Młodzież chce nowej Platformy

skrzyżowanie osła z zebrą czyli zebroidNowa Prawica młodzieżówką PO? Chyba tak, podobnie jak kiedyś UPR, choć wówczas Platformy jeszcze nie było… Środowiska władzy w Polsce żerują na wolnościowym sentymencie młodych Polaków.

(pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 26.05.2014)

Zakładając, że badania cytowane przez TVP Info są poprawne, sytuacja nie jest różowa. 28,5% wyborców w wieku 18-25 lat głosuje na Nową Prawicę. 21,5% – na PiS i 19,3% – na PO. Ruch narodowy może liczyć na 6%, PSL na 5,7%, Twój Ruch na 5,5%, a SLD na 5,1%. Oznaczałoby to, że przewaga establishmentu nad jedyną partią antysystemową będzie w ciągu najbliższych lat narastać. Platforma już wyborów nie wygra, ale to co niechybnie powstanie po Platformie może odebrać Polsce nadzieję. I to przez co najmniej siedem kolejnych, chudych lat. Potem dopiero przyjdzie nowa młodzież i nowe rozdanie.

Jak z tym walczyć?

Po pierwsze, nie można zakładać, że jest to efekt wyłącznie chwilowej fanaberii i manipulacji. Młodzież w jakimś stopniu wyraża światopogląd swoich rodziców, tylko że bardziej skrajnie. Platforma się skompromitowała; młodzież chce, aby pojawiła się nowa formacja o wypróbowanej formule „prawicowo-lewicowej”. Nowa Prawica, czyli Nowa Platforma. Zatem ta część młodzieży, która wybrała Nową Prawicę, po prostu uskrajniła konformizm swoich rodziców i trzeba mieć tego świadomość.

Po drugie, przez ostatnich 25 lat zmieniła się struktura społeczna naszego społeczeństwa. Zdecydowanie więcej Polaków mieszka w miastach, zdecydowanie mniej na wsi. Ludzie ciągle podróżują i przemieszczają się. Pojawiający się niekiedy sentyment do wsi ma charakter komercyjny i wyidealizowany. Ludzie czasem chcieliby mieszkać na wsi, ale praca na roli ich nie pociąga. Chcieliby jeść zdrową żywność, ale nie zajmować się jej produkcją, bo to kojarzy im się z niewolnictwem, przywiązaniem do ziemi. Są w tym podobni do dawnych Moskwiczów, którzy w XVII wieku nie chcieli uprawiać roli i masowo uciekali do ośrodków miejskich. Pojawił się więc w Polsce typ nowego mieszczanina, który w następnych latach będzie dominował. W obrębie tej gromady istnieje oczywiście grupa naszych ulubionych lemingów.

Jaka jest mentalność tych naszych współobywateli?

Postawię rzecz w sposób skrajny: jest to mentalność dziwkarska. Skrajnym przykładem tej mentalności jest blog pani Ani, która oprócz tego, że fantazjuje na tematy tak zwane „erotyczne”, ma niestety również ambicje, aby analizować złożone problemy społeczne, polityczne i gospodarcze polskiej rzeczywistości. „Pani Ania” (kimkolwiek jest) deklaruje się jako libertynka, ale jej światopogląd (jeżeli tak go można określić) jest mieszanką liberalizmu, darwinizmu społecznego, libertarianizmu i permisywizmu ze szczyptą konserwatyzmu. Na tradycyjną polską prawicowość reaguje alergicznie; najwyraźniej ma jakiś „endecki kompleks” rodzinny (może w rodzinie ktoś był antysemitą?). Tworzy wokół siebie aurę człowieka sukcesu, który jest dumny z tego, że umie się sprzedać. Taki nowoczesny niewolnik na wynajem. Oszczędzę Państwu cytatów, jeżeli ktoś ma czas i ochotę, może się z tym blogiem zapoznać, choć osoby wrażliwe mogą popaść w depresję!

Strategia terapii i dekonstrukcji

Jeśli ta grupa rzeczywiście ma mentalność moskwiczą, dziwkarską, to wydaje się, że jedyną rozsądną strategią wobec młodych wyborców Nowej Platformy byłaby terapia grupowa. Tych ludzi nie można łatwo przekonać ani pozyskać, choć zapewne PiS podejmie takie desperackie próby w oparciu choćby o prorosyjskie Centrum im. Adam Smitha (piszę „prorosyjskie”, bo ostatnie propozycje powrotu do parytetu złota wskazują przede wszystkim na Rosję jako głównego beneficjenta). Nie chodzi jednak tylko o PiS. Nie jesteśmy zobowiązani do działania w zgodzie z aktualną linią partii, tylko w zgodzie z własnym sumieniem. Na pewno trzeba demaskować i obnażać naiwne i wewnętrznie sprzeczne przekonania naszych neo-mieszczan. Do tej pory ideologiczny atak szedł w sektorze smoleńsko-katolicko-narodowym, co było wymuszone sytuacją oraz faktem, że tylko przy użyciu Smoleńska można było rozproszyć wyborców Platformy. Teraz atak powinien pójść wręcz na samą ideologię liberalną, a zwłaszcza liberalizm gospodarczy. Wszyscy prawicowi ekonomiści, którzy mają choć trochę oleju w głowie powinni demaskować przede wszystkim brak oparcia programu liberalnego w badaniach naukowych, obnażać jego archaiczność i nieskuteczność. Powinno się też zarzucić rynek myśli książkami i innego typu publikacjami o charakterze dywersji intelektualnej. Proste filmiki o treści chociażby etatystycznej lub korporacyjnej powinny konkurować z prymitywną produkcją liberalną i marksistowską, która obecnie króluje w internecie. Można też poprzestać na demaskowaniu tej produkcji. To być może byłoby nawet skuteczniejsze i zmuszało ludzi do pracowania mózgiem w poszukiwaniu własnej ideologii.

Drugi atak powinien pójść w „kremlowski konserwatyzm”. Część młodych wyborców Nowej Platformy ma zapewne prorosyjskie sentymenty, wzmacniane zręczną propagandą Kremla. Te sentymenty trzeba wyniszczać na wszelkie sposoby, bo połączenie mentalności niewolniczo-kupieckiej z uwielbieniem dla silnej władzy centralnej to droga do zmoskwiczenia Polaków. A z tym właśnie procesem będziemy się zmagać przez następnych kilka-kilkanaście lat.

