Eksperyment z Wörgl

Jak lichwę zastąpić lichwą. Próba rekonstrukcji wydarzeń.
Tekst napisałem w 2006 roku, gdy bardzo interesowała mnie problematyka lichwy i natury pieniądza w ogóle. Problem lichwy i kapitalizmu to problem, z którym ludzkość nie może sobie poradzić od co najmniej trzystu lat, a wszelkie łatwe recepty kończa się zwykle totalitarną katastrofą. Myślę, że dzisiaj napisałbym tekst nieco inaczej, być może łagodniej, może nieco złośliwiej wobec autorki. Ale po upływie 6 lat stwierdzam, że nic nie stracił na aktualności. Moje dzisiejsze dopiski zawarłem w nawiasach { }
Jakub Brodacki

(Tekst pierwotnie opublikowany na portalu niepoprawni.pl,

GLOSA

 

do książki Margrit Kennedy, Pieniądz wolny od inflacji i odsetek…, Kraków 2004 wyd. Zielone Brygady

To bardzo ciekawa książka. Wnosi nowe pomysły. Autorka – sądząc z fotografii – jest osobą o dużym ładunku dobrej woli i wiary w możliwość ułożenia relacji międzyludzkich w kategoriach racjonalnego dobra wspólnego, w oparciu o równość obywateli obojga płci. Szczególnie „rzucający na nogi” jest rozdział pierwszy, wyjaśniający absurdy cywilizacji lichwiarskiej. Diagnoza sytuacji – znakomita.

Niestety, przedstawione recepty na ten stan rzeczy nie budzą już takiego entuzjazmu. W książkach o alternatywnej ekonomii chętnie przywołuje się udany przykład „eksperymentu z Wörgl” z 1933 roku. Jako główną przyczynę podaje się interwencję zaborczego Narodowego Banku Austrii i zakaz dla eksperymentu. Nie mam oczywiście dostatecznej wiedzy historycznej, aby podważyć entuzjazm alternatywnych ekonomistów, jaki związany jest z tym eksperymentem; mam jednak dość wyobraźni, aby przedstawić hipotetyczny obraz tego, co się tak naprawdę stało w Wörgl.

{Ogólnie wiadomo, że} eksperyment ten polegał na emisji lokalnych pieniędzy. Pieniądze te traciły każdego miesiąca 1% swojej wartości. Pod koniec miesiąca aktualny właściciel banknotu musiał wykupić znaczek o wartości 1% nominału na banknocie i nalepić go na banknot. Jeżeli tego nie zrobił, banknot stawał się nieważny. Efektem tego był szybki obrót pieniądza, co rodziło niechęć do tezauryzacji. Powstawały błyskawicznie nowe miejsca pracy i znikało bezrobocie.

A teraz wysilmy wyobraźnię. Ten system zmuszał ludzi do pozbywania się banknotów przed końcem miesiąca. Ale – o czym się nie mówi – skłaniał ludzi przedsiębiorczych do ich gromadzenia w ciągu pierwszych dni każdego miesiąca, gdy miały największą wartość. W efekcie pieniądz ten kursował w czymś w rodzaju „cyklu księżycowego”. Możemy przyjąć, że maksimum gromadzenia i oszczędzania następowało przez pierwszych 7-8 dni miesiąca. Następne dwa tygodnie odznaczały się coraz szybszym wzrostem tempa obrotu, który osiągał szaleńcze maksimum w ostatnim tygodniu. Wtedy to pieniądz był „wlepiany” dosłownie każdemu za wszelką cenę, aby tylko z maksymalnym zyskiem pozbyć się „trefnego” i bezużytecznego przedmiotu. Kto grał kiedykolwiek w {makao lub} kierki, ten wie, o czym mówię.

Krótko mówiąc, sądzę, że cały system był dla ludzi po prostu nie do zniesienia. Zmuszał ich bowiem do nieustannego głowienia się nad optymalnym zracjonalizowaniem własnych wydatków. Pierwsza chytra myśl, jaka przychodziła każdemu do głowy, to wlepić całą kwotę urzędowi miasta, w formie podatków, zapłaconych nawet na rok z góry. Autorzy podają to jako wielki sukces całego eksperymentu. Ale wyobraźnia znów nam podpowiada, że to nie wystarczało, aby pozbyć się gotówki. Bogatszy przedsiębiorca musiał nadal się głowić, co zrobić z resztą „trefnej” waluty w sakiewce, którą klienci niechybnie płacili mu najchętniej. Druga chytra myśl, jaka przychodziła mu do głowy, to wlepić pieniądze własnym pracownikom. Trzecia myśl, to zakupienie ogromnej ilości rzeczy zupełnie niepotrzebnych (hiper-konsumpcja). Pozostawało jeszcze czwarte wyjście. W ostateczności można było rozdać trefne pieniądze jako jałmużnę i to w ostatnim dniu przed datą ważności banknotu. {Gdzieś czytałem, że niektóre społeczności żydowskie rozdawały jałmużnę w postaci żetonów emitowanych przez wspólnotę, czyli nie w formie prawdziwych pieniędzy. Proszę mnie poprawić, jeśli błądzę}.

