Wzruszający występ Haliny Łabonarskiej w Urlach

„Ojczyzna wasza: matką wam jest, a nie macochą… Onę miłując, sami siebie miłujecie… onej nie życząc i wiary nie dochowując, sami siebie zdradzacie” (Piotr Skarga)

Bez pompy i bez tandety, lecz z odpowiednim natężeniem emocji i wielkim wyczuciem artystycznym Halina Łabonarska zaprezentowała autorskie zestawienie patriotycznych wierszy i innych utworów m. in. Piotra Skargi, Jana Pawła II, Słowackiego, Lechonia i Mickiewicza w występie pod tytułem Błogosławiony Jan Paweł II, w kościele w Urlach 7 kwietnia 2013 r. Odpowiednio dobrana aranżacja muzyczna, złożona z utworów Gomółki, Chopina, Henryka Mikołaja Góreckiego a nawet popularnej piosenki „Płynie Wisła płynie” wprowadziła nas w historię Polski od jej średniowiecznych początków poprzez śluby lwowskie Jana Kazimierza i lata rozbiorów, aż do zbrodni katyńskiej i do pamiętnego „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Artystka w umiejętny sposób wciągnęła widzów w nasze dzieje, pokazując ich ciągłość, a osią całego programu był kult Bogarodzicy.

Publiczność nagrodziła występ rzęsistymi brawami i owacją na stojąco. Wychodząc z kościoła i idąc lasem w ten piękny, słoneczny dzień, pomyślałem sobie, jak bardzo potrzebna jest kultura wysoka i że bez niej – jak bez szlacheckiego dworu – nie przeżyje nasza Polska, topiąc się w bimbrze i tańc-budach.

Jakub Brodacki

 

Link do strony organizatora: http://www.kulturaurle.pl/

Województwo Smoleńskie

Ta ziemia do Polski należy” (bp. Józef Zawitkowski, 10.04.2013 r.).

„Już Pan Bóg Wszechmogący 13 juny w ręce jego królewskiej miłości Smoleńsk podał” – relacjonował nieznany świadek dramatycznego szturmu z 13 czerwca 1611 roku. – „Kiedy już jako to tu na małej bardzo nocy, z półtory godziny do dnia było, naprzód jego miłość pan [kasztelan] kamieniecki [Jakub Potocki] sam sprawca na ten czas wojska JKM… na mury po tej drabinie, którą sam na mury dźwigał, między pierwszymi wszedł na mury”. Takich to senatorów miała Rzeczpospolita! Takich patriotów! Po niemal trzyletnim oblężeniu Smoleńsk powrócił do dziedzica tronu Jagiellonów.

Rekuperowano też ogromne terytoria rozciągające się od Białej na północy aż do Czernichowa i Nowogrodu Siewierskiego na południu, przy czym do ostatecznego zajęcia tych obszarów trzeba było jeszcze kilku lat ciężkiej i trudnej wojny (do 1619 roku). Niemal od razu stanęło przed królem i Rzecząpospolitą pytanie, jak zagospodarować zdobyte ziemie, stanowiące strategiczne pogranicze, wrzynające się głęboko w terytorium wroga i umożliwiające szybki przemarsz w stronę jego moskiewskiej stolicy.

Elita smoleńska

Zgodnie z ustawą „Ordynacja prowincji od Moskwy rekuperowanych” z 1620 roku, administratorem tych ziem był królewicz Władysław, co podkreślało tymczasowy i zależny przede wszystkim od króla charakter terytorium. Administrator miał władzę sądowniczą aż do czasu powołania ziemstw i grodów. Ustawa przewidywała jednak ustanowienie typowej administracji szlacheckiej, która narodziła w ciągu następnych lat, z równie typowymi lokalnymi jej odmianami. Wśród urzędników mamy więc takie typowe urzędy, jak chorążego, cześnika, łowczego, miecznika, pisarza, podczaszego, podkomorzego, podsędka, podstolego, sędziego, strukczaszego, wojskiego, starostę, ale i nietypowe jak choćby kapitanów, będących reliktem stopniowo usuwanej administracji królewiczowskiej. Jednakże faktyczna władza na tym terytorium skupiała się w ręku kilku ludzi, którzy je z wielką energią zagospodarowali i urządzili. Należał do nich przede wszystkim Aleksander Gosiewski, wiceadministrator, a od 1625 roku – wojewoda smoleński, Adam Zaręba vel Zaremba – mierniczy województwa smoleńskiego oraz wójt smoleński Hieronim Ciechanowicz, będący także przez długi czas sędzią ziemskim smoleńskim.

