, a pojęcia pochodzące z dotychczasowej kultury takie jak „ojciec” czy „matka” określa się mianem „języka nienawiści”.

W rozdziale drugim Churska omawia symboliczne konstruowanie rzeczywistości politycznej. Człowiek jest „zwierzęciem symbolicznym”, więc musi posługiwać się symbolami. Problem polega na tym, że choć symbole są wspólne, dla każdego znaczą coś innego. Mój pies doskonale rozumie wagę symbolu w komunikacji. Gdy tylko „zanosi się na spacer”, natychmiast chwyta jakąś rzecz i radośnie ją tarmosi. Ja rozumiem ten symboliczny gest tak, że spacer jest dla psa równie przyjemny jak zabawa. Jak rozumie ten symbol pies, tego nie wiem, podobnie jak nie wiem co dla premiera znaczy „ciepła woda w kranie”, choć wiem co ta symboliczna fraza znaczy dla mnie. Symbole mają dla polityków w demokracji masowej tę przewrotną zaletę, że zastępują misternie dobrane argumenty, zastępują dyskurs. Słowo o znaczeniu symbolicznym potrafi zmienić obraz rzeczywistości, potrafi sprawić, by postrzegano ją zgodnie z porządkiem symbolicznym, czy „symbo-logicznym” – jak to określa Churska – bez względu na fakty. Władza łączy w sobie siłę fizyczną i symboliczną, panuje nad symbolami, które stanowią główny środek zdobywania i utrzymywania politycznej mocy. Porządek oparty na symbolu nie jest porządkiem opartym na ujarzmianiu, lecz na uwodzeniu. Jak stwierdził Sartori, demokracja liberalna jako typowy produkt epoki idei „jest owocem ideokracji, co ma oznaczać, iż żadne inne historyczne przedsięwzięcie człowieka nie zależało w takim stopniu od siły idei, a zatem od naszych zdolności do ich użycia i do opanowania świata symbolicznego” (43-46). Jest to wyraźna wskazówka dla polskiej prawicy; dopóki nie zrozumiemy zasad narracji symbolicznej, dopóty nie będziemy nigdy przemawiać językiem zrozumiałym dla lemingów, albowiem nasz język symboliczny ma się do ich języka symbolicznego jak pięść do nosa.

Istotnymi częściami symboliki politycznej jest także przestrzeń – odpowiednie formy architektoniczne, obecność pomników, posągów, które dowartościowują określone zasady gry, politycznego spektaklu. Na tym tle toczy się zrytualizowany konflikt, który widzowie traktują często jako rzeczywistą wymianę ciosów, przejaw toczącej się rywalizacji alternatyw, zaś relacje o danych wydarzeniach w środkach masowego przekazu są utożsamiane bezpośrednio z samymi wydarzeniami (53-54). Taka interpretacja świata politycznego w Polsce wydawała się słuszna przed katastrofą smoleńską, ale po katastrofie smoleńskiej została unieważniona. Toczący się na naszych oczach rytuał walki PO-PiS nie jest udawany, jako że stawką jest po prostu życie jego uczestników i perspektywa śmierci. Zresztą medialna agresja obozu Donalda T. wobec Lecha Kaczyńskiego przed katastrofą smoleńską choć wydawała się pustą konwencją, doprowadziła jednak pośrednio do śmierci Lecha Kaczyńskiego, a bezpośrednio do śmierci Marka Rosiaka. A więc odgrywanie rytuałów nienawiści zapowiada zazwyczaj zbrodnię; symbol w tym wypadku odpowiada bezpośrednio czynowi, zwłaszcza jeśli żyje się w kraju peryferyjnym, przy bliskim sąsiedztwie Wielkiego Brata.

 