Trzeci rodzaj działania powinien mieć przede wszystkim charakter pozytywny. Chodzi o uświadamianie neo-mieszczan, że ich życie w mieście nie jest jedyną korzystną formą bytowania na naszej planecie. Że na tak zwanej „prowincji” kipi życie kulturalne, że dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Jak choćby w Urlach, w których mieszkam od czterech lat. Latem do Urli warto przyjechać!

Podsumowanie

Podsumowując: mamy problem. Tym problemem jest bezkompromisowo-konformistyczna prawicowo-lewicowa młodzież, która chce głosować na Nową Platformę. Jej wierzenia należy poddać dekonstrukcji. Trzeba obnażyć ideologię liberalną i kremlowski pseudokonserwatyzm oraz przedstawić w zarysie alternatywę w lekkostrawnej, kilkuwariantowej formie. Do pracy, Rodacy!

Jakub Brodacki

Geopolityka stepu

Adam_KisielJeśli istnieje jakiś nieśmiertelny duch polskości, to istnieje również genius loci Ukrainy. Ten genius loci sprawia, że ktokolwiek tam mieszka i skądkolwiek pochodzi, będzie musiał przyjąć rację stanu dawnego  ruskiego mocarstwa w dorzeczu Dniepru.

(Pierwotna publikacja: blog-n-roll.pl, 5.02.2014)

Wysłuchałem właśnie audycji w niepoprawnym radiu – transmisji debaty o Ukrainie m.in. z udziałem Tomasza Szczepańskiego i Stanisława Michalkiewicza. Nie będę jej relacjonował; mogę tylko powiedzieć, że p. Tomasz mówił sensownie, a p. Stanisław jak zwykle dowcipnie. Z pozostałych dyskutantów wybił się tylko głos z sali, wzywający do tego, aby Ukrainę „za mordę” chwycili ruscy.

No cóż, najwyraźniej dla niektórych Ukrainiec bardziej straszny, niż Moskal. Mnie natomiast brakowało jednak u dyskutantów wyczucia czegoś, co na poczekaniu nazwałem „geopolityką stepu” i co wyczuwam bardziej intuicyjnie i na poły „profetycznie”. Nie oczekuję pod moim wpisem burzliwej dyskusji na argumenty, gdyż żadnych twardych faktów dostarczyć tutaj nie mogę, więc dyskutować nie ma z czym. Jeśli jednak ktoś ma ochotę dorzucić swoje trzy grosze, z przyjemnością przeczytam.

Moje intuicje oparte są na prostej obserwacji  dziejów Rusi Kijowskiej. I to zarówno tej niezależnej, potężnej a dla nas groźnej, jak i tej upokorzonej, podbitej przez Mongołów, a potem „odzyskanej” dla Europy przez Litwinów.

Uderzający jest po pierwsze fakt, że dla stabilności tej części świata istnienie jakiegoś mocarstwa w dorzeczu Dniepru jest absolutnie niezbędne. Niezależnie od tego, czy mocarstwo to będzie zarządzane z Kijowa, Wilna czy z Krakowa, to państwo takie istnieć musi.

Po drugie, osłabienie tego mocarstwa położonego w dorzeczu Dniepru i wewnętrzne zamieszki prowadzą do jego szybkiego podziału i rozbioru. Mam tu na myśli przede wszystkim nieszczęsny bunt Bohdana Chmielnickiego, który doprowadził do tego, że Ukrainą prawobrzeżną na sto pięćdziesiąt lat zawładnął żywioł polski, a Ukrainą lewobrzeżną – żywioł moskiewski. Przed 1648 rokiem Ukrainą rządzili Sarmates Rossi, do których należał znany z Trylogii słynny wojewoda kijowski Adam Kisiel. Mieli oni swoją wcale liczną reprezentację parlamentarną i konsekwentnie bronili autonomii odnowionej cerkwi prawosławnej, a przecież do instytucji ustrojowych i państwa sarmackiego byli szczerze przywiązani. Symbolem tego przywiązania niech będzie choćby znany list Kisiela do Chmielnickiego, w którym stwierdza on, „przecie jednak Ojczyzna nam wszystkim jest jedna, w której się rodzimy, wolności naszych zażywamy, i nie masz prawie we wszystkim świecie inszego państwa i drugiego podobnego ojczyźnie naszej w wolnościach i swobodach… Wszędzie niewola, sama tylko Korona polska wolnościami słynie”. Jednak po 1648 roku to wszystko zostało właściwie zaprzepaszczone, a unia hadziacka nie zdała egzaminu, bo nikt z sygnatariuszy nie traktował jej poważnie.

Po trzecie, mieszkańcy Ukrainy przed 1648 rokiem znakomicie rozumieli swoje geopolityczne położenie i doskonale znali sytuację Rusinów podbitych przez Moskwę. Pogardzali Moskwą i jej barbarzyńską odmianą prawosławia. Zdawali też sobie sprawę, że prędzej czy później musi dojść do zwarcia z Moskwą i że lepiej by było, aby to zwarcie dokonało się w dogodnym czasie i na własnych warunkach.

Szczęśliwie się złożyło, że książęta Wiśniowieccy oraz książę Rużyński znaleźli pomoc i zrozumienie w umyśle króla Zygmunta III Wazy oraz kanclerza wielkiego litewskiego Lwa Sapiehy. Tym samym z początkiem XVII wieku punkt ciężkości Rzeczypospolitej przesunął się wyraźnie w dorzecze Dniepru, a Rzeczpospolita realizowała interesy dawnego mocarstwa ruskiego (choć nie tylko jego, rzecz jasna). Z zagrożenia wyraźnie zdawano sobie sprawę w Moskwie. Inicjatywy dyplomatyczne Lwa Sapiehy zmierzające do jakiejś formy unii Rzeczypospolitej z Moskwą przyjmowano tam z coraz większym niepokojem, by nie rzec – ze strachem. Moskale dobrze rozumieją język dyplomacji i zdawali sobie sprawę, że jeśli Sapieha proponuje unię, to jest to rodzaj szantażu: albo dacie się wchłonąć, albo będzie wojna.