O Ciechanowiczu i Gosiewskim można powiedzieć, że byli fanatycznymi patriotami Rzeczypospolitej i zaciekłymi wrogami państwa moskiewskiego. Gosiewski był przykładem kariery od pucybuta Sapiehów, poprzez osobę z najściślejszego kregu zaufanych królewskich, aż do rekina „finansjery”. Miał ogromną odwagę wojskową i cywilną, wielką energię oraz talent żołnierski i dyplomatyczny zarazem. Jako komendant litewskiej załogi w Moskwie wszedł w posiadanie znacznej części moskiewskiej dokumentacji dyplomatycznej. Opuszczając Moskwę wywiózł ją do Rzeczypospolitej i wnikliwie studiował, dzieląc się tą lekturą z Ciechanowiczem, o czym świadczy jeden z listów tegoż ostatniego do Gosiewskiego. Posłuchajmy uważnie jakże „sowietologicznych” słów z otchłani wieków:

Naczytałem się ja tego w metryce ich własnej, od wielce mnie miłego miłościwego pana pożyczonej, że to ich wieczny obyczaj, co raz więcej ojczyźnie naszej urywać. Żadnych i najkrótszych pakt nie widzę, żeby w których takiegoż zdradliwego sposobu nie zażyli i naszych kilku włości »swymi« w paktach nie nazwali! Nasi też przedtem szczodrze im postępowali rzekomo to dla pokoju. A byłże pokój za tem? I owszem gęstsze wojny. To samo, że im własności Rzeczypospolitej, nieopatrznie postępowano, podawało tym zdrajcom, ojczyznę naszą in ludibrium [na szyderstwo]. Co raz z więtszym urąganiem i jawnym szyderstwem posły nasze, którzy pokój stanowili, odprawowano, a Moskwa się tem bardziej w łakomstwo… zaprawowała, coraz głębiej w ojczyznę naszą postępowała, zamki, miasta, włości zabierała, wojnę kiedy chciała podnosiła, a pokój i przysięgi swoje, jako pajęczynę targała. I tak trzyma”.

I tak trzyma… Chociaż Gosiewski i Ciechanowicz wywodzili się z innych obozów politycznych, jednak w sprawie dobra wspólnego rozumieli się znakomicie. Oprócz nich do ścisłej elity województwa zaliczał się podkomorzy starodebski Piotr Trubecki, pół-dziedzic rozległego księstwa trubeckiego, położonego na południowo-wschodniej flance województwa oraz spowinowacona z nim można książęca rodzina Druckich-Sokolińskich na czele z Samuelem, podwojewodzim smoleńskim oraz Janem, starostą starodebskim. Wśród innych, ważnych person województwa w początkowym okresie ujrzymy między innymi sędziego grodzkiego Jana Abrahamowicza Paska (tak, z tych Pasków!) oraz sędziego ziemskiego Waleriana Wyleżyńskiego vel Wieleżyńskiego.

Obrona smoleńska

W razie nagłego napadu wroga, przez pewien czas ziemia ta musiała obronić się sama i powstrzymać pierwszy napór wroga. Posiadanie majątku musiało się więc jakoś wiązać z powinnością obronną. W tym celu reaktywowano nadawanie ziem na prawie lennym, a w rzeczywistości zmodernizowano organizację społeczną tej ziemi z czasów moskiewskich, bowiem prawa własności w pełnym tego słowa znaczeniu bojarzy moskiewscy nie mieli. Sukcesywnie w ciągu kolejnych lat król nadawał więc dobra zasłużonym żołnierzom, a także zatwierdzał dzierżenie tym Moskalom, którzy zdecydowali się przyjąć jego poddaństwo. Dobra te nie mogły być darowane, sprzedawane ani zastawiane bez zgody króla. Ich sukcesja odbywała się tylko w linii męskiej, a po jej wygaśnięciu dobra wracały do dyspozycji królewskiej, chociaż w zasadzie dopuszczano dziedziczenie przez wdowę lennika. Dobra podlegały jurysdykcji sądu referendarskiego, a nie trybunałom szlacheckim; później przyznano szlachcie prawo do procesowania się przed trybunałami, ale z wyjątkiem spraw dotyczących interpretacji samych przywilejów lennych, co wolność szlachecka bardzo ograniczało.

