Czy kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego

Przecieram oczy ze zdumienia! Andrzej Rozpłochowski powrócił. I nie sam, tylko z książką: Postawią ci szubienicę.

(pierwotnie opublikowane na niepoprawnych)

Jeszcze na studiach uczestniczyłem w seminarium prof. Marcina Kuli, w wyniku którego powstała zbiorowa praca studentów (zredagowana przez Profesora) pt. Solidarność w ruchu. W wyniku dyskusji uczestnicy projektu doszli do dwóch rozbieżnych konkluzji, które w tej pracy są zawarte. Jedna z nich mówiła o tym, że Solidarność była rewolucją, a druga stawiała hipotezę, iż ruch ten był w istocie rzeczy czymś w rodzaju staropolskiej, sarmackiej konfederacji, na czele której stała „generalność konfederacka”, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza.

 

Jako świadek historii na seminarium tym wystąpił zaproszony profesor Karol Modzelewski, który wówczas potwierdził, iż sposób debatowania i dochodzenia do decyzji w Solidarności przypominał czasy staropolskie. Przy okazji w toku rozmowy nad innymi sprawami, Modzelewski przypomniał też znane słowa Andrzeja Rozpłochowskiego: „gdy walniemy pięścią w stół, to kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego”.

 

Nie mam wątpliwości, że to dictum nie przysporzyło Rozpłochowskiemu opinii człowieka umiarkowanego i odpowiedzialnego. Zwłaszcza z perspektywy stanu wojennego i rozbicia Solidarności można było te słowa traktować jako niepotrzebne lub śmieszne „pobrzękiwanie szabelką”. A jednak zwróćmy uwagę: Rozpłochowski zaapelował tymi słowami do poczucia humoru słuchaczy. Poprzez ten żart zwrócił uwagę na to, że a) „strach jest złym doradcą” (słowa gen. Boruty-Spiechowicza); b) głównym wrogiem nie jest ani partia, ani rząd, ale Moskwa; c) Solidarność nie walczy o kiełbasę, tylko o Polskę; d) celem Solidarności jest Niepodległość Polski.

 

Mądrej głowie dość dwie słowie, jak mawiali nasi przodkowie. Przypomnienie o właściwym celu działania jest bardzo ważne. Przypomnę słowa Andrzeja Gwiazdy wypowiedziane niedawno w sali BHP stoczni gdańskiej: „Jeśli naród, jeśli społeczeństwo wie czego chce i trzyma się tych zasad, [zarówno] siła zewnętrzna [jak i] manipulacja stają się nieskuteczne”. Dodajmy: działania władz były nieskuteczne mimo tego, że sposób, w jaki Solidarność dochodziła do decyzji wydawał się na dłuższą metę z pozoru niefunkcjonalny, a ponadto wśród członków związku i w kierowniczych gremiach działała sowiecka agentura. Trzeba było aż czołgów i pałek policyjnych, aby zdusić ruch, który nie dał się odwieść od przyjętych przez siebie zasad i celów działania.

 

Od co najmniej kilkunastu lat zastanawiam się, jak to możliwe, że w czasach przed „sienkiewiczowskim” potopem (1648-1667), Sejm szlachecki działał na ogół sprawnie, uchwalał prawo i w miarę możliwości recenzował poczynania rządzących. Do tej pory było to sekretem naszych przodków. Ale powrót Gwiazdy i Rozpłochowskiego uświadomił mi, że państwo oparte na zasadzie zgody może istnieć także dzisiaj, że nie jest ono tylko i wyłącznie zależne od chwilowej euforii i chwilowej „solidarności” okazywanej sobie nawzajem w obliczu wspólnego wroga. Że możemy podjąć wyzwanie i zjednoczyć się wokół tej idei, ale – pod kilkoma warunkami.

 

Że takie państwo jest czymś lepszym, niż obecna globalna biurokracja (z elementami demokracji), nie muszę nikogo przekonywać. Do tej pory jednak sądzono, że dobrowolna zgoda jest możliwa jedynie wśród aniołów. No cóż, jeśli tak, to chyba Gwiazda i Rozpłochowski są naszymi aniołami-stróżami, którzy przypominają nam, iż dawne Sejmy zaczynano mszą do Ducha Świętego, który w ówczesnym przekonaniu patronował zgodzie. Na szczęście jednak dawni obywatele Rzeczypospolitej znali sposoby dochodzenia do zgody nawet wtedy, gdy ich umysły były bardzo poróżnione. Mowa tu o okresie przed Sejmem 1652 roku, to znaczy przed tym Sejmem, który na zasadzie precedensu umożliwił proceduralne zrywanie obrad i otworzył drogę do liberum rumpo, czyli zrywania obrad pod byle jakim pretekstem lub bez żadnego pretekstu.