Stały nacisk dyplomacji litewskiej przynosił tym lepsze efekty, że rządy Borysa Godunowa nie cieszyły się poparciem moskiewskiej elity, a kraj był wyniszczony po terrorze opricziny i katastrofalnie przegranej wojnie o Inflanty. Szczególnie rodzina Romanowów nienawidziła cara-nuworysza, a wybitny jej przedstawiciel – Fiodor Romanow – konsekwentnie dążył do takiego czy innego przejęcia władzy w państwie. Jeżeli mogę tu użyć takiego brzydkiego porównania wstecz, to umysłowość Fiodora Romanowa była wręcz modelowym prototypem umysłowości sowieckiego oficera służb specjalnych, który pragnie wszystkim sterować z tylnego rzędu, za nic nie ponosić odpowiedzialności, o wszystkim wszystko wiedzieć, dusić w zarodku inicjatywy spontaniczne, a ludzi niepokornych likwidować w drodze skrytobójstwa. Miał też on w państwie moskiewskim rozległą siatkę swoich przyjaciół i agentów, co procentowało mu na każdym kroku.

Ponieważ o dymitriadzie miałem już okazję pisać, na tym miejscu tylko podkreślę fakt podstawowy: to nie Polacy, i nie Litwini wymyślili Dymitra Samozwańca, lecz Fiodor (Filaret) Romanow. Romanow sądził, że uda mu się wykorzystać Lwa Sapiehę, Jerzego Mniszcha, Wiśniowieckich i Różyńskiego do swoich celów. Po części mu się to udało, ale sytuacja potoczyła się zgoła inaczej, niż tego oczekiwał. Nie przewidział mianowicie tego, czego żaden oficer służb specjalnych przewidzieć nie może – mianowicie że rozgrzanej rewolucji nie da się kontrolować i że rozszalałe żywioły muszą się wymknąć spod kontroli. Szczególnie nieokiełznany okazał się żywioł kozacki na południowych, stepowych kresach państwa moskiewskiego. Udzielając poparcia każdemu kolejnemu samozwańcowi kozacy świetnie się bawili kosztem Moskwy i przez długi czas udaremniali wszelkie wysiłki zmierzające do przywrócenia porządku.

Fakt ten jest znaczący i powinniśmy brać go pod uwagę przy wszelkich dyskusjach o Ukrainie. Zdaję sobie sprawę, że czasy są inne i prawdziwych kozaków już nie ma. Ale jeśli istnieje jakiś nieśmiertelny duch polskości, to z pewnością istnieje również pewien genius loci Ukrainy. Ten genius loci sprawia, że ktokolwiek tam mieszka i skądkolwiek pochodzi, będzie musiał przyjąć rację stanu dawnego  ruskiego mocarstwa w dorzeczu Dniepru.

Co to dla nas oznacza? Aby przetrwać Ukraina musi pokonać Moskwę i całkowicie wyłączyć ją z rozgrywki na co najmniej kilkadziesiąt lat. Nierealne? Być może. Jednak, aby Polska mogła przetrwać, Ukraina musi zrealizować swoje mocarstwowe przeznaczenie. Przetrwanie Polski jest w rękach Ukraińców. Przetrwanie Ukrainy jest w rękach Polaków. Albo wzorem Lwa Sapiehy, Zygmunta III i Jerzego Mniszcha zrozumiemy i przyjmiemy geopolitykę stepu, albo step wsiądzie nam na karki. Wybór należy tylko do nas.

Jakub Brodacki

Wiwat maj, Trzeci Maj!

biało czerwona i żółto niebieska

Życie w regionie instytucjonalnej niestabilności i ciągłych kryzysów.

 

Na Ukrainie żałoba i wielka radość, a dla Rosji i dobrych wujków z Zachodu pauza strategiczna przed kolejnym starciem cywilizacji. Marszałek ukraińskiej konfederacji Oleksandr Turczynow stwierdził dzisiaj w parlamencie: „centrum władzy jest tutaj”. Człowiek ten przyjął na siebie taką rolę, że albo jest najlepszym przyjacielem Kremla, albo od dziś jego wrogiem nr 1. Może się o tym kiedyś dowiemy, gdy powstanie ukraiński IPN i udostępnione zostaną niedopalone akta ukraińskiej bezpieki (do lustracji nawołują teraz na Majdanie). Ale dzisiaj wierzę, że Turczynow jest przywódcą narodu i mam nadzieję, że historia to potwierdzi.

 

Faktem jest, że atmosfera w ukraińskim parlamencie przypominała dziś tę atmosferę, która nastała w Polsce z początkiem października 1788 roku, kiedy to pierwszy od śmierci Augusta III Wolny Sejm Rzeczypospolitej rozpoczął swoje obrady. Gdy to się zaczynało, Rosja zajęta była wojną z Turcją i Rzeczpospolita miała chwilę oddechu. A Ukraina tego oddechu w listopadzie zeszłego roku nie miała i mimo to zdecydowała się na walkę. Bo jeśli nawet igrzyska w Soczi potraktować jako „drugi front” Putina, to przecież Rosja i tak dysponuje mocami intelektualnymi aby zająć się także Ukrainą. Tym bardziej podziwiam Ukraińców. Chwała Bohaterom!

 

Korzystając z wspomnianej na wstępie pauzy strategicznej możemy na chwilę ostudzić emocje i zastanowić się nad kluczowym problemem historii Intermarium:

 

jak żyć w realiach instytucjonalnej niestabilności?

 

Nasi sąsiedzi, nasi „wielcy sąsiedzi” przećwiczyli w szczegółach i przetestowali przez trzysta z górą lat zarządzanie krajami Międzymorza. Polega ono w największym skrócie na wywoływaniu cyklicznych kryzysów, które prowadzą do instytucjonalnej niestabilności. Aż do momentu, gdy uda się wsadzić na kluczowe stanowisko króla, premiera lub prezydenta bezwolną kukłę, której jedyną zasługą jest to, że stabilizuje instytucje zniewolonego kraju. Jak więc żyć w realiach, które polegają na tym, że im bardziej chcemy się wyzwolić, tym bardziej wpadamy w niewolę? Próbując odzyskać Niepodległość najłatwiej ją utracić – taki paradoks, który „sprzedaję” wszystkim przyjaciołom i powoli jeden po drugim wszyscy przyznają mi rację… Sęk w tym, że nie próbując odzyskać Niepodległości też wpadamy w niewolę, tyle, że agonia trwa dłużej, a tortura jest rozłożona w czasie.