Podstawowym obowiązkiem każdego lennika był udział w pospolitym ruszeniu na każde wezwanie wojewody smoleńskiego. Zobowiązani byli szlachta-posesjonaci (według imiennych nadań), ich męscy potomkowie, mężowie wdów po posesjonatach, zastawnicy, dzierżawcy lenników, Tatarzy królewscy oraz osadzeni tu i ówdzie kozacy dońscy, plebeje posesjonaci, szlachta trudniąca się lichwą oraz mieszczanie gorodów „ujezdnych” (to znaczy stolic specyficznej jednostki administracyjnej niższej od starostwa, zwanej ujezdem). Jeśli szlachcic służył w armii zaciężnej, powinien był na swoje miejsce wyznaczyć zastępcę.

Szlachcic posesjonat miał obowiązek trzymać w miejscowym zamku (w Smoleńsku lub Starodubie) dom z czeladnikiem lub gospodarzem, z muszkietem i innym orężem pieszym, jako swego rodzaju posiłek dla załogi. Podczas wojny miał obowiązek stawić się w zamku osobiście lub przez zastępcę. Dom szlachecki w zamku miał mieć zapas żywności na pół roku, a okazowanie pospolitego ruszenia miało się odbywać corocznie po Bożym Ciele, a więc tuż przed żniwami. Od służby zwolnieni byli pozostający w swoich zamkach duchowni, wdowy, sieroty, dzieci do lat 18, żołnierze zaciężni, dworzanie królewscy, starcy oraz obłożnie chorzy, przy czym te dwie ostatnie kategorie ustalał na własną odpowiedzialność chorąży smoleński lub starodebski. Jak podaje Mirosław Nagielski, w corocznych popisach dokładnie sprawdzano wielkość wystawianych pocztów, rodzaj zaciągu oraz ich uzbrojenie.

Kościół smoleński

Istotnym piętnem, jakie Rzeczpospolita wyryła na tym terytorium było ustanowienie hierarchii kościelnej. Tradycje kościółka rzymskiego w Smoleńsku sięgają roku 1229, ale Zygmunt III Waza taktownie czekał z radykalnymi krokami aż do śmierci prawosławnego arcybiskupa smoleńskiego Sergiusza. Początkowo administratorem biskupstwa był archidiakom Mikołaj Siwicki kanonik wileński. Po śmierci arcybiskupa Sergiusza akt fundacyjny w 1625 roku został wstrzymany przez kontrakcję unickiego arcybiskupa Kreuzy. Unici chcieli ustanowienia nowego biskupstwa swojego obrządku, a Rzym ich popierał w tym żądaniu. Według zeznań świadków miasto Smoleńsk było zniszczone, kościół przeznaczony na katedrę w ruinie (podczas szturmu zgromadzona w nim ludność została przygnieciona stropem, który zawalił się na skutek wybuchu składu prochów i amunicji), istniejący kościół zbudowano z drewna, uposażenie biskupstwa nominalnie wielkie w rzeczywistości składało się z pustkowi, a odległości do sąsiednich stolic biskupich (Kijowa i Wilna) – olbrzymie. Za ustanowieniem biskupstwa przemawiała jednak potrzeba opieki duszpasterskiej nad osadnikami obrządku łacińskiego i nad nawróconymi z miejscowej ludności prawosławnej oraz – ewentualnie – jako przyczółek do pracy misyjnej na terenie moskiewskim.

Mimo oporów biskupa wileńskiego Eustachego Wołłowicza, który podobno chciał aby smoleńszczyzna została włączona do biskupstwa wileńskiego, w 1636 roku doszło do erekcji biskupstwa smoleńskiego, a pierwszym biskupem (z polecenia papieża Urbana VIII) został Piotr Parczewski, były prawosławny i administrator biskupstwa po Mikołaju Siwickim. Na skutek nacisku kanclerza litewskiego Albrychta Stanisława Radziwiłła, biskup smoleński został również członkiem senatu, co podniosło znacznie jego prestiż. Kapituła biskupstwa otrzymała od króla stosowne uposażenie.