 

To o czym mówię, zostało już zbadane i opisane w uczonych dziełach. Myślę, że do prawdy prowadzą nas profesorowie Jan Dzięgielewski i Janusz Ekes. Czytałem sporo interesujących opracowań innych autorów, jak choćby Edwarda Opalińskiego, Wacława Uruszczaka, państwa Staniszewskich, Izabeli Lewandowskiej-Malec, Przemysława Paradowskiego, Roberta Kołodzieja; czytałem też co najmniej kilka diariuszy sejmów z czasów drugiej połowy panowania Zygmunta III i panowania Władysława IV. Większa część amatorów historii wie całkiem sporo o zrywaniu sejmów w XVIII wieku, roztrząsa próby reform w drugiej połowie wieku XVII, ekscytuje się reformami egzekucyjnymi w wieku XVI, a także mocno przeżywa opisy tych sejmów, na których rzekomy mąż stanu Jan Zamoyski próbował obalić urzędującego króla Zygmunta III (którego wcześniej sam wsadził na tron). Ale o wiele mniej interesujemy się Sejmami z czasów, gdy instytucja ta działała w miarę sprawnie i bez nadzwyczajnych wstrząsów. Dlaczego? Bo to nie jest „ciekawe”. Bo to nie jest „podniecające”. Bo to nie jest news na pierwszą stronę „Gazette de France”. Bo wtedy rządzili ci „okropni Wazowie”. I dlatego wreszcie, że czytając opisy tych sejmów widzimy po prostu żmudną i ciężką pracę parlamentarzystów, o której dzisiaj członkowie Sejmu i Senatu nie mają nawet bladego pojęcia.

 

Jak to się działo, że Sejmy kończyły się zgodnie?

 

Już na kilka miesięcy przed datą rozpoczęcia Sejmu było doskonale wiadomo nad czym Sejm będzie obradował. Skąd się o tym dowiadywano? Po pierwsze z dochodzących zewsząd wieści i plotek. Ziemianie znajdowali zawsze dość czasu na towarzyskie spotkania przy różnych okazjach (weselach, pogrzebach, polowaniach itp), podczas których wyrabiali sobie opinie i chciwie łowili nowiny z dworu królewskiego i ważniejszych domów senatorskich. Ostatecznym sygnałem o czym na Sejmie będzie mowa, była instrukcja królewska (tzw. legacja). Z instrukcji królewskiej, którą król rozsyłał na sejmiki i do ważniejszych osób, obywatele dowiadywali się o kluczowych zagadnieniach polityki międzynarodowej i najważniejszych problemach wewnętrznych. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom król wspominał też w instrukcji o ważniejszych sprawach spornych lub petycjach obywatelskich. W ten sposób władca definiował, które sprawy uważa za sprawy dotyczące wszystkich obywateli.

 

Bez wątpienia nie wszystkim obywatelom takie stawianie sprawy się podobało. Wielu chciało na Sejmie przeforsować niewygodne dla króla postulaty większości, a także sprawy mniejszościowe lub zgoła prywatne. Ustrój staropolski przed rokiem 1652 nie odmawiał mniejszościom prawa do lobbowania, ale na zasadzie dobrego zwyczaju ustalano które sprawy są ważniejsze, a które mniej ważne. Już od pierwszych dni obrad sejmowych było jasne co posłowie uznają za ważne i nad czym będą chcieli dyskutować, a co uznają za postulaty mniejszościowe. Najczęściej uchwalano czasowy porządek debat, a mimo licznych wykroczeń dyscyplinarnych, to jednak marszałek poselski przedkładał temat pod dyskusję. Zasada zgody nie oznaczała automatycznie, że każda sprawa ma jednakowe znaczenie. Równość głosu obowiązywała przede wszystkim w sferze wolności słowa, ale i tu były pewne ograniczenia. Jeśli jakiś poseł uporczywie ponawiał swój egzotyczny wniosek, dezorganizował toczącą się na jakiś temat debatę i nie pomagały próby przekonania go, aby zaniechał swojej niszczycielskiej działalności, większość „zakrzykiwała” go, pokazując tym samym gdzie jest jego miejsce. Z podobną niechęcią podchodzono do niepunktualnych posłów, którzy przybyli na obrady wiele dni po ich rozpoczęciu i próbowali podważać już osiągnięty konsensus.