 

Nasi Wielcy Przodkowie przećwiczyli ten sam trudny problem w warunkach niezbyt sympatycznego, tak zwanego „wczesnego średniowiecza”. Były to czasy, gdy prezydenci nie tyle ginęli w wypadkach lotniczych, ile raczej nie mogli być pewni, czy wrócą żywi ze szczytów międzypaństwowych. Jak choćby sławnej pamięci Bolesław Chrobry. Ten książę napadnięty w Merseburgu przez nasłanych przez „cara” Henryka II zbirów ledwie uszedł z życiem i tak zaczęła się wieloletnia wojna, która dla ówczesnej Polski skończyła się geopolityczną katastrofą. Europejski projekt Ottona III popadł w zapomnienie, a w ruinach polskich kościołów zamieszkały dzikie zwierzęta.

 

Wieczyste bezkrólewie

 

Fakt faktem, że dopiero niemiecka ekspedycja przywróciła na tron Polski dynastię Piastów w osobie Kazimierza Odnowiciela. Po Bolesławie Śmiałym przez ponad dwieście lat trwało w Polsce „wieczyste bezkrólewie”. Istniało Królestwo Polskie, ale nie było króla. I prawdę mówiąc nikt go specjalnie nie pragnął. Zdawano sobie sprawę z rozlicznych kłopotów, jakie mogłaby wywołać koronacja – prawie pewna wojna z Niemcami, niechęć Rusi, zazdrość Czechów. Jednym słowem: instytucjonalna niestabilność w pełnej krasie. Podnieść się do walki – to znaczy zaryzykować wojnę z całym światem.

 

Ale z jakichś powodów nasi przodkowie nauczyli się żyć w tym stanie i radzili sobie nie najgorzej. Po pierwsze Niemcy to jednak nie to samo co Mongołowie, więc było nam trochę łatwiej, niż Rusinom. Nade wszystko zachowano ideę wspólnego Królestwa, które miało się zrosnąć niczym pocięte przez Bolesława Śmiałego szczątki Świętego Stanisława. Kolejny postęp, to idea Korony Królestwa Polskiego – niematerialne wyobrażenie Państwa Polskiego, Rzeczypospolitej. Potem odsunięcie od władzy zdegenerowanej dynastii Piastów i pozbycie się niepotrzebnego balastu ziem zachodnich, czyli „Starego Królestwa” na rzecz Nowego Królestwa – okrojonego, ale zjednoczonego. Następnie faktyczne przejęcie władzy przez naród w drodze wyćwiczonych i dobrze przygotowanych konfederacji.

 

Żyjąc w warunkach tej niestabilności nasi przodkowie przećwiczyli ideologicznie i praktycznie egzystowanie w warunkach organizacyjnego chaosu i braku biurokratycznej administracji. Zjazdy rycerstwa odbywały się w wielu krajach Europy, ale u nas okazały się jedynym gwarantem stabilności państwa. Gdy zaś w czasach Jagiełły się okazało, że metoda jest skuteczna – stosowano ją coraz częściej, aż pojawiły się znane nam z narodowej mitologii Sejmy. Pierwsze z nich odbywały się już za czasów Kazimierza Jagiellończyka – a więc wcześniej, niż sądzono jeszcze do niedawna. Cele tych zjazdów były początkowo dość ograniczone: zjeżdżano się po to, aby uzyskać sprawiedliwość przed królewskim sądem odwoławczym i potargować się z królem o podatki, uzyskując stopniowo różne ustępstwa. Zjazdy te odbywały się coraz częściej, a główną ich zasadą była zgoda reprezentantów wszystkich ziem. A do zgody dochodzono w drodze żmudnych i nieraz wieloletnich negocjacji…

 

Tak wyglądały instytucje państwa, którego obywatele się nauczyli, że próba budowania biurokratycznej administracji jest w warunkach instytucjonalnej niestabilności skazana na niepowodzenie. Sąsiedzi najbardziej się bowiem nas boją, gdy rządy u nas przejmują dyktatorzy. Dyktat narodu wydaje się im mniej groźny – przecież takim Sejmem można na różne sposoby manipulować, rozbijać zgodę, podsycać niesnaski… Niby racja, ale jakoś tak dziwnie się stało, że gdy Sejm Polski zjednoczył Koronę, Mazowsze, Prusy Królewskie i Litwę, w Niemczech walczyły o władzę coraz mniejsze i coraz bardziej rozdrobnione księstewka i miasta, a rzeki spławne – rdzeń pacierzowy ówczesnej gospodarki – poprzedzielane były komorami celnymi, co czyniło handel rzeczny nieopłacalnym! U nas tego nie było; Wisła była dla wszystkich, cło płacił ten, kto tego naprawdę bardzo chciał – to był Wolny Kraj. I co najlepsze co roku dawni Polacy „ćwiczyli” na Sejmach wpadanie w instytucjonalną niestabilność i o dziwo ciągle odkrywali to samo: że bez kompromisu i zgody sława Królestwa Polskiego nie utrzyma się nawet roku. Że każda próba „wzmocnienia” władzy oznaczać będzie niezgodę wewnętrzną i interwencję obcych.

 

Coroczny „shutdown”

 

Sejm jako poligon instytucjonalnej niestabilności? Tak! Amerykanie co kilkanaście lat ćwiczą swój słynny „shutdown” – a więc odmowę uchwalenia budżetu przez Kongres. My taki „shutdown” mieliśmy co roku, z tą różnicą, że u nas stały budżet to może i był, ale na papierze i w praktyce starczał na utrzymanie dworu królewskiego, królowej, kilku dyplomatów i trzech-czterech tysięcy armii kwarcianej („armia” – to brzmi dumnie). Ustrój taki miał swoje dobrze nam znane wady, ale miał też i pewne niezaprzeczalne zalety. Porównując z taką na przykład Moskwą widać wyraźnie, że tam zmiana władzy przebiega w sposób niezwykle bolesny, zarówno dla elit, jak i dla ludu. Pod rządami carów kraj żyje w atmosferze cmentarnego spokoju, który ujście złych emocji znajduje wyłącznie w urządzaniu najazdów na kraje ościenne. Rzecz w tym, że wojskami moskiewskimi często dowodzili może i zdolni wodzowie, ale armia niewolników nie zawsze się sprawdza w starciu z inteligentną armią obywatelską. A każda klęska jest dla totalitarnego reżimu zagrożeniem totalną niestabilnością. Szczególnie gdy do rządów dorwie się jakiś Iwan Groźny i doprowadzi swój kraj na krawędź rozpaczy. Inaczej mówiąc, coroczne „ćwiczenie kryzysu”, jakie odbywało się na polskich Sejmach było swoistą szczepionką i uodparniało kraj na wypadek rzeczywistego kryzysu.