Obowiązkiem kościoła były publiczne modły z procesją w dzień świętego Antoniego padewskiego (dzień zdobycia Smoleńska). Potem ustanowiono jeszcze dwa podobne święta: w dzień św. Michała i św. Macieja (zwycięstwo Władysława IV w wojnie smoleńskiej 1633-34). Od 1619 roku pojawili się w Smoleńsku jezuici, rok później patriotyczni bernardyni, a pięć lat później – dominikanie. Utworzone w 1623 roku jezuickie kolegium smoleńskie miało w roku 1646 blisko siedmiuset uczniów. W latach trzydziestych dominkanie i jezuici mieli już kościoły i klasztory w Nowogrodzie Siewierskim. W latach 1645-1652 wzrastała też liczba parafii rzymskich. Istniały one w Smoleńsku (dwie), Starodubie, Poczepie, Rosławiu, Dorohobużu, Białej, Krasnem, Newlu, Siebieżu i Trubecku oraz w oddanych Moskwie Sierpejsku i Obelsku. W 1636 roku pojawiły się w Smoleńsku benedyktynki, a w 1645 roku istniało tu sześć kosciołów: katedra Zwiastowania NMP, drewniany kościół Zbawiciela (jezuicki), drewniany kościół świętego Michała ze szpitalem dla żołnierzy, drewniany kościół dominikanów, oraz dwa drewniane kościoły bernardynów.

Drugim, bardzo istotnym piętnem, wyrytym na województwie smoleńskim przez administrację Rzeczypospolitej był wymiar i ograniczenie majątków. Zachowała się spora dokumentacja, sporządzona głównie przez mierniczego Adama Zarembę, w której możemy się dowiedzieć wielu szczegółów geograficznych, nazw miejscowych w ich polskim, litewskim, ruskim, a nie moskiewskim brzmieniu, oraz struktury owej „Rzeczpospolitej sąsiedztw” na terenie województwa. Ale najważniejsze jest to, że wymiar i ograniczenie majątków był podstawą do stworzenia pełnoprawnej i nieograniczonej własności, która z pewnością przywiązałaby miejscowych do Rzeczypospolitej silniej, niż obowiązek obronny. O przejęcie dóbr na własność szlachta kresowa dobijała się zresztą całymi latami, lecz bezskutecznie. Jeżeli status lennika przypomina komuś status dzierżawcy wieczystego na obecnych ziemiach zachodnich Polski, to nie mam nic przeciwko temu. Wprowadzenie dzierżawy wieczystej było bowiem przeniesieniem na grunt polski prawa moskiewskiego. Tych implantów prawa moskiewskiego w dzisiejszym prawie polskim jest zresztą o wiele więcej (jeśli się nie mylę prawo łowieckie na przykład).

Upadek województwa smoleńskiego

O ile za czasów Aleksandra Gosiewskiego obrona województwa była zorganizowana w sposób co najmniej dostateczny i zdała egzamin podczas oblężenia moskiewskiego w roku 1633, o tyle po jego śmierci w 1639 roku nastąpił stopniowy upadek organizacyjny i spadek prestiżu województwa w kręgach dworskich. Polska elita duchowieństwa lekceważyła biskupstwo smoleńskie, a Władysław IV marzył o wciągnięciu państwa moskiewskiego w sojusz antyturecki i gotów był zawrzeć ten sojusz kosztem interesów litewskich. Dążąc do tego nieomal za wszelką cenę, dopuścił się bardzo niebezpiecznego posunięcia, jakim było bezprawne przekazanie księstwa trubeckiego carowi Michałowi. Wywołało to na Litwie falę oburzenia, która rozerwała sejm w roku 1645. Następny sejm, również zagrożony rozerwaniem, doszedł jednak do skutku, bowiem koroniarze wyznaczyli dla prowincji litewskiej i dla rodziny Trubeckich stosowną rekompensatę. Ale podważone zostało zaufanie Litwinów i obywateli smoleńskich do króla. Bez pełnoprawnej własności nie mogli być pewni, czy ich majątki nie zostaną któregoś dnia oddane Moskalom na zasadzie królewskiego kaprysu. Zaciążyło to bardzo istotnie na morale pospolitego ruszenia smoleńskiego podczas najazdu moskiewskiego w 1654 roku oraz na morale znacznej części elity litewskiej z Januszem Radziwiłłem na czele. Finałem była zdrada kiejdańska. Zanim potępimy Radziwiłła i jego kolegów, musimy pamiętać o sekwencji wydarzeń, które tę zdradę poprzedzały i o świadomości Litwinów, że wobec potęgi wroga mogą liczyć tylko na siebie. Oczywiście Korona udzieliła Litwie wydatnej pomocy wojskowej, ale prawdziwa wojna z Moskwą zaczęła się znacznie wcześniej, poprzez działania dyplomatyczne, i musimy mieć tego świadomość.