 

Inaczej podchodzono do rzeczy, gdy uchwalenia jakiegoś projektu domagała się większa choć będąca w mniejszości, grupa posłów. Szczególnym autorytetem cieszyły się zwarte reprezentacje poszczególnych sejmików, jednym głosem domagające się powzięcia jakichś postanowień. Reprezentacje tzw. „górnych województw”, (to znaczy posłowie krakowscy, poznańscy i wileńscy), cieszyły się też większym autorytetem, niż pozostałe reprezentacje wojewódzkie. Podczas Sejmu w roku 1627 ledwie sześcioosobowa reprezentacja krakowska jednogłośnie i uporczywie forsowała swój projekt ustawy o mennicy, a ponadto groziła, że wyjedzie z Sejmu z protestacją i zerwie obrady. Na tym Sejmie działała jednak jeszcze i druga o wiele liczniejsza mniejszość, a mianowicie posłowie litewscy. Rzeczpospolita dzieliła się bowiem na trzy prowincje sądownicze: prowincję wielkopolską, małopolską i litewską, przy czym w skład prowincji litewskiej wchodził cały obszar znanego nam z atlasów historycznych Wielkiego Księstwa Litewskiego (w ramach Rzeczypospolitej po unii lubelskiej 1569 roku). Rozumiemy więc, że mniejszość reprezentująca całe Wielkie Księstwo nie mogła zostać „zakrzyczana”. A właśnie na tym sejmie posłowie litewscy równie uporczywie nie chcieli się zgodzić na zamknięcie handlu portu królewieckiego (król chciał, aby zamknąć handel, gdyż dochody z niego czerpali okupujący wybrzeże Szwedzi). Z tak liczną mniejszością trzeba było postępować delikatnie. W obecności króla i senatorów Litwini pod naciskiem zgodzili się, aby sprawę poddać pod głosowanie województwami. Większość województw opowiedziała się za zamknięciem handlu. Litwini zażądali więc pewnych ustępstw, na co większość udzieliła zgody, więc ustawa została uchwalona. Wówczas posłowie krakowscy, przestraszeni, że „górne województwo” zostanie poddane w obecności króla upokarzającej procedurze przegłosowania, również poszli na ustępstwa…

 

Sytuacja ustrojowa Rzeczypospolitej zaczęła się komplikować za czasów Władysława IV. Z jednej strony król coraz bardziej zniecierpliwiony był znojem ucierania kompromisu w pocie czoła. Szczególnie nużące dla monarchy były tzw. „konkluzje sejmowe”, czyli ostatnie dni sejmowania, podczas których posłowie i senatorowie radzili we wspólnej izbie w obecności króla. Owe „konkluzje” odbywały się często przy bardzo słabym oświetleniu w późnych godzinach nocnych i nad ranem ostatniego dnia Sejmu, który przecież według Paktów Konwentów powinien był się skończyć po upływie sześciu tygodni. Ten wymóg czasowy okazywał się na ogół nierealny. Wobec tego proszono posłów poszczególnych województw, aby dali zgodę na przedłużenie obrad. Ówcześni politycy coraz silniej zaczynali wyznawać legalizm proceduralny, toteż zmuszenie ich do łamania norm proceduralnych przybierało postać swoistego rytuału. Był to rytuał łamania prawa, podczas którego większość posłów różnymi argumentami próbowała przekonać mniejszość do przedłużenia obrad. Błagali ich o to senatorowie, powołując się na miłość Ojczyzny. Sam król musiał niekiedy prosić o patriotyczne złamanie procedury.

 