Najważniejszy rytuał demokracji masowej: kampania wyborcza

Tematem pracy Churskiej jest rytuał – najtrudniejsze do zdefiniowania pojęcie nauk społecznych. Upraszczając i uśredniając chodzi o czynność wykonywaną publicznie w określonym celu za pomocą symboli (gestów, znaków, słów symbolicznych), która pomimo symbolicznej treści przynosi realne rezultaty. Najbardziej widocznym rytuałem demokracji masowej jest kampania wyborcza i sam akt wyborów, bowiem jest to czas weryfikacji działań elity przez społeczeństwo. Ponieważ praca była pisana w roku 2009 autorce nie przyszło do głowy (106-107), że elity mogłyby zniechęcać do udziału w głosowaniu – jak to miało miejsce podczas tegorocznego referendum w Warszawie. A jednak tak jest – elity władzy w Polsce chciałyby nie podlegać ocenie wyborców, gdyby istniało ryzyko, że będą przez to zmuszone do intensyfikacji zabiegów o poparcie obywateli. Suwerenność ludu jest dla elit władzy w Polsce całkowicie nieistotna; liczy się tylko uzyskanie doraźnej większości, a mniejszość obywateli (bo to mniejszość występuje z wnioskami o referenda) można całkowicie zlekceważyć i poniżyć. Rytuał wyborów – w rozumieniu HGW i innych polityków elity władzy – ma w założeniu konserwować władzę i wszystkie jej patologie, a nie być „rytuałem przejścia”, dzięki któremu system mógłby się modernizować dla dobra obywateli. Niemożliwe jest, aby w III RP wybory spełniały reguły „rytuału rebelii” (116), gdyż system ten (podobnie jak system władzy w Rosji) traktuje intencję rebelii tak samo jak samą rebelię i śmiertelnie boi się wszelkiej krytyki. Pokazuje to przykład uwięzionego za organizowanie demonstracji kibiców Piotra Staruchowicza, którego status przypomina status „więźnia stanu” w carskiej Rosji. Realny spór nie jest do niczego potrzebny; wystarczy surogat konfliktu i rywalizacji w postaci do złudzenia podobnych partii politycznych, a potrzeba wolności kanalizowana jest w poza parlamentarnych ruchach ludowych w rodzaju ruchu narodowego. Istnienie jednej jedynej partii opozycyjnej – Prawa i Sprawiedliwości – jest niezbędnym kosztem trwania systemu w oczach opinii światowej, bo wszak istnienie realnej opozycji uwiarygadnia atrapę demokratycznego porządku. W tym sensie PiS (a ściślej mówiąc sam Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie) koegzystuje z III RP i ją legitymizuje, choć osobiście nie mam do niego o to pretensji, bo strach pomyśleć co by się stało, gdyby zamiast PiS-u egzystował sobie jakiś Gowin, Ziobro czy inny Wipler.

 

Wnioski z lektury

Dalsza część książki składa się głównie z pseudo-socjologicznego bełkotu, którego nie sposób traktować poważnie. Żałuję naprawdę, że autorka nie omawia innych rytuałów demokracji masowej, jak choćby rytuały parlamentarne; że nie stara się odtworzyć procesów kreowania opinii i podejmowania decyzji, które są w epoce internetu sprawą niezwykle ciekawą i złożoną. Dla Churskiej nie istnieje w ogóle zjawisko blogosfery, co jest częstym błędem popełnianym przez środowisko akademickie.

Oceniając ciężką pracę Churskiej-Nowak trzeba z przykrością stwierdzić, że jest to typowa diagnoza bez konsekwencji. In plus można powiedzieć, że Churska-Nowak naukowo dowiodła tego, co wszyscy wyczuwamy intuicyjnie. Ale jej wiedza jest sprzedana w taki sposób, że jest to wiedza ekskluzywna. Wyczuwa się w tej książce autocenzurę. To co można było pokazać na przykładach polskich, podaje się w uogólnionych definicjach, zaczerpniętych z opracowań zachodnich autorów. Taki sposób pisania nie jest czymś wyjątkowym. Dlatego potrzebny jest nacisk świadomego „ludu” na elity akademickie, aby przełamały barierę strachu i niedouczenia w zakresie komunikacji i zaczęły wprost mówić otwartym tekstem o realnych problemach kraju, które gołym okiem widzi sprzedawca w budce z warzywami (w przeciwieństwie do profesora, który udaje, że król nie jest nagi). W przeciwnym razie spełni się zły sen, jaki miałem dziś nad ranem. Śniło mi się, że Donald T. mianował na wicepremiera Czesława Kiszczaka i jakoś nikogo to nie zdziwiło.

 

Jakub Brodacki

Tekst pierwotnie opublikowałem na niepoprawnych, jednak po ich rozpadzie postanowiłem zabezpieczyć treść poprzez publikację na własnym blogu.

Elegancko mówiąc: stercus

Czy prawnicy stanowią w narodzie polskim grupę szczególnie podatną na zgłupienie, czy też są manifestacją szerszego zjawiska.