Po potopie województwo smoleńskie przeszło we władanie moskiewskie, ale funkcjonowała w najlepsze wirtualna, egzulancka administracja smoleńska z wojewodami, kasztelanami i innymi urzędnikami – aż do 1794 roku. Zbierały się sejmiki i wybierano posłów. Województwo smoleńskie figurowało też na mapach i w świadomości zbiorowej. Przez pewien czas funkcjonowała też na terenie województwa smoleńskiego pewna autonomia, a szlachta smoleńska cieszyła się niejakim poważaniem na dworze moskiewskim. Pierwsza żona cara Fiodora III, Agafia Gruszecka, była córką szlachcica ze smoleńszczyzny. Opowiadała się za zamianą ciężkich szat rosyjskich na polskie kontusze i koniecznie z szablą u boku. Potem car Piotr zwany „wielkim” wynalazł lepszą drogę do „modernizacji”. Ale to już jest zupełnie inna historia.

Ziemio katyńska, ziemio smoleńska… czy ty zawsze będziesz przeklętą otchłanią Lewiatana?… Milcz, zamilknij. Ta ziemia do Polski należy”. (kazanie bp Zawitkowskiego). Tak, ta ziemia należy do Rzeczypospolitej i wierzę w to, że prędzej czy później do niej wróci. Nie pytajcie mnie, jak to się stanie, bo nic nigdy nie dzieje się tak samo. Kuranty na Kremlu jeszcze zagrają Mazurka Dąbrowskiego.

Jakub Brodacki

Wybrane lektury:

Bernard Ostrowski, Pospolite ruszenie szlachty smoleńskiej w XVII wieku, w: „Acta Baltico-Slavica” t. XIII (1980) s. 143

Ks. Teofil Długosz, Dzieje diecezji smoleńskiej, „Rozprawy Wydziału Teologicznego U. J. K.” tom III, Lwów 1937

Urzędnicy Wielkiego księstwa Litewskiego. Spisy. Tom IV: ziemia smoleńska i województwo smoleńskie XIV-XVIII wiek, Warszawa 2003

Diariusz kampanii smoleńskiej Władysława IV 1633-1634, Warszawa 2006

Województwo Smoleńskie

WARIANT OPTYMISYTCZNY

PiS wygrywa wybory. Ale jak? Na dwa sposoby.

O pierwszym sposobie już pisałem. Zniechęcone do Platformy lemingi gremialnie głosują nogami, to znaczy nie idą do urn wyborczych. Automatycznie PiS uzyskuje wyższy wynik procentowy i uzyskuje w parlamencie ponad 40% poparcia. Ruch narodowy przechodzi próg 5% i z kilkoma głosami zasila PiS w kluczowych dla Polski głosowaniach. Niemożliwe? Możliwe. Może nawet udałoby się pozbyć z polskiej sceny politycznej gwaranta II PRL – czyli PSL-u.

Drugi wariant brzmi o wiele bardziej ironicznie i z pozoru mniej prawdopodobnie. Obóz postkomunistyczny stara się za wszelką cenę zmobilizować lemingi do głosowania. Niestety, postkomunistyczni stratedzy przedobrzyli i Ruch Narodowy zyskuje trochę więcej głosów, nie tylko kosztem PiS, ale także Platformy i nawet (2-3%) partii Andrzeja Rozenka. Część „warszawki” jest tak przerażona, że pomimo gróźb i szantażów z ulicy Czerskiej, podejmuje „dialog operacyjny” z Jarosławem Kaczyńskim. Kaczyński wie, że bez akceptacji choćby części elity urzędniczej, reformy państwa nie są możliwe. Podejmuje więc wyzwanie. W efekcie PiS przejmuje około 10% głosów od PO. Wyniki wyborów są paradoksalne: 35-40% PiS, 15-20% RN, resztę bierze Gowin, SLD i PSL (bez którego życie polityczne w II PRL nie mogłoby się obyć).

Pozornie ten drugi wariant jest dla Polski bardzo korzystny, a wielu blogerów i komentatorów na niepoprawnych nie posiadałoby się z radości. Oto wreszcie nadchodzi czas koalicji dobrych z dobrymi, „prawdziwych Polaków” z RN z „mniej-Polakami” (ale jednak Polakami) z PiS.