Tymczasem w roku 1637 doszło do sytuacji dość niebezpiecznej. Król w instrukcji na sejmiki zaproponował, aby sejmy kończyć terminowo. Można się domyślać, że chciał w ten sposób zdyscyplinować obrady i zmusić posłów do usprawnienia obrad przed konkluzją. W odpowiedzi sejmiki skwapliwie zakazały swoim posłom przedłużania obrad. Gdy zaraz po wotach senatorskich marszałek poselski Kazimierz Leon Sapieha zaproponował, aby radzić o obronie, poparła go tylko część posłów, przede wszystkim ukrainnych, podczas gdy większość zażądała debaty o egzorbitancjach (czyli o przypadkach łamania prawa przez króla). Z analizy obrad przedstawionej przez Roberta Kołodzieja wynika jednak wyraźnie, że owe przypadki łamania prawa były w istocie rzeczy zbiorem różnych postulatów wielu różnych mniejszości. I tak na przykład Litwini żądali, aby w Prusach królewskich na urzędy mianowano raz Litwina, raz Koroniarza (zasada alternaty). Chcieli zniesienia ceł na Niemnie i Wilii oraz w Królewcu dla wszystkich towarów wywożonych i wwożonych do Litwy. Żądali, aby czwarta część cła piławskiego na pewien czas zasiliła skarb litewski. Domagali się, aby założyć fortece i skład towarów ryskich pod Dyneburgiem oraz skład towarów przewożonych Niemnem pod Kownem. Żądali, aby pieczętowanie sukien w Gdańsku zostało zniesione lub by osobna sygillacja została wprowadzona w Królewcu. Chcieli też, aby wygnańcy z Inflant nie otrzymywali ziemi w Wielkim Księstwie Litewskim, ale jedynie w Prusach i na ziemi czernichowsko-siewierskiej. Województwa koronne też wysuwały szereg postulatów i próbowały przehandlować ich spełnienie za podjęcie tematu obrony państwa. Jak by tego było mało, posłowie prowincji małopolskiej (dzisiejsze województwa małopolskie, podkarpackie, świętokrzyskie, lubelskie oraz większa część Ukrainy) opuścili wspólne obrady i na osobnej sesji z udziałem hetmana Stanisława Koniecpolskiego dali mu wolną rękę w sprawie zaciągów wojskowych. Krok ten wywołał oburzenie pozostałych posłów. Starosta liwski Jan Oborski zagroził, że skoro Małopolanie dali zgodę na zaciągi, to sami będą płacić wojsku. Gdy w odpowiedzi Zbigniew Gorayski oświadczył, że „nie z nami się będziecie rachować, ale z wojskiem”, wybuchła wielka wrzawa. Surogator poznański Stanisław Sokołowski stwierdził, że małopolanie „sobie sesje albo raczej secesje czynią, obronę bez nas obmyślawają, żołnierza zaciągają i tu nam jeszcze onym grożą”. W uspokojeniu zamętu na pewno nie pomogły także mniejszościowe żądania innowierców. W rezultacie po raz pierwszy w historii Sejmu, na pięć dni przed ostatnim dniem sejmu posłowie nie mieli jeszcze żadnego uzgodnionego projektu ustawy.

 

Nie będę już dalej opisywał przebiegu obrad ostatniego dnia Sejmu, gdyż przebiegały one ciągle pod znakiem postulatów mniejszości i Sejm bezowocnie zakończył się tradycyjną ceremonią pocałowania ręki królewskiej. Czytelnik chyba rozumie na czym polegał błąd ówczesnych liderów politycznych. Dopuścili oni mianowicie do tego, aby sprawy o wadze ogólnopaństwowej (obrona) traktować na równi z postulatami mniejszości. Co więcej, zwolennicy debaty nad obroną sami siebie zdefiniowali jako mniejszość, dokonując secesji z izby poselskiej i obradując odrębnie. W rezultacie izba poselska straciła jakikolwiek kierunek w którym powinna była podążać. Nie wytworzyła się żadna większościowa koalicja, a uchwalenie ustaw byłoby możliwe jedynie na zasadzie przetargu różnych mniejszościowych grup interesów. A co gorsza sam król jeszcze przed Sejmem sugerował terminowe zakończenie Sejmu, odbierając posłom cenne dni nadliczbowe, podczas których można było wyładować emocje i uporządkować obrady. Sejm z roku 1637 był niestety krokiem w stronę zjawiska, które Jarosław Kaczyński (i nie tylko on) nazywa „polityką transakcyjną”, a ja określam dosadnie mianem „tęczowej demokracji”. Polega ona na tym, że „decyzje organów władzy publicznej są wynikiem swoistego przetargu interesów partykularnych, wypadkową siły grup nacisku i wpływów. Priorytety władzy są w istocie określane przez partykularne interesy, a nie przez dobro wspólne”. W wersji tragikomicznej oznacza to np równouprawnienie związków homoseksualnych z naturalną instytucją rodziny.