 

I tu właśnie ujawnia się cała słabość systemu. Ponieważ ubogi – czy to formie zapłaty, czy to nawet w formie jałmużny – otrzymywał pieniądz „za pięć dwunasta”, to albo sam ponosił koszty przedłużenia ważności pieniądza, albo też kupował towary, w których cenę pośpiesznie wliczano nie tylko koszt przedłużenia ważności, ale i „miesiączkującą” hiper-inflację plus opłatę za łaskawe akceptowanie tego środka płatniczego w ostatnim dniu ważności. Działo się tak dlatego, że każdy przedsiębiorca chciał pozyskać jak najwięcej pełnowartościowych pieniędzy do kolejnego cyklu miesięcznego i to jak najtańszym kosztem. A ponieważ ubogi nie mógł sobie pozwolić na przetrzymanie pieniędzy do następnego miesiąca, więc za znaczki zawsze płacił ubogi. Cała operacja niczym się zatem nie różniła od najbardziej nikczemnego, ukrytego podatku liniowego. A cykl miesięczny przypominał w mikroskali zwykłe cykle ustroju kapitalistycznego zachodzące w nim od stuleci.

Nie koniec jednak na tym. Ukryta perfidia systemu prawdopodobnie przekraczała wyobraźnię twórców. Otóż pisze się, że zarobione na emisji środki, rada miejska wydała na „potrzeby publiczne”. Ale równie dobrze można sobie wyobrazić sytuację, że rada miejska – opanowana przez partię komunistyczną – stanie się w coraz szerszym zakresie udziałowcem gry kapitalistycznej. Mogłaby w coraz szerszym zakresie inwestować w przedsięwzięcia komercyjne. A na końcu tej drogi byłby lokalny kapitalizm państwowy.

Nieprzypadkowo eksperyment zrealizowano właśnie w latach trzydziestych. Data 1933 znana nam jest wszystkim, jako data dojścia Hitlera do władzy. Margrit Kennedy widzi w eksperymencie doskonałe remedium na faszyzm. Przypomina to jednak wypędzanie Belzebuba Lucyferem. Nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że wprowadzenie jakiejś formy faszyzmu lub komunizmu w mikroskali może uchronić państwo przed faszyzmem lub komunizmem w makroskali. Gdyż – o czym warto pamiętać – każde myślenie analogiczne zakłada, że mikrokosmos odpowiada makrokosmosowi.

 

Nota bene na stronie 84 autorka podaje jako starszy przykład „eksperymentu z Wörgl” średniowieczny system monetarny, zwany brakteatem. Polegał on na emisji cienkich złotych i srebrnych monet. Wycofywano je co roku z obiegu, dewaluując ich wartość o 25% i ściągano w formie podatków. Przetapiane wracały znów do obiegu. W efekcie ludzie chętnie inwestowali te pieniądze w meble, solidne domy, dzieła sztuki i wszystko, czego wartość nie spadała a nawet rosła. Jak pisze, „najpiękniejsze dzieła sztuki i architektury sakralnej i świeckiej powstały w tym czasie”. Poglądowi temu trudno odmówić racji, zważywszy na piękno późnogotyckich katedr i zamków. Dalej jednak Kennedy pisze: „ludzie nie lubili oczywiście pieniędzy, które w regularnych odstępach czasu traciły tak dużo na wartości”. Lecz z tym fantem autorka nie bardzo sobie umie poradzić. Kwituje go stwierdzeniem, że opłata za pieniądz nie powinna być łączona z podatkami. Zapytam więc: czym jest ta utrata wartości pieniądza, jak nie podatkiem lub – co gorsza – zwykłą lichwą? Przecież władze w Wörgl po prostu zmusiły swoich obywateli do przyjęcia pożyczki na 12% w skali roku! {dzisiaj mam wątpliwości, czy tylko 12%. Ekonomistów proszę o komentarze!}