Wyobraźmy sobie jednak co się dzieje podczas kampanii wyborczej i zaraz po niej. Dochodzi do zwarcia, które przypominać będzie zwarcie PO-PiS z 2005 roku. RN będzie graczem słabszym, ale rozgrywanym przez obóz prezydencki przeciw PiS-owi. Podczas kampanii wyborczej dojdzie zapewne do powtórzenia telewizyjnych negocjacji koalicyjnych. Kaczyński jako „mniej-Polak” wypadnie blado w zestawieniu z „prawdziwymi Polakami” (szczególnie jeśli ogolą się na łyso), ale dzięki lemingom wybory i tak wygra. Potem przyjdzie znów proza życia. Bez poparcia prezydenta, PiS nie zdoła skłonić RN do zawarcia formalnej koalicji. A jeśli nawet ją zawrze, to w kluczowej sprawie Smoleńska będzie mógł liczyć tylko na siebie. Rząd Kaczyńskiego dotrwa do wyborów prezydenckich i niewykluczone, że jakimś cudem kandydat PiS zostanie prezydentem. Ta kadencja parlamentarna będzie trzecim w historii II PRL przypadkiem, że obóz niepodległościowy będzie Polską rządził. Tym razem nie kilka miesięcy, i nie dwa lata, ale pełne cztery lata kadencji.

Niestety, jeśli Putin do spółki z czarnymi orłami z Zachodu zechce Polskę postawić przed gazowym szantażem, PiS nie będzie mógł liczyć na poparcie reszty parlamentu. W takich sytuacjach będzie zapewne grał na rozbicie Ruchu Narodowego i obalenie jego kierownictwa, co niewątpliwie rozjątrzy dawne spory i niesnaski. Nie uda się przeprowadzić wielu zasadniczych reform. Sukces okaże się połowiczny i tymczasowy. Nie zostanie zmieniona konstytucja. Nawet jeśli uda się rządowi odzyskać kontrolę nad sektorem bankowym i gospodarką oraz wzmocnić armię, to po czterech latach i klęsce w wyborach parlamentarnych wszystko niestety wróci do normy. Polska pozostanie pół-państwem, w którym międzynarodowe korporacje do spółki z Rosjanami będą mogły kręcić lody.

Wiem, zaraz usłyszę, że jest przecież trzeci sposób zwycięstwa. Przekonać lemingów, żeby założyli moherowe berety. Mogę powiedzieć tylko tyle: ideologia prawicowa w jej wielu odmianach (konserwatywnej, nacjonalistycznej, katolicko-narodowej itp) jest dla lemingów tak talmudyczna i niezrozumiała, że przekonywanie i „ewangelizowanie” niewiele tu zmieni, a tylko wywoła przerażenie. Pragmatyczna prawicowość Jarosława Kaczyńskiego miałaby szanse powodzenia, ale pod warunkiem, że lemingi wróciłyby na tory intuicyjnego patriotyzmu, który nie będzie im się kojarzył z nacjonalizmem. I drugi warunek: PiS nie miałby na prawicy żadnego konkurenta i potencjalni wyborcy Ruchu Narodowego po staremu oddaliby głosy na to, co z sobie wiadomych powodów uważają za „mniejsze zło”.

Czy to możliwe? Cuda się zdarzają. Czasem zależą od nas. Od tego, jak bardzo kochamy Polskę.

 

Jakub Brodacki

Walczymy z wrogiem społecznym

Co trzeci nasz Rodak, niezależnie od swoich przekonań, jest naszym przyjacielem.

(14.10.2013)

Pracowałem jako członek komisji referendalnej numer 115 na warszawskim Służewiu i chciałbym się podzielić kilkoma refleksjami.