 

Skoro już wiemy, jak to się działo, że nasi przodkowie nie będąc wcale aniołkami, dochodzili do zgody i skoro rozumiemy przyczyny, dla których czasami nie udawało się im osiągnąć zgody, klarownie przedstawia się nam sposób funkcjonowania nowej Solidarności, u progu której być może stoimy. Bo że zbliża się jakiś huragan, to czujemy wszyscy, ale nie wiemy ani skąd przyjdzie, ani jak będzie przebiegał. Nie wiemy też jakie instytucje wytworzy ta nowa Solidarność, gdyż zmieniło się bardzo wiele. Przede wszystkim pojawiły się techniczne nowinki o znaczeniu znacznie większym, niż wynalazek druku, radia czy telewizji, wśród których prym wiedzie blogosfera. Blogerzy toczą debaty nieco podobne do debat toczących się ongiś w izbie poselskiej. Tak dalece odeszliśmy jednak od naturalnego porządku rzeczy, że aby te dyskusje toczyć blogerzy muszą korzystać z usług maszyn zwanych komputerami i ich administratorów, toteż o pełnej wolności słowa i demokracji bezpośredniej nie może być mowy. Blogosfera to zaledwie model demokracji bezpośredniej, swego rodzaju „wersja testowa”. Jeśli ktoś myśli, że za pośrednictwem internetu można przeprowadzać debaty, wybory i referenda, to jest w błędzie, ponieważ możliwość manipulacji, inwigilacji i fałszerstwa jest tak ogromna, iż byłaby to raczej demokracja totalitarna.

 

A więc nie wiemy jakie instytucje stworzy nowa Solidarność. Jednak zgodnie z hasłem Jana Pospieszalskiego, „mamy tyle wolności, ile możemy jej sobie wyobrazić”. Możemy więc zarysować zasady, na których nowa Solidarność powinna się opierać. Pisałem tu wiele o prawie i zgodzie, ale nie wspomniałem o rzeczy najważniejszej – o etyce. Każdy ruch prawdziwie demokratyczny musi się opierać na zasadach etycznych, bo inaczej zamieni się w niemoralną rewolucję. To jest prawdziwy sekret Solidarności: ona była „samoograniczającą się rewolucją” nie tylko dlatego, że na granicach i w kraju stały sowieckie czołgi, ale także dlatego, że bez moralności nie miałaby ona w odczuciu powszechnym ani legalności, ani autorytetu, byłaby po prostu obrzydliwa.

 

A zatem nowa Solidarność może zaistnieć tylko w trójkącie etyka-zgoda-prawo. Od dawna podejrzewam, że większość obywateli modli się o etyczną politykę, a spora część z nich słodko marzy również o „inkwizycji” (zbożnej lub bezbożnej). Ale nie tędy droga. Po pierwsze „inkwizycja” reprezentuje tylko jakąś mniejszość. Istnieje w Polsce szereg mniejszości, które próbują narzucić większości swoją wolę. Jest mniejszość chrześcijańsko-narodowa, jest mniejszość socrealistyczna, jest aparat ludowy oraz redaktorzy z ulicy Czerskiej. A w tle tego wszystkiego – biznesmeni, urzędnicy i funkcjonariusze służb lokalnych i obcych. Żadnej z tych mniejszości nie można nazwać mniejszością etniczną w pełnym tego słowa znaczeniu, ale wszystkie one zachowują się jak mniejszości we wspomnianej „polityce transakcyjnej”. Rzecz jasna prawa mniejszości też się liczą. Nie mówię tu o prawach przestępców, bo tych jako rymkiewiczowskich „wampirów” nie dopuszczamy do wigilijnego stołu. Mówiąc przekornie: zasada zgody wszystkich to „polska korekta” do cywilizacji łacińskiej. Gdybyśmy bez zasady zgody chcieli rządzić się etycznie, faktycznie musiałaby nami rządzić jakaś „inkwizycja” lub ewentualnie generał Franco. Zasada zgody dobrze łagodzi fanatyzm i przycina różki moralnego integryzmu. Piszę to otwarcie jako nie-katolik i wiem, że jest to w moim dobrze pojętym interesie.

 

Na samym dole hierarchii wartości jest prawo. Dlaczego? Bo prawo to tylko kiepskie narzędzie realizowania etyki. Nie da się przewidzieć wszystkich możliwości nadużywania prawa i procedur. Słowa i definicje zmieniają się co kilka lat. A więc dążenie do doskonałości prawa, to zadanie beznadziejne, przekraczające możliwości umysłu ludzkiego. Wiem, że żyjemy w czasach prawniczych szumowin, uzurpatorów zasiadających w rozmaitych trybunałach, którzy decydują o tym, co jest dobre, a co złe. Jest też tragedią dla państwa, jeśli wierność prawu, a zwłaszcza prawu proceduralnemu, jest postawiona ponad interesem państwa, ponad etyką, ponad zgodą i nawet ponad wolą tylko większości obywateli. Jeśli jakaś mniejszość czuje się pokrzywdzona, to zamiast próby manipulowania prawem, oczekiwałbym raczej odwołania się do etyki, a jeśli etyka zawiedzie (bo filozofowie i duchowni bywają też kanaliami) – do zgody. Jeśli pomimo licznych prób zgoda nie jest możliwa, należy prawo przyjąć w drodze głosowania większością, starając się zagwarantować mniejszości niezbędny zakres tolerancji i swobód.