Po lekturze starej książki Szwagrzyka pt. Prawnicy czasu bezprawia. Sędziowie i prokuratorzy wojskowi w Polsce 1944-1956, zastanawiam się czy prawnicy stanowią w narodzie polskim grupę szczególnie podatną na zgłupienie, czy też są manifestacją szerszego zjawiska.

Zasadniczym problemem komunistów w Polsce była konieczność powołania od podstaw struktur nowego, totalitarnego państwa, które z pozoru odrębne, miało być realnie złączone ze Związkiem Sowieckim wieloma nićmi personalnymi, prawnymi, organizacyjnymi i cywilizacyjnymi. Jednak wobec nikłości kadr własnych wymiaru sprawiedliwości i wobec nieufności prawników polskich, komuniści musieli tych ostatnich wcielić pod przymusem do sądownictwa i prokuratury wojskowej.

Z pozoru zdawać by się mogło, że było to posunięcie nierozważne, gdyż „burżuazyjne elementy” w sądownictwie i prokuraturze mogłyby ją rozsadzać od środka. Sentymentalna wizja Polski i Polskości, której często hołdujemy także i tu, na portalu niepoprawni.pl, każe nam widzieć Polaka jako „opornika” i buntownika. Niestety musimy sobie zdawać sprawę z tego, że prawnicy są szczególnym typem ludzi, którzy chyba najsilniej alienują się z tej sentymentalnej wizji Polskości. Znane jest powiedzenie, że wśród studentów uniwersytetów, najbardziej kontestują socjolodzy, a najbardziej lojalni wobec rządu są prawnicy. Świadomość konsekwencji wynikających z niestosowania prawa i przepisów regulaminowych jest dla prawników często paraliżująca. Paraliż ten wspomagają głupawe łacińskie przysłowia w rodzaju dura lex sed lex czy ignorantia iuris nocet. Prawnicze wykształcenie czyni z prawników idealne narzędzie każdej władzy, dobrej lub złej, słusznej jak i niesłusznej, albowiem prawnicy mają wbity do głowy legalizm, a więc posłuszeństwo wobec prawa stanowionego przez władzę.

Naturalnie istnieją też różne mądre łacińskie przysłowia. Jednym z nich jest salus Reipublicae suprema lex. W Pierwszej Rzeczypospolitej często przywoływano to powiedzenie w innej wersji, czyli „lex necessitatis” – prawo konieczności. Ale Rzeczpospolita była przecież realnie państwem zgody, konsensusu, państwem dobra wspólnego. Jeśli pod słowo „Rzeczpospolita” podstawimy tyranię partii bolszewickiej, sens przysłowia zostaje natychmiast zmieniony. Z takiego zabiegu przewrotnie skorzystała stalinowska tyrania. Państwo sowieckie w Polsce nazywano bowiem „Rzecząpospolitą Polską” albo „odrodzonym państwem polskim”. Słowo „niepodległość” odmieniano na wszystkie przypadki, a obecność przedwojennych prawników w strukturach wymiaru sprawiedliwości podkreślało jego ciągłość i zapewniało płynne przejście od atrapy II RP do realiów PRL.

Prawników wcielano do totalitarnego, wojskowego wymiaru sprawiedliwości na zasadzie powołania do służby wojskowej. Zdarzały się dezercje, ale o dziwo należały do rzadkości. Wielu z tych wcielonych do służby Stalinowi prawników było przedwojennymi polskimi oficerami. Wielu przeszło kampanię wrześniową, potem służbę w AK, a nawet NOW. Trzeba było mieć naprawdę gówno z mózgu, żeby założyć, że z taką przeszłością można normalnie funkcjonować w strukturach tyranii. Owszem, niektórzy zatajali swoją przeszłość w pisanych seryjnie życiorysach. Wszyscy jednak od początku do końca podlegali kontroli aparatu bezpieczeństwa i informacji wojskowej. Stale tresowano ich w posłuszeństwie wobec dyrektyw płynących z organów PPR. Niesubordynacja kończyła się – w najlepszym razie – zwolnieniem ze służby. W najgorszym zaś razie prokuratorzy i sędziowie dzielili losy swoich podsądnych w ubeckich kazamatach.