Zebraliśmy się w sobotę o 9:45 w celu policzenia kart do głosowania i rozstrzygnięcia wątpliwości odnośnie obsługi informatycznej. Wątpliwości te wzięły się z szumu informacyjnego, jakiemu poddani zostali na szkoleniu pani przewodnicząca i pan wiceprzewodniczący. Przez dłuższy czas usiłowaliśmy dociec na czym polega system wprowadzania głosów i po rozlicznych telefonach do urzędu gminy (gdzie mieściło się biuro okręgowe) i konsultacjach z zaprzyjaźnionymi członkami innych komisji referendalnych wreszcie zrozumieliśmy, że działa to tak:

1. jeżeli do komisji przyjeżdża informatyk, projekt protokołu (czyli protokół spisany ręcznie) jest wprowadzany na miejscu do komputera, za pomocą hasła udostępnionego przewodniczącemu komisji zatwierdzany, drukowany, na następnie stemplowany i podpisywany przez wszystkich członków komisji. Tak było w 2011 roku, co obserwowałem jako mąż zaufania;

2. jeżeli do komisji nie przyjeżdża informatyk (a tak było wczoraj), to komisja w komplecie musi się udać do biura okręgowego i tam całą procedurę przeprowadzić na miejscu.

Dziwi fakt, że szkolenia przewodniczących nie obejmują w istotnym stopniu rzetelnej i szczegółowej informacji o działaniu systemu informatycznego. Chciałbym na przykład wiedzieć co się dzieje z głosami wprowadzonymi do systemu i jak są one przetwarzane. Tajemnica ta powinna być publicznie dostępna, a w każdym razie znana członkom komisji, ponieważ koncentrując się głównie na „głosowaniu papierowym” mamy poczucie niepewności : co dzieje się dalej z naszą ciężko wykonaną pracą i czy w świecie zer i jedynek na pewno wszystko przebiega uczciwie.

Pracę komisji skończyliśmy w urzędzie gminy około północy, a więc wszystko poszło w  miarę sprawnie.

Kilka refleksji o politycznych celach i efektach samego referendum.

Walczymy z wrogiem społecznym od co najmniej 30 lat. Tym wrogiem jest bierność i absolutna obojętność dla spraw państwa połączona z wiarą w wyobrażoną i życzeniową rzeczywistość idealną.

Samo życie podpowiada, że taka postawa nie sprzyja demokracji, ponieważ skrajny idealizm z zasady nie lubi demokracji  jako ustroju pełnego zgniłych kompromisów i obnażającego wszystkie ludzkie słabości. Wielu z nas oczekuje na ustanowienie monarchii, gdzie dobry król jak surowy ojciec będzie karał złe i nagradzał dobre. Przeżyliśmy okres swoistej „teokracji”, gdy papieżem był Polak i wyborcom w zasadzie zwisało kto rządzi w kraju, bo i tak papież nas przed wszystkim obroni.
Środowiska lewicowe najchętniej widziałyby społeczeństwo jako wielką spółdzielnię spożywców i funkcjonowanie państwa nie jest dla nich ważne. Technokraci marzą o tym, aby życie społeczne zamienić w sprawnie działającą maszynę. Aferałkowie chcieliby widzieć społeczeństwo jako zbiorowisko zatomizowanych mniejszości, których jedynym interesem jest ich własny interes. Wielu ma państwo w głębokim poważaniu. Ogół społeczeństwa oczekuje rządów silnych i zdjęcia ze swoich barek odpowiedzialności za dobro wspólne.

Bardzo lubię zbierać grzyby, ale nie chcę żyć w świecie, w którym zamiast głosowania jest grzybobranie.

W tej atmosferze demokracja jest tylko parawanem i pozorem. Mnie natomiast na demokracji, a nawet jej cieniu bardzo zależy. To prawda, że w demokracji nie wszystko się udaje, ale lepiej żyć w świecie realnym, niż w świecie ułudy. Nie osławione JOWy, ale właśnie referendum odwołujące urzędników należy do kurczącego się zasobu prawnych instrumentów demokracji. Zrozumiała to doskonale HGW, wzywając do zbierania grzybów. W istocie rzeczy bowiem chodzi o utrzymanie stanu anomii społecznej, bierności, zniechęcenia i obojętności na sprawy publiczne. Fakt, że HGW przestraszyła się referendum, świadczy dowodnie o tym jak potężnym jest ono instrumentem demokracji. Głosowaliśmy nie za lub przeciw HGW, ale za lub przeciw bierności obywatelskiej, za lub przeciw złudzeniom i idealistycznym wyobrażeniom o tym „jak być powinno”.