Nie dostrzega Kennedy jakże sprośnego faktu, że umysł ludzki (a przynajmniej męski) na ogół pozostaje w stanie czujnej bierności. Jest to dla niego stan naturalny. Nadmierne pobudzanie przez przymus twórczy i konsumpcyjny męczy go i w końcu drażni. Efekt? Prawie żadna świątynia gotycka nie została zbudowana do końca. Ludzie zarzucili budowę raju na ziemi, gdyż dość mieli obiecanek. {W Polsce Mieszko Stary przez emisję brekteatów stracił tron krakowski} Pieniądze z Wörgl zrodziły u ludzi silne napięcie psychiczne, które może się przerodzić w zmęczenie i zniechęcenie. Per analogiam: który mężczyzna wytrzyma długo ciągłe uniki ze strony ukochanej? Który wreszcie nie dostanie szału, gdy rozebrana kochanka oświadczy, że owszem, pozwoli na pieszczotę nawet oralną, ale o prawdziwym seksie nie może być mowy, bo jest grzeszny albo niebezpieczny? Musiałby być chyba rycerzem bez ziemi i bez szansy na godny ożenek; trubadurem sławiącym wdzięki swojej damy serca albo doskonałym katarem, by to wytrzymać. Ale jeśli mężczyzna wiąże się z kobietą, to oczekuje, że na skutek wspólnie podjętych działań oboje zyskają na tym w postaci dziecka – trwałego zabezpieczenia na starość i pozostawienia swojej krwi dla potomności. Podobnie jest z pieniędzmi, których nie da się w żaden sposób utrzymać w garści, oszczędzić, wreszcie zainwestować w jakieś większe przedsięwzięcie, gdyż zawsze się wymykają, jak przewrotna kochanka albo prostytutka, nie przynoszą finalnego i trwałego zysku. Koniec końców ludzie zaczęli podejrzewać, że strażnicy systemu po prostu bezczelnie na nich zarabiają – jak rada miejska w Wörgl. Z buntu przeciw strażnikom systemu narodziła się reformacja i renesans, odrodziło się pogaństwo, a z syntezy średniowiecza i renesansu powstała epoka nowożytna, w której żyjemy po dziś dzień.

Ale już horrendalnym planem pani Kennedy jest projekt wprowadzenia, czy raczej reaktywowania lennego prawa użytkowania ziemi (strony 44-45). Pomysł sam w sobie nie jest zły, gdyż takie czy inne formy wspólnej własności wydzierżawianej członkom społeczności są niezbędne, ale wprowadzone na taką skalę, jaką autorka proponuje, oznaczają stopniowe zainstalowanie komunizmu także w kwestii własności. Kto mi nie wierzy – niech przeczyta i wysili wyobraźnię. {Albo niech pojeździ po ziemiach zachodnich Polski – tam ludzie wiedzą jakim zagrożeniem jest dzierżawa wieczysta i brak nadań własności}

Koniec końców dochodzę do wniosku, że autorka wybrała zasadę, iż nie jest ważne, jaki ustrój panuje, byleby to nie był kapitalizm. To dobry punkt wyjścia, ale uważajmy. Ja bym dodał do tego: żaden kapitalizm – ani prywatny, ani państwowy, ani nawet wspólnotowy. Tylko mieszana forma ustrojowa może zapewnić wolność prawdziwą, a nie lucyferyczną.

Zwiększoną cyrkulację pieniądza z Wörgl można per analogiam porównać do wylotu roju z pszczelego ula. Początkowo pszczoły latają w roju jak zawzięte i wydaje się, że ich głównym celem jest stworzenie wrażenia zupełnego chaosu. Ale to tylko pozór. Pszczoły bowiem stopniowo zmierzają w określonym kierunku, na z góry upatrzoną siedzibę. Pszczelarze o tym wiedzą, dlatego umyślnie ustawiają gdzieś w zapomnianym kącie pasieki pusty ul. Z pieniędzmi jest podobnie. Zarobione dzięki zwiększonej cyrkulacji pieniądze ludzie chcą odłożyć, a potem odpocząć i pożyć trochę „na procent”. Ludzie z Wörgl również, bo nieustająca praca jest przekleństwem niewolnika. Tak więc książka Margrit Kennedy nie jest skuteczną odpowiedzią na przekleństwo lichwy. Można z deszczu wejść pod rynnę, albo z patelni w ogień – jak mawiał Bilbo Baggins.

Ci młodzi narodowcy są nawet sympatyczni

Dopóki nie zaczną mówić tego, co naprawdę myślą.

W chwilach kryzysów, przełomów, różni ludzie mówią szczerze. Nie jestem specjalnie tym zaskoczony. Nie szukam w tym nawet jakiejś ukrytej logiki i nie próbuję nawet posługiwać się logiką. W końcu na kongresie Ruchu Narodowego podkreślano bardziej zniuansowany światopogląd. Artur Zawisza stwierdził na przykład, że „twardo stąpamy po ziemi i szukamy przyjaciół blisko nas, w niepowtarzalnym tyglu kulturowym Europy Środkowej!”. No ale oczywiście Ukraina nie jest blisko nas i do Europy Środkowej nie należy. Z drugiej jednak strony w tym samym przemówieniu Zawisza wyraźnie stwierdza: „Widzimy więc Polskę jako inteligentne państwo we współczesnej Europie, które nie będzie wywoływać przegranych powstań, ale też nie kłania się ani Moskwie, ani Berlinowi, ani Waszyngtonowi, lecz przygotowuje się na czas po ewentualnym rozpadzie Unii Europejskiej, co w jakiejś mierze dzieje się na naszych oczach.”. Najwyraźniej jednak Zawisza jest już za stary i zbyt stetryczały, skoro myśli o jakichś „powstaniach” i „rozpadach”. Powinno dojść do głosu nowe pokolenie, pokolenie ludzi, którzy kochają harmonię, ład i porządek. Choćby taki, jaki zaprowadził na Ukrainie Janukowycz i jego Narodowy Ruch Tituszek.