 

Zarysowałem tu zasady nowej Solidarności w najbardziej ogólnych słowach. Zachęcam każdego Polaka do własnych badań w tym kierunku. Albowiem wkrótce może się okazać, że rządzi nami ustrój oparty na triadzie etyka-zgoda-prawo, a my nie wiemy jak on działa w szczegółach i jak wyeliminować jego wady. Muszę też Państwu uświadomić, że gdyby w Polsce zapanował ustrój nowej Solidarności, to bez wątpienia ściągnęlibyśmy na siebie nienawiść wszystkich proceduralnych diabłów tego świata. Albowiem jeśli diabeł istnieje, to jednym z jego podstawowych celów jest zamiana człowieka w maszynę, która ślepo wykonuje rozkazy, nie oglądając się ani na słuszność, ani na zdanie większości.

 

Cieszyłbym się, gdyby kuranty na Kremlu zagrały Mazurka Dąbrowskiego. Jeszcze bardziej bym się radował, gdyby najpierw w sercu każdego z nas bił dzwon Zygmunta. I by z głębi XVIII wieku zabrzmiał stary Hymn do miłości Ojczyzny Ignacego Krasickiego, a o naszej wolności każdy Polak mógł powiedzieć:

Większaś nad przemoc! A kto ciebie godny –

Pokruszył jarzma, albo padł swobodny.

 

Jakub Brodacki

Czeczeński ślad

Idealny kozioł ofiarny. Dzisiaj od rana cała polskaja mediodajnia huczy: zamach w Bostonie zrobili Czeczeni!

(tekst pierwotnie opublikowany na niepoprawnych)

Nie ulega wątpliwości, że amerykańska policja działać musi bardzo sprawnie, skoro już wie kto jest wszystkiemu winien. Czeczenów łatwo wyłowić z tłumu, gdyż są charakterystyczni, odróżniają się od Arabów, mówią językiem, który jest rozpoznawalny dla takiego ucha, które choć trochę obracało się w ich towarzystwie. Jednym słowem: idealny kozioł ofiarny.

Bez wątpienia trudniej byłoby szukać winowajców wśród Rosjan, bo ci znacznie lepiej potrafią się wtopić w tłum i jest ich stanowczo zbyt wielu, aby pęczniejące kartoteki mogły wszystkich pomieścić. A z takimi Czeczenami sprawa prosta. W dodatku nikt się za nimi nie ujmie, bo to przecież… no właśnie: terroryści.

Za czasów wspaniałego republikańskiego prezydenta George’a W. Busha sprawa „czeczeńskiego śladu” wracała jak bumerang w polskich mediodajniach przy okazji każdego kolejnego zamachu. Po każdym takim zamachu ceny ropy szły w górę, a Putin – najlepszy przyjaciel Busha – mógł eksportować swoją drogą ropę i zbroić się dla dobra Polski, Gruzji i całej ludzkości. Po każdej takiej dziennikarskiej kaczce o „czeczeńskim śladzie” Czeczeni w Polsce mogli się spodziewać policyjnych nalotów, straszenia dzieci i wielu innych przykrości, które były tylko kroplą goryczy w ich nonsensownej egzystencji w przepełnionych ośrodkach dla uchodźców, gdzie de facto głodzeni, straszeni, pozbawieni opieki lekarskiej i edukacji, mogli jedynie dziękować Allachowi za prawo do życia pod stałą obserwacją i kontrolą, mając doskonałą świadomość, że tak zwane „polskie” urzędy informują Moskwę o ich życiu na każdym kroku. Tak oto „Rzeczpospolita Polska” rodem z manifestu PKWN odwdzięcza się Czeczenom za to, że ciężar rosyjskiej nienawiści wzięli na siebie i ponieśli koszty amerykańskiej, beztroskiej głupoty.

Ostatnio Polskę wizytował prezydent Gruzji Michael Saakaszwili, prosząc Jarosława Kaczyńskiego o pomoc dla swojego kraju. Oby chociaż ta pomoc nie nadeszła zbyt późno.

 

Jakub Brodacki

Chwast czyli terrorysta

Ponieważ D. Tusk ogłosił I stopień zagrożenia terrorystycznego, powinienem bezlitośnie tępić wszystkie chwasty.