 

Każdy może spytać: skoro było tak dobrze, to dlaczego skończyło się tak źle? I co z tym cholernym liberum veto, które w powszechnym mniemaniu było odwrotną stroną zasady jednomyślności?

 

Rozdziobią nas kruczki prawne

 

No to przyjrzyjmy się wydarzeniom dzisiejszego dnia na Ukrainie. Ukraiński parlament konstytucyjna większością głosów przegłosował odsunięcie od władzy Wiktora Janukowycza. Prawda to czy fałsz? Prawda. Co na to Janukowycz? No, tego, tamtego, decyzja podjęta z naruszeniem procedury, i takie tam trele-morele. A więc prawnicze kruczkarstwo. To właśnie było to, co zabiło naszą kochaną Rzeczpospolitą. Już w latach 30-40 XVII wieku pojawiło się dążenie do ścisłego przestrzegania prawa proceduralnego. Zrazu nie znajdowało ono wielkiego posłuchu, bo rozsądek i miłość Ojczyzny ciągle jeszcze górowały. Kluczowy przepis proceduralny stanowił o tym, że Sejm nie może trwać dłużej, niż sześć tygodni. Gdy zaś pojawiała się potrzeba przedłużenia obrad, pytano po kolei wszystkie województwa o zgodę i na ogół ją uzyskiwano – choć było to systematyczne łamanie prawa! Jak to w praktyce wyglądało? Ano posłuchajmy słów znanego pamiętnikarza Albrychta Stanisława Radziwiłła:

 

„…nadszedł wieczór i długo dysputowano o prolongacie [przedłużeniu] sejmu, czego jedni wcale nie chcieli, inni godzili się na dzień następny, pozostali zasłaniając się uroczystościami niedzieli palmowej [29 III] naznaczali poniedziałek [30 III]. Litwa protestowała, że jeśli nie powrócą jutro, to posłowie nie pozostaną dłużej nawet godziny. Tak się też stało, że wszyscy postanowili stawić się po obiedzie”

 

Jak widzimy, kryzysowa sytuacja w roku 1643 została chwilowo rozwiązana na skutek szantażu. Niestety nikt nie lubi być szantażowany. Następnego dnia posłowie

 

„…Przybyli koło drugiej godziny po południu, choć nie wszyscy i niejeden z nich nie mógł się pochwalić zupełną trzeźwością. Rzecz zaraz od początku źle postępowała, bo Kazimierski szorstką replikę rzucił w twarz prymasowi za jedno słówko o koziej wełnie. Gdy starosta sochaczewski Oborski proponował, by tak uroczysty dzień uszanować i przenieść obrady na następny, biskup krakowski niezbyt fortunnie, w gwałtownym uniesieniu rzucił, że jako laikowi raczej wypada mu zostawić ten skrupuł duchownym, którym leży na sercu, by sprawy Rzeczypospolitej były dzisiaj rozpatrywane. Dał tym okazję do najgłębszej obrazy, bowiem i starosta, i inni porwali się i przygotowywali się do tłumnego wyjścia”.

 

Jak widać, nadmierny pośpiech i zwyczajne chamstwo biskupa doprowadziło do jawnego już kryzysu parlamentarnego. Przy okazji warto zwrócić uwagę na to, że nie wszyscy posłowie byli obecni – część pewnie jeszcze leczyła kaca. Zobaczmy jednak jak rozwiązano tę sytuację:

 

„nadbiegli senatorowie, marszałek wołał, by zamknięto drzwi. Ja z podkanclerzym litewskim zatrzymałem pisarza płockiego wbrew jego woli, inni pozostałych. Tumult trwał godzinę, wreszcie burza się uspokoiła; powiedzieliśmy, że chcemy przedstawić pewne rzeczy, resztę zachowując na dzień następny, ponieważ sejm nie może się nigdy kończyć w niedzielę. I tak wzięliśmy ich podstępem. Usłyszawszy to, wielu nietrzeźwych odeszło, jedni, by się przespać, reszta, by nie poniechać przygotowanych uczt. Ubyło trzydziestu ośmiu posłów. Tymczasem my dalej działaliśmy, a przyniesionymi dla pozostałych posłów i dla senatorów kielichami znakomicie zagrzaliśmy głowy. Jednym słowem, wszystko zostało uchwalone i o czwartej godzinie po północy przyszliśmy do spoczywającego króla, gratulując sobie szczęśliwego zakończenia sejmu”.

 

Można patrzeć na tę wyjątkową sytuację jak na rozpaczliwą próbę zażegnania katastrofy i „typowy” objaw „polskiej anarchii”. No cóż, pewnie w hitlerowskim Reichstagu panował większy porządek i szacunek dla autorytetu… A tak serio: faktem jest, że senatorowie naprawili tylko popełnione przez siebie i Litwinów błędy taktyczne. Pierwszy błąd: nadmierne trzymanie się procedury i dążenie do jak najszybszego zakończenia sejmu zgodnie z prawem. Tego typu postępowanie tylko rozdrażnia nasz Naród i dobrze o tym wiemy. Grzeczność i etykieta to cechy ludzi kulturalnych. Drugi błąd: niezrozumienie dla zmęczenia tych, którzy po prostu chcieli sobie dobrze zjeść, napić się i trochę odetchnąć (posłowie zazwyczaj nie robili przerw na posiłki i obradowali bez przerwy od rana do wieczora!). Obrady można było przesunąć o jeden dzień, ale Litwinom się dziwnie śpieszyło. Tylko cham się śpieszy. I trzeci błąd: wdawanie się w sprzeczki z podchmielonymi głowami tych, którzy próbowali z jednej strony świętować Niedzielę Palmową, a z drugiej strony wypełnić swój obywatelski obowiązek. Tym razem skończyło się nieźle, bo posłowie, którzy poszli spać nie wnieśli protestu przeciw podjętym uchwałom i byli mocno zawstydzeni swoim stanem.