„Pamiętamy o dzielnych hufcach, które 400 lat temu zajęły Moskwę” – stwierdził na kongresie Ruchu Narodowego Przemysław Holocher. – „Nie budujemy siły prorosyjskiej, proniemieckiej czy proamerykańskiej (…). Ludzie nam ufają, bo dobrze wiedzą, że nie jesteśmy wasalami wschodu i zachodu (…)”. To dobrze, nawet bardzo dobrze. I jeszcze lepiej: „Zanim zaczniemy odzyskiwać Polskę – kamień po kamieniu, ulica po ulicy, budynek po budynku – jeżeli będziemy razem, na pewno nam się uda”. Jakie to piękne. Swego czasu nawet Roman Giertych oburzał się na to, co Rosjanie wyprawiają w Czeczenii. Tak bardzo mnie tym wtedy ujął, że wmówiłem sobie, że jest sympatyczny. Do czasu.

Przemysław Holocher, widząc jak Ukraińcy odzyskują Ukrainę – kamień po kamieniu, ulica po ulicy, budynek po budynku – obserwując jak Ukraińcy odzyskują wspólnotę i są razem mimo trzaskającego mrozu, terroryzujących ich snajperów i policyjnych tortur, stwierdza na facebooku:

W związku z:

  • hasającymi po Ukrainie bandami pogrobowców UPA

  • Zmanipulowanym przekazem medialny, który niesamowicie kontrastuje się z przekazem np. z Marszu Niepodległości

  • Euroentuzjazmem protestujących

  • anarchizmem protestujących

Zdecydowanie potępiam zamieszki na Ukrainie i solidaryzuje się z tamtejszą władzą.”

Mogę tylko sparafrazować słowa Wielkiego Marszałka: „w czasach kryzysów strzeżcie się ludzi, którzy nagle mówią szczerze”.

Jakub Brodacki

(Pierwotna publikacja: blog-n-roll, 27.01.2014)

Sposób na gender (2)

Marszałek Grodzki czyli techno-szamański Wiedźmin.
Przyznam, że nigdy jakoś nie pociągała mnie seria książek Sapkowskiego z cyklu „Wiedźmin”. Raził mnie już sam tytuł, który sugerował, że główny bohater jest męską wiedźmą, a to już samo w sobie wydawało mi się odstręczające. Młode wiedźmy są tak jakoś bardziej pociągające, niż wiedźmini, rozumiecie sami…  Ale serio mówiąc wychowałem się na Tolkienie i na Ursuli le Guin. To znaczy na tych książkach Le Guin, które jeszcze nie zawierały lesbijsko-poprawnościowych odlotów, a więc na jej klasycznej serii Czarnoksiężnik z archipelagu.
Przeglądając dzisiaj popularną książeczkę Piersa Vitebsky’ego pt. Szaman (Warszawa 1996) moje oko przykuła mała wzmianka na stronie 93 pt. SZAMAŃSKI TRANSWESTYTYZM. W tradycji Indian północnoamerykańskich istnieje mianowicie zwyczaj, że niektórzy szamani przebierają się za kobiety, nie maskując jednak do końca swej męskiej postaci. Takiego szamana, zwanego berdache, uważa się za szczególnie potężnego. I – doprawdy cymes! – mały cytacik: „Znajomość tradycji berdache wywarła znaczący wpływ na ruchy homoseksualne w USA”.
Ponieważ w tekście sposób na gender (1) intuicyjnie zwróciłem uwagę na szamańskie inspiracje genderyzmu, natychmiast czerwona lampka zapaliła mi się w głowie. Jako urodzony poszukiwacz tropów bezzwłocznie wstukałem w Google słowo berdache. I co ukazało się moim oczom? Ano to, co stanowi ilustrację do wpisu.
No cóż, najwyraźniej w XXI wieku historia powtarza się jako farsa, tylko dlaczego akurat w Polsce? No to już jest inna bajka. W każdym razie mogę sobie pogratulować intuicji. Stawiam więc na poczekaniu taki wniosek: genderyzm to odmiana techno-szamanizmu, czerpiącego powierzchowne wzorce z szamanizmu Indian Ameryki Północnej. Czyżbym odkrył jakąś Amerykę w konserwach? Niezupełnie. Jeśli się zrozumie inspiracje duchowe i intelektualne jakiegoś ruchu, łatwiej go pokonać. A mam wrażenie, że nasza konserwatywno-narodowa prawica wcale nie pragnie niczego rozumieć. Bo po co? I tak jesteśmy super. Ale może się mylę.
W każdym razie temat będę jeszcze drążył 😉