I coś BARDZO WAŻNEGO. Do tej pory PKW ogłaszała w massmediach raporty frekwencyjne w ciągu dnia wyborów, aby zmobilizować wyborców do głosowania. Tym razem raportów frekwencyjnych nie było. Nie wiem czy to prawda, ale słyszałem, że zostały one objęte… ciszą wyborczą!!! O czym by to świadczyło? Jeśli przyjąć, że Warszawa to reprezentacyjna próbka całego społeczeństwa, wnioski nasuwają się same. 27% społeczeństwa zainteresowane jest w istnieniu demokracji w Polsce i będzie jej bronić niezależnie o d tego czy jakikolwiek lider PKW oraz TVN z Polsatem i Super Stacją będą zagrzewać do głosowania, czy nie. System III RP policzył nasze siły i policzyliśmy się też sami. Miejmy to w pamięci: co trzeci nasz Rodak, niezależnie od swoich światopoglądowych przekonań, jest naszym przyjacielem. Myślę, że wkrótce pozyskamy nowych przyjaciół i że nie będzie to tylko najlepszy przyjaciel człowieka, który wczorajszym rankiem przyszedł ze swym panem na głosowanie w naszej komisji.
Jakub Brodacki

W tym szaleństwie jest metoda

O naturze ustroju totalitarnego.

(12.07.2013)

Spotykam się często z twierdzeniem, że PiS jest partią Republiki Okrągłego Stołu. Jednym z koronnych argumentów na rzecz tej tezy jest: „popatrz, gdy oni organizują manifestacje, to władza te manifestacje chroni. A jak demonstracje organizuje Ruch Narodowy, to władza traktuje je jako zagrożenie i wysyła policję”.

Zgadzam się, że prowokowanie manifestantów i strzelanie w tłum, który pomimo prowokacji nadal nie chce być groźny – to zbrodnia. Nikt nie chce być ofiarą agresji funkcjonariuszy. Niestety władza czasem tego chce. Chce, żeby były ofiary i cierpienie. I żeby zawsze był ktoś, kto cierpi, w przeciwieństwie do kogoś, kto nie cierpi wcale, więc można mówić, że jest rycerzem Republiki Okrągłego Stołu.

Przejrzałem wypowiedź Adama Słomki o kulisach odwołania rządu Jana Olszewskiego. Tło muzyczne troszkę utrudnia zrozumienie, ale jednak coś niecoś zrozumiałem. Wynika z niej, że głównym problemem był fakt wewnętrznego rozłamu między Olszewskim, a Kaczyńskim. Olszewski chciał stworzyć koalicję z KPN, a Kaczyński ciążył ku Unii Demokratycznej. Słomka uważa, że wtedy, 4.06.1992 roku, KPN powinien był wstrzymać się od głosu. Albo nawet zagłosować po stronie rządu. Ale to głosowanie to był tylko błąd wizerunkowy, bo rząd i tak musiał upaść. Głównym błędem Olszewskiego było natomiast to, że nie zdecydował się postawić Leszka Moczulskiego na czele ministerstwa obrony i nie poparł ustawy o restytucji niepodległości.

Przypomniałem sobie tamten dzień, 4.06. Siedziałem wówczas z nosem w telewizorze, przekonany, że KPN – partia niepodległości – poprze rząd Olszewskiego. Gdy na mównicę wszedł Adam Słomka wszystko stało się jasne. Dziwne, że po tylu latach Słomka nie zdobędzie się na refleksję, która świadczyłaby tylko o jego mądrości i może nawet skłoniła by mnie do udzielenia mu poparcia. Pikanterii dodaje fakt, że właśnie wystąpienie 4.06.1992 roku było jednym z wszystkich sześciu sejmowych wystąpień, jakie miał Adam Słomka podczas I kadencji. Najwyraźniej przez te dwa lata nie było zbyt wielu okazji do ćwiczenia swady dla młodego posła. Co za wstyd.

Cierpi Ruch Narodowy, cierpi Adam Słomka, nawet Gowin z Rokitą na swój sposób cierpią, choć na razie bez pobicia. Natomiast Jarosław Kaczyński „nie cierpi”. To, że stracił brata i połowę swej partii to drobnostka. W końcu, jak to czytelnie wyraził pewien przedstawiciel ustroju totalitarnego, przecież sam „wysłał brata na śmierć”. Albo, jak to wyraził pewien bloger, cała katastrofa to maskirowka. Więc pewnie tych 96 osób gdzieś tam sobie wypoczywa w willach pod Moskwą, a „my tutaj” ciągle mamy swoje problemy.

No, ostatecznie można powiedzieć, że wszyscy jakoś tak cierpimy razem we wspólnym, narodowym cierpieniu.

 

Jakub Brodacki