 

Niestety w latach pięćdziesiątych doszło do fatalnego precedensu. Podczas Sejmu w 1652 roku jeden z posłów, Władysław Siciński, niezbyt głośno zgłosił protest przeciw przedłużeniu obrad i cichutko jak myszka wyjechał z Warszawy. A co zrobili nasi politycy? Zamiast zignorować dezertera, uznali, że nie mogą podjąć decyzji wobec nieobecności jednego posła. No bo, panie, tego, procedura, prawo i takie tam. Podczas gdy właśnie na ówczesnej Ukrainie odradzało się wtedy powstanie Chmielnickiego, a armia koronna zmierzała w stronę katastrofalnej klęski pod Batohem.

 

Tak Proszę Państwa, to nie „polska anarchia”, ale fałszywe zamiłowanie do prawa i procedury zniszczyło nam Polskę. Ukraińcy to zrozumieli – pytanie na jak długo. I czy nie ugną się przed presją wielkich tego świata, którzy tak bardzo są przywiązani właśnie do prawa i jego niedobrej macochy – procedury? Jeśli więc zbierzemy się kiedyś na jakimsi polskim majdanie i nagle staniemy oko w oko z prawem proceduralnym i jego idiotyzmami, przypomnijmy sobie słowa wielkiego polskiego prymasa Stanisława Karnkowskiego: „jedno w cale [całości] tylko zgoda nas zachowa”. Nie procedura.

 

Byle do wiosny!

 

Jakub Brodacki

Z tarczą albo na tarczy

Sarmacki Obszar Wolności za wikipediąUkraina… marzenie przeszłości i wielki zawód polskiej historii. Najpierw nieszczęsne powstanie Chmielnickiego, potem walki o Lwów po I wojnie światowej, wreszcie katastrofalne ludobójstwo na Wołyniu. Ciąg nieporozumień, masowa, wzajemna nieufność i… nieliczne grupki marzycieli, którzy próbują na nowo skleić starodawne, sarmackie mocarstwo.

Marzenia te można określić jako w pewnym sensie realne i w pewnym sensie nierealne. Realne są one w tym znaczeniu, że właściwie nie mamy innej drogi do mocarstwowości. Nam Polakom i im, Ukraińcom (szerzej: Rusinom w dorzeczu Dniepru), czegoś brakuje do tego, aby samodzielnie stworzyć imperium. Łącząc siły mamy szanse zdecydowanie większe. Tworzymy co prawda międzycywilizacyjną hybrydę, ale hybryda ta co najmniej raz w historii pokazała swoje kły barbarzyńcom ze wschodu i zachodu. A przecież o nic innego nie chodzi, jak tylko o wzajemne gwarancje bezpieczeństwa. Nierealność naszych marzeń wyrasta z ponurej realności. Barbarzyńcy ze wschodu i zachodu robią wszelkie wysiłki, aby taka hybryda realnie nigdy nie powstała. Wystarczy spojrzeć na mapy historyczne Europy wieków XV-XVI, aby zrozumieć, że jedność Sarmackiego Obszaru Wolności automatycznie nieomal oznacza stopniowe rozdrobnienie Cesarstwa Rzymskiego narodu niemieckiego. Oznacza dlań wewnętrzne wojny religijne. Oznacza wzrost potęgi Turcji. Natomiast na obszarze mongolskim wyrasta co prawda agresywna tyrania moskiewska, ale jej wpływy ciągle są równoważone przez Chanat Krymski.

Konieczność powołania środkowoeuropejskiego mocarstwa będzie jeszcze bardziej oczywista, gdy uświadomimy sobie, że Polska pierwszych Piastów nie była zdolna do utrzymania swojej suwerenności. Początkowo Piastowie tego nie rozumieli, ale wkrótce musieli ustąpić pod naporem niemczyzny. Ruś Kijowska padła natomiast w wyniku najazdu mongolskiego. Papiestwo, które niczym Ameryka z dalekich przestworzy udzielało Polsce cywilizacyjnej pomocy, nie było w stanie uchronić Polski przed popadnięciem w stan rozkładu po klęsce pod Legnicą.

Pomyślmy więc o tym, jak mogłoby wyglądać to odrodzone, sarmackie mocarstwo.

Wariant pierwszy: Ukraińcy „niewolą” Polaków

W tej chwili i w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat Ukraińcy mogą zainicjować jego powstanie, ponieważ najbardziej go w tej chwili potrzebują. Ze strony polskiej nie ma jednak dostatecznie silnej odpowiedzi pozytywnej, gdyż społeczeństwo polskie naładowane jest złymi wspomnieniami o banderowcach i – jednocześnie (lemingi) – skutecznie sterroryzowane katastrofą smoleńską. Na bazie tych dwóch emocji u obu „narodów polskich” (moherów i lemingów) barbarzyńcy ze wschodu paraliżują naszą wolę działania. Jeżeli w ciągu najbliższych kilku lat Polska nie odpowie na ofertę Ukrainy, Ukraina stanie w obliczu konieczności wywarcia na Polskę nacisku graniczącego z przymusem. Na razie takich możliwości Ukraina nie posiada, ale niewykluczone, że Amerykanie dostarczą jej w tym celu niezbędnych środków. Wyobraźmy sobie Bula, który w dramatycznym wystąpieniu telewizyjnym jako obrońca „polskiej racji stanu” przeciwstawia się „złym nacjonalistom z Ukrainy”, którzy próbują zmusić Polskę do zawarcia sojuszu, względnie do utworzenia wspólnego rynku i otwarcia gospodarki dla ukraińskich oligarchów. Bul będzie z pewnością apelował do naszego patriotyzmu i zapewne otrzyma wsparcie z Moskwy, nawet jeśli będzie ona poważnie osłabiona. Zostaniemy w ten sposób wepchnięci w typowy dla polsko-ukraińskich relacji konflikt emocjonalny, w którym świadomość dziejowej konieczności takiego sojuszu będzie walczyła z trudnym do przezwyciężenia odruchem niechęci i nienawiści.