Jakub Brodacki

(pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 23.01.2014)

Dzisiaj jestem Ukraińcem

Na ten czas, gdy kolejny tydzień Ukraińcy udowadniają, że nie są Szwejkami – dzisiaj jestem Ukraińcem. Obserwuję transmisję telewizji Espres kiedy mi tylko czas pozwala. Coś niecoś rozumiem – tak piękny i podobny do Polskiego jest Język Ukraiński.
Czuję się trochę jak widz w rzymskim Koloseum. W Kijowie odbywa się ponure widowisko, ze wszystkimi swoimi ohydnymi rytuałami i obrzędami. Milicja emituje w kółko apele do demonstrantów, w których zawarte są kłamstwa i manipulacje. Przypomina to działanie jakieś zepsutej maszyny, która chce jak walec drogowy skruszyć morale demonstrantów. To jest wojna psychologiczna, którą tylko niektórzy mogą wytrzymać. Chodzi o to, aby Ukraińcy znowu uwierzyli w kłamstwo. I znowu byli rabami.
Dzisiaj rano oglądałem jak berkut rozwalił pierwszą barykadę na ulicy Hruszewskiego. Jeden z berkutowców chwycił ukraińską flagę jak łup wojenny i zawiesił ją na latarni za szeregiem milicji. To rytualny znak: „my jesteśmy Ukrainą. A wy – Banderowcy”.
Demonstranci niczym zbuntowani więźniowie Soviet-Sojuza odpowiadają kocią muzyką (walenie w blachy pozwala się rozgrzać na mrozie?), paleniem opon, odrzucaniem na stronę milicji petard i granatów. Na majdanie nieustanne przemówienia i zagrzewanie do walki.  Czym to się skończy? Grudzień 1970 w wersji ukraińskiej?
Może jeszcze losy się odwrócą. Może rozmowy z „władą” przyniosą jakieś rezultaty. Może tak, a może nie.  Ciągle się zastanawiam, czy tak właśnie ma wyglądać delegalizacja opozycji w Polsce? Wywołać gniew ludowy, sprowokować kibiców i narodowców, wysłać „tituszki”, uchwalić spec-ustawy i wprowadzić do Polski OMON (podobno pojawiły się na Ukrainie granaty używane przez OMON). Czy taki jest scenariusz? Czy Gowin z Godsonem poprą reżim Donalda T. w kluczowym momencie?
Zadaję sobie pytanie, kiedy wreszcie zrozumiemy, że mamy wspólnych wrogów, i że jesteśmy związani wspólnymi losami? My i Ukraińcy. Sława Ukrainie!
Jakub Brodacki

(pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 22.01.2014)

Sposób na gender

Otrzymałem ostatnio alarmującego mejla z polecanym artykułem Gender – sposób na likwidację rodziny. Autor alarmuje w nim, że genderowcy stosują wypróbowane wcześniej we Francji metody. Zaczyna się od ataku na „pedofili w sutannach”, dzięki czemu wierni stają się nieufni wobec duchownych i przestają ich słuchać. Potem drzwi zostają szeroko otwarte i ideologia genderowa wkracza we wszystkie dziedziny życia, a przede wszystkim do szkół. Nie pomagają milionowe protesty i w końcu pozostaje już tylko modlitwa.

Przyznam, że przy takich tekstach mam zawsze mieszane uczucia. Pytanie zawsze brzmi: do kogo tekst jest skierowany? Jeśli do ogółu katolików w Polsce, to z pewnością skutku żadnego nie odniesie, bo Lemingrad jest bierny i pogodzony z losem. Zakładam, że jest to tekst, który ma zmobilizować opinię konserwatywną, katolicką. Ale tu z kolei pojawiają się problemy innego rodzaju.

Pole bitwy

Gender uderzył bowiem w najczulszy punkt i największą słabość konserwatywnego myślenia, jaką jest „oczywistość” posyłania dzieci do szkoły.

Jako dzieciak miałem naturalną skłonność do wszelkiego typu herezji i zachowałem ją do dzisiaj. Jeszcze na początku lat 90. jako nie-konserwatysta toczyłem ostre spory z kolegami-konserwatystami o naturze szkoły. Byłem przekonany, że polska szkoła to relikt komunizmu, pas transmisyjny tak zwanego „ukrytego programu” i potencjalne narzędzie totalitarnej indoktrynacji. Nawiasem mówiąc nie miałem też pełnego zaufania do „liberalnych pedagogów”, z którymi się w pewnym okresie zaprzyjaźniłem, bo szybko zrozumiałem, że chcą oni szkołę wykorzystać na swój sposób… Koledzy-konserwatyści niestety nie dostrzegali w szkole żadnego zagrożenia i dosłownie odnajdowali wspólny język z twardogłowymi nauczycielami-wychowankami komunizmu. Dyscyplina i musztra!

Obecnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Wielu sprawach myliłem się, ale w tej akurat mam ponurą satysfakcję, że moja diagnoza się sprawdziła: polska szkoła to wręcz wymarzony pas transmisyjny dla wszelkiego typu perwersji, do której cywilizacja zachodnia historycznie rzecz biorąc jest nadzwyczaj skłonna. Dzieje się tak przez piekielne dziedzictwo gnostycyzmu, które przenika nasz świat w bardzo wielu dziedzinach, i które w wiekach przeszłych mogło być uważane za impuls do rozwoju nauki i techniki; dzisiaj jednak powraca jako forma świeckiej „religii” i to w swym najgorszym, bo bolszewickim, wydaniu. Ponieważ zdaniem gnostyków świat jest zły, a relacje międzyludzkie są na ogół chore i krzywdzące, należy wszystko wywrócić do góry nogami. Jeśli komuś jest za dobrze, powinien być za wszelką cenę wytrącony z dobrego samopoczucia. A wręcz idealnym miejscem do tego celu jest szkoła, która ze swej natury bywa dla dzieci opresyjna, gdyż jej podstawową metodą jest „urawniłowka” (dlatego nienawidziłem szkoły). Ci, którzy poddadzą się praniu mózgów będą „naszymi” klientami; ci którzy będą z „nami” walczyć – po prostu stracą mnóstwo czasu i nerwów. Jedni i drudzy będą po takim starciu zdeaktywowani i znużeni. A „my”? – no tak, „MY” będziemy rządzić. Nareszcie.

Kim jest przeciwnik?

Krótko i na temat: gender to pogrobowiec Związku Sowieckiego. Nie mam na to materialnych dowodów, ale wszystko na to wskazuje. Ustroje totalitarne, a zwłaszcza bolszewizm, mają gnostycyzm wpisany w swą naturę. Wszystko ma być inaczej, wszystko ma być na odwrót, wszystko trzeba poprzestawiać tak, by ludziom zamieszać w głowach. To ułatwia podbicie własnego narodu i sprawdza się też, gdy podbija się narody obce. Niestety zanim ideologia gender zebrała swe żniwo, Związek Sowiecki się rozpadł. Co za pech. Pozostała jednak Rosja.

Wyraźną poszlaką wskazującą na Rosję jako beneficjenta genderyzmu jest budowana w Rosji atrapa konserwatywnego porządku. Putin prezentuje Rosję jako kraj chrześcijański, tradycjonalistyczny i przeciwstawia ją „zgniłemu” Zachodowi. Na ten lep dali się zwabić nawet polscy biskupi (spuszczam zasłonę miłosierdzia, ale nie zapominam!). Propaganda ta silnie oddziałuje na konserwatywną publiczność w Polsce, która staje przed fałszywą alternatywą: Rosja czy Zachód?

Sama nazwa gender wskazuje wyraźnie na to, że genderyści uderzają po prostu w najczulszy punkt ludzkiego ciała. To nie szkodzi, że uderzenie to zaczyna się od intelektu (płeć jako pojęcie społeczne). W końcu seks zaczyna się w mózgu – jak mówimy dzisiaj. Eros rozumu. Krótko mówiąc, jakby nie patrzeć, od tego tematu nie ma ucieczki. Jesteśmy istotami seksualnymi.

Kolejna słabość polega na tym, że kultura orgiastyczna jest w cywilizacji zachodniej swego rodzaju „odwieczną nowością”. Pojawiała się co kilka pokoleń (renesans, oświecenie), była zwalczana, tłamszona, a potem znów się odradzała i za każdym razem wywoływała zdziwienie i oburzenie, że w ogóle coś takiego może mieć miejsce. Za każdym razem konserwatywna publiczność była w dużej mierze bezbronna i zbierała się do kontrakcji dopiero po pewnym czasie. Powód tego stanu rzeczy tkwi w ograniczaniu dostępu do informacji. Dzieci były na ogół wychowywane wstydliwie i na wiele sposobów ograniczano im dostęp do wiedzy i praktyki. Gdy więc pojawia się jakiś ruch, który głosi powszechne „wyzwolenie” energii seksualnej, to w naturalny sposób budzi on powszechne zainteresowanie i zyskuje sobie adeptów. Zwłaszcza, gdy wolność słowa (druk, massmedia) i egalitaryzm umożliwiają dostęp do wszystkiego. W demokracji masowej to takie proste!