(tekst pierwotnie opublikowany na niepoprawnych)

Zanim stałem się współużytkownikiem małego ogródka, gromadziłem i z zainteresowaniem czytałem różne książki o ekologicznym rolnictwie i ogrodnictwie, licznie tłumaczone z niemieckiego i ukazujące się w Polsce na początku lat 90. Niestety, na „mój” pierwszy ogród czekałem tak długo, że książki najpierw obrosły kurzem, a potem bez żalu rozdałem je przyjaciołom, którym zapewne służą do tej pory. Gdy więc doczekałem się możliwości grzebania w ziemi, musiałem znów szukać starych poradników. W pierwszym rzędzie zakupiłem w antykwariacie Ogród biodynamiczny Merckensa. Książka to wprawdzie mocno zideologizowana w duchu steinerowskim, ale dzięki niej nauczyłem się robić grządki podwyższane, drewniane kompostowniki; zacząłem stosować płodozmian oraz wprowadzać liczne gatunki roślin jadalnych całkowicie niedostępnych w handlu (biała rzepa, rzodkiew czarna zwana czarną rzepą, trybula, ogórecznik, burak liściowy, roszponka, endywia, cykorie i dynie mniej znanych odmian itp), często ignorując apele mojej Rodziny o pospolite ziemniaczki, sałatę, ogórki, pomidory czy marchewkę, które przecież można tanio kupić w sklepie, a na które – jak mi sie zdawało – w moim ogródku nie było miejsca. Potem również dzięki Merckensowi odkryłem, że istnieją też przedplony, międzyplony, środplony i poplony, dzięki czemu można ilość plonów znacznie zwiększyć. Ale że klimat u nas ostry, więc przedplon musiał być pod folią i eksperyment powiódł się tylko częściowo; słoneczna i sucha wiosna zachęciła białą rzodkiew do kwitnienia, natomiast rzepa udała się wyśmienicie; sałata wprawdzie nie chciała kiełkować, ale za to wykiełkowała na dziko w kompostowniku, skąd ku rozkoszy moich Bliskich przesadziłem ją na grządkę. W rozpaczliwej próbie zaoszczędzenia miejsca, dyni w tym roku nie sadziłem na grządkach, tylko na kompostownikach, gdzie pod szybą doskonale wykiełkowały już w kwietniu i przetrzymały przymrozki. Traktuję to jako wskazówkę gdzie w naszym klimacie hodować przedplony i sadzonki (co najmniej pół metra nad gruntem i w ciepłym kompoście). W tym roku także zabudowałem południowe okna regałami, na których cierpliwie hodowałem sadzonki i to już od lutego. Nie żałuję, bo wysadzone z doniczek rośliny są już zdrowe i silne, podczas gdy siane w maju dopiero nabierają sił. A – i byłbym zapomniał – obornik! Bez całego rozrzutnika aromatycznego, parującego obornika, bez zbierania końskich odchodów na ścieżkach dla kawalerzystów wiele by się nie udało na tym piaszczystym i zupełnie pozbawionym dżdżownic terenie. A skoro już mowa o dżdżownicach, to zbierałem je na szosie i wrzucałem do kompostowników – teraz są ich tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, miliony! Dżdżownica – mój największy przyjaciel.

Niestety, jak wspomniałem, sałata nie chciała kiełkować. Nie kiełkowały też zachwalane nasiona mieszańcowe (tak zwane f1); ledwo dwa krzaczki dyni udało mi się z trudem wyhodować, a cukiniowe mieszańce zawiodły na całej linii; takoż marnieje w oczach kalarepa mieszańcowa. Zacząłem więc szukać w internecie informacji jak samemu produkować nasiona, natrafiłem na stronę internetową Zbigniewa Przybylaka i od razu zrozumiałem, że to człowiek niebezpieczny; rychło też zamówiłem u niego „pakiet ogrodnika” (cztey broszurki o ekologicznym ogrodnictwie) i przeskoczyłem o cztery stopnie wtajemniczenia w górę.