Wariant drugi: Polacy „niewolą” Ukraińców

Wariant ten zgłosił jakiś czas temu Jan Bogatko. Chodzi o to, że naciskana przez Moskwę i okrajana z kolejnych kawałków terytorium Ukraina dostanie od Polski ofertę unii państwowej, na zasadach równorzędności lub autonomii. Jako że Polska jest członkiem NATO z jakimiś tam gwarancjami bezpieczeństwa, Ukraina automatycznie stanie się członkiem (czy raczej pod-członkiem) NATO. Tu oczywiście nasuwa się wątpliwość, czy kraje NATO rozciągną owe wątpliwe gwarancje na „nowe terytorium” Polski. Gdyby Ukraina została – formalnie rzecz biorąc – „wchłonięta” do Polski, to pewnie nie byłoby przeszkód z prawnego punktu widzenia. Gdyby jednak powstała unia równorzędna, to wówczas Ukraina musiałaby zapewne osobno negocjować swoje członkostwo w NATO. A ponieważ nie wierzę w to, aby Ukraińcy zechcieli tak łatwo się Polsce podporządkować, więc wariant wydaje mi się mało realny i prawdopodobnie zostałby wyciągnięty jak królik z kapelusza dopiero wtedy, gdy moskiewska armia byłaby gdzieś nad Zbruczem. O, wtedy niewątpliwie społeczeństwo polskie przyklasnęłoby temu pomysłowi, ale nie wiem, czy Ukraińcy tak łatwo stali by się lojalnymi obywatelami naszego kraju… Byłoby to zresztą zrealizowanie moskiewskiego scenariusza: Polska bierze Lwów, Moskwa bierze resztę. Obawiałbym się w takim razie powtórki rzezi na Wołyniu w jakiejś nowej, jeszcze gorszej odsłonie.

Wariant trzeci (najlepszy): sojusz obywatelski

Ujmując rzecz najkrócej: oba kraje uznają nawzajem obywateli drugiego kraju jako swoich własnych. Ukraińcy mogą głosować w Polsce, Polacy mogą głosować na Ukrainie. Formalnie rzecz biorąc oba kraje pozostają z osobnymi rządami, systemami prawnymi, instytucjami, ale dzięki tej „wymianie obywateli” stopniowo powstaje naturalny sojusz i stopniowo powstają jego instytucje. Stolicą sojuszu obywatelskiego staje się w sposób naturalny Lwów lub któreś z sąsiednich miast na Ukrainie. W tym tyglu dochodzi do rutenizacji polszczyzny i spolszczenia języka ukraińskiego. Oba te języki są zresztą sobie tak bliskie, że przychodzi to w sposób zupełnie naturalny. Za kilkaset lat powstanie nowy język, zwany nie bez kozery językiem sarmackim. Bez żadnych odrębnych umów i negocjacji międzyrządowych powstaje to wszystko, co niezbędne dla wspólnej koegzystencji. W chwilach zagrożenia Polski, Polacy mogą łatwo wymusić na rządzie Ukrainy udzielenie pomocy (są przecież jej obywatelami). I na odwrót: zagrożona Ukraina może być pewna, że rząd polski pośpieszy jej na pomoc, bo w przeciwnym razie trudno by mu było zachować stabilność.

W przyszłości sojusz może przechodzić różne kryzysy i nawet kilkudziesięcioletnie okresy zerwania, a może i wojny. Pozostanie jednak pamięć o korzyściach z niego płynących i rosnący sentyment. Obywatele będą wymuszać na rządach powrót do sojuszu. Wkrótce też wokół sojuszu będą orbitować inne kraje Europy Środkowej: Litwa jako pierwsza zrozumie korzyści z niego płynące. Gdy przystąpi do niego także Estonia i Łotwa, przyjdzie czas i na Białoruś. Związki z krajami południa będą luźniejsze, ale wkrótce do sojuszu przystąpi Słowacja i Węgry. Rumunia będzie się czas jakiś opierać, ale wobec wzrostu wpływów tureckich, również zdecyduje się na związek ze Lwowem. Miasto to rozrośnie się i będzie przeżywało kilkusetletni okres swojego rozkwitu.

W tym samym czasie na Zachodzie i w Moskowii wzrosną tendencje rozkładowe. Rosnąć będzie natomiast potęga Chin, które będą wspólnie z Sojuszem trzymać obszar stepowy w ryzach. Nieprzypadkowo przecież szczyt potęgi dynastii Ming przypadł na czas, gdy Jagiełło był władcą Sarmackiego Obszaru Wolności.

Ale się rozmarzyłem, co? Realnie nie realne. Ale jeśli nierealne, to biada nam. Wrócimy nie z tarczą, ale na tarczy. I kolejnej szansy już nie będzie.

Jakub Brodacki

Ragnarok

uroborosCzasy mamy niepewne. Uczeni przekraczają kolejne granice przyzwoitości, a prawnicy nie nadążają za radosną twórczością specjalistów od „lepszego jutra”. Wiele z tych zaskakujących wydarzeń bazuje na naszych przyzwyczajeniach i przekonaniach, i konsekwentnie zmierza do tego, aby zamieszać nam w głowach. Szczególnie, jeśli są to przekonania oparte na Wierze.

Przyjrzyjmy się jak ludy skandynawskie wyobrażały sobie koniec świata. Wymienię tu tylko kilka zjawisk o charakterze przyrodniczym.

Wyobrażenie pierwsze – pożarcie słońca i księżyca

Dwa straszliwe wilki goniące Słońce i Księżyc wreszcie dopadną swe ofiary. Wtedy Słońce i Księżyc przestaną istnieć, gwiazdy pospadają i cały nieboskłon ulegnie zniszczeniu. Wyobrażenie oparte na fałszywym wyobrażeniu, że coś „goni” słońce i księżyc. Tak jakby nasza gwiazda i nasz satelita nie mogły poruszać się same z siebie. Może to przez niedostatek wiedzy astronomicznej, bo przecież wedle naszej dzisiejszej wiedzy to nie Słońce krąży wokół Ziemi, ale Ziemia wokół Słońca. Problem w tym, że nikt mi nie umiał wytłumaczyć skąd się ten ruch bierze. Fizycy używają wobec profanów słów-wytrychów w rodzaju „zakrzywienia czasoprzestrzeni” wywołanej przez masę Słońca i temu podobnych, które niczego nie tłumaczą. A więc może jednak skandynawowie mieli rację – coś goni Słońce i Księżyc, bo innej przyczyny dla ich ruchu nie znajduję…

Wyobrażenie drugie – oceany występują z brzegów

Mieszkający w czeluściach morza wąż Jormugand wyjdzie z wody na ląd, by wspólnie z innymi swoimi kamratami – duchami żywiołów – wyniszczyć rodzaj ludzki. Opowieści o globalnym potopie zapładniają nasza wyobraźnię od czasów starożytnych i co i rusz pojawiają się kolejne teorie (ostatnia o powstaniu Morza Czarnego!). Powstają na ten temat piękne filmy S-F, a globalna szajka naciągaczy wmawia ludziom, że emisja dwutlenku węgla może roztopić lodowce i zalać obszary nadbrzeżne. Wyobrażenie oparte na wierzeniach, podpieranych teoriami naukowymi.