To niestety nie koniec długiej listy słabości. Każdy, kto czytał Timajosa Platona ten dostrzeże w nim pierwociny nie tylko pogardy dla seksualności, ale i pogardy dla kobiety. Napisany lekkim językiem Timajos sprawia wrażenie intelektualnego żartu i tak też traktowali to dzieło starożytni chrześcijanie. Twierdzi się tam bowiem, że jeśli mężczyzna źle się sprawuje w życiu, to reinkarnuje się w ciele kobiety. Jeśli zaś i w ciele kobiety sprawuje się kiepsko, to w następnym życiu ląduje jako zwierz. Po prostu boki zrywać – bu cha cha cha – i tak zapewne reagowali kolesie Platona, zastanawiając się być może kto wcielił się w ciała ich żon: dziadek-pijak czy może inny stryjcio.

Jeśli mamy się trzymać żartobliwej konwencji, to z pewnych względów nie miałbym nic przeciwko temu, by odrodzić się w ciele kobiety, „poczuć jak to jest”. Niestety czytelnicy Platona nie poznali się na tym świetnym dowcipie i pokolenia mędrków zupełnie poważnie na tej podstawie wierzyły w reinkarnację. Nie mówię, że wiara w reinkarnację w ogóle nie ma sensu, ale dlaczego całą konstrukcję opierać na nieopatrznych żarcikach Platona?

W każdym razie pozycja kobiety nigdy nie była szczególnie mocna i wbrew temu co się sądzi nie wzmocniła jej wysoka pozycja Matki Boskiej w katolicyźmie. Nie chodzi mi tu o pozycję społeczną, bo ta była rozmaita – zależnie od hierarchii społecznej. Nie chodzi mi też o dostęp do edukacji, bo i tu sytuacja była bardzo zróżnicowana. Chodzi mi o podejście do seksualnej natury kobiety. Jeżeli zdaniem Platona rozwiązłość mężczyzny jest powodem, dla którego odradza się on w ciele kobiety, to kobieta staje się symbolem grzechu, istotą o naturze niższej, bo seksualnej. W dawnych czasach samotna kobieta była zjawiskiem podejrzanym lub śmiesznym; aby podwyższyć swój status mogła co najwyżej wstąpić do klasztoru. Przypomina mi się casus Zofii z domu Opalińskiej, którą bracia Opalińscy (Krzysztof i Łukasz) tak długo trzymali w domu i tak przegłodzili w oczekiwaniu na dobrą partię, że wygłodniała doznań zmysłowych panienka wykończyła w łóżku najpierw chorego na nerki hetmana Stanisława Koniecpolskiego, a potem ostatniego z rodu księcia Samuela Krzysztofa Koreckiego, któremu tuż przed ślubem otwarła się stara blizna i kilka tygodni później doprowadziła go do śmierci. Zofia nie umiała też wytrzymać dyscypliny klasztornej, bo i tej drogi próbowała z tym skutkiem, że mniszki miały jej serdecznie dosyć. Najwyraźniej w ówczesnej obyczajowości nie było dla niej miejsca.

Podaję ten przykład nie po to, aby utwierdzić żartobliwy pogląd Platona, ale by pokazać kliniczną sytuację, w której mężczyźni nie rozumieją, nie chcą zrozumieć i nie potrafią sobie poradzić z seksualną naturą kobiety; traktują ją instrumentalnie lub też próbują stłamsić. Jest to kolejna słabość tej naszej cywilizacji, skwapliwie wykorzystywana przez dzisiejszy feminizm. Oczywista rzecz, poza Polską panował o wiele większy patriarchalizm, a kobiety były bezwzględnie podporządkowane mężczyznom. A jednak trwałość patriarchatu choćby w Chinach i innych krajach wschodu wskazuje na to, że chyba lepiej rozumiano seksualną naturę kobiety i (że tak powiem) umiano znaleźć dla niej odpowiednie zastosowanie. My natomiast mamy z tym odwieczne kłopoty.

Cel genderyzmu

Cel jest prosty i zawiera się on w starym perskim przekleństwie: „oby każde twoje życzenie natychmiast się spełniało”. Bez żartów: chcesz być kobietą? OK, załatwimy ci operację i kurację hormonalną. Nie musisz czekać do następnego wcielenia; technologia zapewni ci to dzisiaj! Chcesz zawrzeć „ślub” z osobnikiem płci tej samej? Załatwimy ci ślub, może nawet w kościele… Chcesz mieć dzieci wbrew naturze? Pan doktor ci pomoże. Nawet jeśli jesteś mężczyzną, przecież surogatka zawsze się znajdzie… Masz, kobieto, niedobór uczuć rodzinnych? Nie ma problemu: zawrzyj związek poliamoryczny, będziesz miała dzięki temu dużą „rodzinę”: czterech samców do sprzątania kuchni, pokoju, kibelka i wynoszenia śmieci. Dla każdego coś miłego. A konsekwencje? No cóż, jakieś tam będą. Ale teraz nie czas myśleć o konsekwencjach, postęp jest najważniejszy. Gdyby Kopernik myślał o konsekwencjach, to pewnie słońce dalej okrążałoby ziemię, prawda?