Z lektury pracy Szwagrzyka wyłania się obraz sędziów używanych w charakterze moralnych prostytutek. Skazywali własnych rodaków na kary śmierci według dyrektyw płynących bezpośrednio od komunistów. Nieliczni potrafili się komunistom postawić i nie realizowali dyrektyw płynących z góry. Nawet jednak i oni realizowali komunistyczne prawodawstwo. Niektórzy z odwagą graniczącą z szaleństwem unikali wydawania wyroków śmierci, co prędzej czy później kończyło się dla nich uwięzieniem, torturami i sowieckim „procesem”. Przyznam, że we mnie ich postawa budzi więcej złości, niż szacunku. Byli oni dorosłymi ludźmi, a przecież dali się wplątać w struktury grupy zbrojnej o charakterze przestępczym. Jako istoty z natury obdarzone wolną wolą mogli w dowolnej chwili zdezerterować i przynajmniej cieszyć się przez jakiś czas zdrowiem psychicznym i wolnością. Większość jednak trwała w sowieckich strukturach przestępczych do samego końca.

Oczywista rzecz, ludzie ci prowadzili stabilne życie rodzinne, mieli na utrzymaniu żony i dzieci. Ci najbardziej skurwieni prowadzili przed rodzinami grę pozorów – było to kolejne stadium demoralizacji, bo przecież zaufanie wzajemne jest podstawą życia rodzinnego. Zdaję sobie sprawę, że dezercja oznaczałaby dla prawników konieczność opuszczenia rodziny i pozostawienia jej na pastwę losu. To nie mieściło się w ich mentalności. Ale najwyraźniej życie w kłamstwie do tej mentalności jakoś pasowało.

Udręka sądowych zbrodniarzy nie skończyła się bynajmniej w roku 1956, kiedy to nagle reżim przestał potrzebować tych prostytutek i pozbył się ich w sposób budzący możliwie jak najmniej rozgłosu. Kolejna „czystka” lokajów reżimu odbyła się w 1968 roku. Tu może najdobitniejszym przykładem tego przedziwnego pomieszania umysłów tych ludzi, graniczącego z świadomie zaakceptowaną przez nich schizofrenią, jest przykład małżeństwa Heleny i Jana Orlińskich, którzy podczas antysemickiej nagonki reżimu Gomułki podjęli próbę samobójczą. W liście pożegnalnym Orlińskiego czytamy:

„Byłem zawsze Polakiem. Nie zaprzeczano temu w Polsce sanacyjnej. Byłem i jestem Polakiem, może i lepszym od tych, którzy dzisiaj nie chcą mnie uznać za Polaka […]. Najbardziej tragiczne jest to, że ginie ze mną moja żona, która mogłaby tyle dobrego zrobić. Ginie tylko dlatego, że jest moją żoną, żoną >żyda<. Po raz pierwszy w życiu tak o sobie napisałem, ale zawsze byłem, jestem i umieram Polakiem. Polska zawsze była dla mnie jedyną, najlepszą, najukochańszą Ojczyzną”.

Nasuwa się od razu pytanie: co dla Orlińskiego znaczyło „być Polakiem”? Którą „ojczyznę” określał on jako „jedyną, najlepszą, najukochańszą”? Tę sanacyjną, czy sowiecką? A może jakąś inną, której ani ja, ani czytelnicy niepoprawnych nie znają?

Wiem, że to przykład skrajny, pomieszany w dodatku z kompleksami na tle narodowościowym, ale pokazuje on najpełniej to o co chciałbym zapytać obecnych tu historyków i amatorów historii XX wieku. Pytam więc ja, nieuczony w tych nowoczesnych czasach, historyk XVII wieku: co takiego tkwi w naszej mentalności, mentalności inteligentów polskich, że tak słabo opieramy się tyranii? Dlaczego pozwalamy na to, aby (metaforycznie rzecz ujmując) twierdzą był nam nie kresowy zameczek gdzieś na wschodzie, ale nasz własny próg, próg naszego małego, zapyziałego mieszkanka w bloku?

Podam na koniec pewien fakt, który zapewne nijak się z tym pytaniem nie wiąże, ale dla mnie jednak tworzy jakieś tło dla prawdziwej odpowiedzi na to pytanie. Armia Krajowa i jej resztki walczyły z reżimem do lat 60. XX wieku. Czeczeńskie państwo podziemne (mimo wywózki do Kazachstanu i powrotu narodu zdziesiątkowanego po 1956 roku) istniało do początków lat 90. Kto ma uszy, niechaj słucha.

Jakub Brodacki