Wyobrażenie trzecie – niebo zawali się nam na głowę

Według skandynawów, armia „żywiolaków” na czele z Lokim będzie próbowała wejść po tęczy do nieba, aby obalić rządzącą tam elitkę Asów. Niestety tęcza nie wytrzyma ich ciężaru i po prostu się zawali. Jednak w jakiś cudowny sposób ognisty olbrzym Surtr, władca Muspelheimu, używając płomiennego miecza zemsty, podpali Asgard i pozostałe światy. Wtedy wszystko zostanie zniszczone. Wyobrażenie to oparte jest na fałszywym wyobrażeniu tęczy jako bytu materialnego, porównywalnego do mostu łączącego dwa światy. Pomijam fakt, że po pożarciu Słońca (patrz wyobrażenie pierwsze) tęcza naturalna zaistnieć raczej nie może i nie będzie już nikogo, kto mógłby ja wywołać sztucznie. Nawet Biedronia z marszałkiem Grodzkim i natchnioną przez nie-wiadomo-co HGW już między nami nie będzie.

Między religią a nauką

Wszystko to brzmi bardzo zabawnie, a większość tych opisów końca świata zawartych w pięknej mitologii skandynawskiej można traktować w kategorii metafor, względnie wyobrażeń opartych na fałszywych założeniach naukowych.

Problem zaczyna się wtedy, gdy wierzenia organizują nasze życie. W gruncie rzeczy życie każdego z nas oparte jest jakiejś wierze lub przynajmniej nadziei, że jakieś rzeczy mają się tak jak nam się wydaje. Gdy wszystko się wali i wyobrażenia sprawiają nam zawód, następuje nasz mały ragnarok. Przyznam, że ja ten ragnarok przeżywam przez cały okres trwania II PRL, który nie od razu odsłonił swoje rzeczywiste oblicze i przez długi czas łudził nas po staremu narodowymi barwami, Mazurkiem Dąbrowskiego i czym tam jeszcze… Owszem, ja i moi przyjaciele, ciągle sobie powtarzaliśmy, że to wszystko ułuda, ale siłą rzeczy żyliśmy w tym złudzeniu, przyzwyczailiśmy się do niego, a nawet mieliśmy pewne poczucie absurdalnej, ale jednak stabilizacji… Aż do 10 kwietnia 2010 roku.

Ragnarok, który dopiero nadejdzie

Tak więc przeżyłem swój ragnarok, ale obawiam się, że wielu Polaków jeszcze go w pełni nie przeżyło. Spodziewamy się, że coś takiego nastąpi wkrótce i niejasno wyobrażamy sobie groteskowe i zarazem tragiczne wydarzenia, które go mogą zapoczątkować. Podam tutaj takie, które do czasu pogrzebu WRONY wydawały się zupełnie niemożliwe, ale teraz nabierają barw coraz bardziej realnych.

Przykład pierwszy. TW „Bolek” zostanie pochowany na Wawelu. Niemożliwe? Możliwe. Olbrzym Surtr czeka tylko na odpowiednią chwilę, aby zniszczyć nasz narodowy Asgard, zrzucić go na ziemię i zmieszać z błotem. I co my wtedy zrobimy? Prawdopodobnie będziemy protestować. Czyli nie zrobimy prawie nic. Bo przecież zdecydują o tym biskupi, przeciw którym pyszczyć katolikowi nie wolno. A jak zapyszczą niekatolicy, to najprościej będzie określić ich mianem „prowokatorów” i odesłać do wszystkich diabłów.

Przykład drugi. Po zajęciu Polski przez szajkę z Kremla, Stolica Apostolska zobowiąże polski kościół do nawiązania bliskiej współpracy z prawosławnymi popami patriarchatu moskiewskiego. W celu ocieplenia wzajemnych relacji, każdej niedzieli w kościołach będą się odbywać wspólne modlitwy z udziałem popów (w razie braków kadrowych FSB oddeleguje swoich pracowników). Porządku w kościołach będą pilnować uzbrojone oddziały Kadyrowców. Naturalnie, pojawi się zjawisko małego sabotażu i różne incydenty, ale na nic więcej bym nie liczył, bo en masse katolik nie sprzeciwi się Stolicy Apostolskiej. Chyba, że, dajmy na to, na tronie papieskim pojawi się taki na przykład papież Formozus, albo pojawi się kilku antypapieży. Czasy mamy takie, jakie konserwatyści kochaja najbardziej, czyli „średniowieczne”, więc wszystko jest możliwe.

Przykład trzeci. W ramach obrony konserwatywnych wartości Władymir Putin zainspiruje polską prawicę do aktywnej akcji „zakaz pedałowania”. Dojdzie do kilku linczów i samosądów. Ku ogólnej radości zdemontowana zostanie tęcza na Placu Zbawiciela, natomiast pomnik Czterech Śpiących zostanie otoczony troskliwą opieką. Prace na łączce będą kontynuowane pod nadzorem oficerów FSB, a zwłoki bedą pieczołowicie identyfikowane z pomocą rosyjskich archiwistów i archeologów. Przecież wspólna pamięć o „żydowsko-bolszewickim” totalitaryźmie nie może zostać zapomniana…

Specjalnie dobrałem przykłady, które zapewne niejednemu czytelnikowi podwyższą nieco ciśnienie. Oba są z gatunku tych, opisanych w kronice Galla Anonima: Wtedy to Czesi zniszczyli Gniezno i Poznań… A wspomniane miasta tak długo pozostały w opuszczeniu, że w kościele Św. Wojciecha męczennika i Św. Piotra apostoła dzikie zwierzęta założyły swe legowiska”. Zapytajmy więc samych siebie: gdy zniknie wszystko to, co materialnie przypomina nam o naszej przeszłości, lub gdy zostanie pohańbione; gdy takoż to, co dostarczało wielu Polakom duchowej siły (albo jej złudzenia) zdradzi Polskę i zabełta Polakom w głowach – co wtedy z nas zostanie? Czy będziemy katolickim pół-narodem przypominającym Łużyczan – religijnych i bardzo płodnych artystycznie, ale pozbawionych ikry, zniewolonych, ośmieszonych?

I może wtedy zapytamy Ukraińców o to, jak się buduje naród i państwo – z nicości?

Jakub Brodacki