W pewnej mądrej książce antropologicznej czytałem o tym, że w dawnych społecznościach pierwotnych tylko szamani mieli prawo zmieniać postać „na życzenie”. Mogli przebierać się w stroje zwierząt lub nawet pozornie „zmieniać” płeć kulturową. W jednym z takich plemion małżeństwo szamanów wyglądało tak, że kobieta ubierała się jak mężczyzna, a mężczyzna ubierał się jak kobieta. Taka mała zmyłka, żeby złe duchy nie wiedziały kto jest kim…

Ale zadaniem szamana jest prowadzenie różnorakich trudnych obrzędów, których celem jest między innymi leczenie ludzi, zachowywanie solidarności we wspólnocie, rozwiązywanie problemów, z którymi nie można sobie poradzić zwykłymi metodami. Natomiast genderyzm oferuje: zostań swoim własnym szamanem! Szamanizm w pigułce! Technologia sprawi, że wczoraj byłeś biznesmenem Bęgowskim, dzisiaj jesteś marszałkiem Grodzkim, a pojutrze będziesz księżniczką zaklętą w ropusze. Wszystko to po to, aby zmylić „złe duchy” obskurantyzmu, kołtuństwa i zaściankowości…

A przecież wystarczy trochę studiów nad historią, aby zrozumieć, że rola szamana jest zarezerwowana dla jednostek o szczególnych predyspozycjach charakterologicznych i psychicznych, o szczególnych uzdolnieniach i wrażliwości, która dla mas jest niedostępna. Technologia nie zastąpi naturalnego wglądu w świat duchowy! Ten wgląd jest zarezerwowany dla niektórych. Nie każdy będzie Słowackim.

Jak pokonać gender?

Muszę niestety przywołać stary taoistyczny pogląd, że ze złem nie ma sensu walczyć, należy je przetworzyć w dobro. Nie pytajcie mnie jak, bo nie ma jednej recepty. Jeśli gender uderza w najczulszy punkt naszej osobowości – czyli w płeć, to sposobów przetworzenia zła w dobro jest co najmniej tyle, ilu jest ludzi na świecie.

Myślę jednak, że skoro gender chciałby przy użyciu technologii udostępnić masom „wtajemniczenie szamańskie”, może warto poszukać tych prawdziwych szamanów i zapytać ich co z tym fantem zrobić. Wielu katolików odpowie, że mają prawdziwego szamana co niedzielę na mszy świętej. Ale nie dla każdego ksiądz jest tym prawdziwym szamanem. Mówię to za siebie, jak by kto pytał….

Rozejrzyjmy się wokół. Czy widzimy wśród swoich bliskich (także dzieci), krewnych, przyjaciół, znajomych, wśród swojego otoczenia, osoby obdarzone szczególną wrażliwością? Ilu z nas czysto śpiewa, ładnie maluje, pięknie tańczy? Ilu z nas pisze wiersze? To jest sprawa zasadnicza. Nie wszyscy artyści mają zdolności „szamańskie” i nie wszyscy są godni zaufania, ale niektórzy mogą pomóc w przejściu przez to Morze Czerwone, jakim jest zalew genderyzmu. Czasem też taką osobą jest również ksiądz. Czasem, ale nie zawsze…

Wiem, że dla wielu czytelników blog-n-rolla to są po prostu jakieś herezje. Niech i tak będzie. Ćwiczmy umysł na wszystkie możliwe sposoby. Wiele osób narzeka na relatywizm i widzi w nim główne zagrożenie. Inni psioczą na postmodernistyczną dekonstrukcję. A mi uszy puchną od tego narzekania i uświadamiam sobie, że póki w Polsce byli Żydzi, mieliśmy dostęp do intelektualnych spekulacji na wysokim poziomie, które nam były zakazane, ale które otwierały Żydom szerokie horyzonty i zapewniały im intelektualną siłę, która przejawiała się w wysokiej liczbie żydowskich wynalazców, artystów i uczonych… Trzeba ćwiczyć umysł! Bloger to ktoś więcej, niż zwykły zjadacz chleba. Ponosimy większą odpowiedzialność za stan umysłów, niż niejeden dziennikarz. Trzeba wcielać się w różne postacie i tworzyć różne scenariusze, a nie tkwić w „konserwatywnym” maraźmie pod berłem sterydowego pedała z Kremla.

Jakub Brodacki

Pierwotnie opublikowane: blog-n-roll.pl, 17.01.2014