Bo muszą Państwo wiedziec, że traktuję ogród jako mały zakątek, mini-ołtarzyk wielkiej świątyni Przyrody. Hoduję głównie warzywa, ale pomiędzy nimi pozostawiam zarośnięte ścieżki, a na nich pasy tak zwanych „chwastów”. Ponieważ D. Tusk ogłosił ostatnio I stopień zagrożenia terrorystycznego, a żołnierze jednostek antyterrorystycznych nazywają terrorystów „chwastami”, powinienem właściwie dostosować się do tej terminologii i tępić bezlitośnie krwawnik, babkę lancetowatą, babkę wielką, bylicę, kilkanaście gatunków traw, dziko rosnące zboża, kilkanaście gatunków polnych kwiatów, dziewannę, czosnaczki nie czosnaczki i innych bandytów, którzy bezczelnie opanowali ogród jeszcze przed moim przybyciem. Zaiste, ci czerwonoskórzy koczownicy zasługują na całkowite wytępienie, a jednak z jakichś powodów postanowiłem opuścić gwiaździsty sztandar, oskubałem na łyso dwugłowego orła i inne mutanty i zawarłem z chwastami przymierze.

Okazało się, że na polu ogrodnictwa pan Przybylak w pełni popiera moje stanowisko i jak by tego było mało, podpowiada mi jak w moim bezprzykładnym szaleństwie pójść jeszcze dalej, ustanawiając w miejsce monokultur uprawy pasowe, płodozmian oparty na rodzinach roślin, połączony z uprawą współrzędną, podpowiadając rozmaite sposoby robienia kompostu i ochrony roślin przed szkodnikami (w razie gdyby się ponad miarę rozmnożyły, bo przecież kilka mszyc niczemu nie szkodzi). Przybylak radzi jak hodować własne nasiona i ostro sprzeciwia się roślinom mieszańcowym, które nazywa „małym GMO”, ba, zachęca do siania nasion starych odmian warzyw (bank genów).

Zbigniew Przybylak jest ogrodnikiem-praktykiem od co najmniej 30 lat. Niechętnie odnosi się do szybko rozwijającego się agrobiznesu ekologicznego, gdyż – jak sam pisze – „agrozbiznesowa ekologia już niewiele ma wspólnego z tradycyjnym ogrodnictwem i rolnictwem ekologicznym, które w swej istocie najwierniejsze jest pierwotnej idei rolnictwa i ogrodnictwa ekologicznego, które z grupą pionierów zaczęliśmy propagować w latach osiedziesiątych XX wieku”. Często o tym zapominamy. Smakoszom porannej kawy oraz twarożku na śniadanie polecam dwa teksty Zbigniewa Przybylaka, które kiedyś pozyskałem dla strony klio w kuchni, są to: O śmietance do kawy i zalewajce śmietankopodobnej oraz O serze najbardziej polskim. Teksty te powinny nam uświadomić jak bardzo daleko odeszliśmy od normalności i zachęcić do prowadzenia własnego ogrodu i pastwiska.

Pakiet ogrodnika – cztery rzetelne, arcyciekawe, inspirujące broszurki o normalnym życiu, które powinno być udziałem każdego z nas, każdego miłośnika Przyrody. Serdecznie polecam!

Jakub Brodacki

 

UWAGA! 3 lipca Państwo Magdalena i Karol Przybylak wysłali do mnie list z informacją o śmierci Ojca, Zbigniewa Przybylaka., która miała miejsce 1 lipca wieczorem. Bardzo mi smutno.

Biurokracja a kwestia kobieca

Nie słuchałeś szeptu – posłuchasz krzyku (stara mądrość ludowa).

Pewna pani była niesłychanie ambitna i wymagająca. Tak ambitna i wymagająca, że nigdy nie mogła sobie znaleźć takiego mężczyzny, który by dla niej stanowił oparcie. Na ogół zaś trafiała na takich, jak ten, który zostawił ją, samotną, z dzieckiem.

Jegomość ten byłby świetnym kandydatem na samca alfa, ponieważ swoje geny rozsiał w kilkudziesięciu różnych ogniskach domowych, absolutnie nie interesując się losem swoich dzieci. Naturalnie większość pań, które obdarzał swoim cennym dziedzictwem pokoleniowym, była na tyle ambitna i miała na tyle oleju w głowie, aby ciążę donosić, dziecko urodzić, a następnie wychować, bez względu na koszty. Inna opcja – samobójstwo czy aborcja – po prostu nie wchodziły w grę. Te ambitne panie zbyt dobrze zdawały sobie sprawę, że taki pajac jak ów samiec alfa, nie może być dla nich przeszkodą w rozwoju życiowym.

Nie ulega zresztą wątpliwości, że posiadanie własnego dziecka – szczególnie chłopca – stanowiło dla każdej z tych pań ogromne oparcie i uzasadnienie dalszej egzystencji. Wina była błogosławiona, a pozycja samotnej niewiasty z dzieckiem nie była znowu taka niska, biorąc pod uwagę otwierające się na przełomie wieków perspektywy.

Co prawda Republika Koleżków (w przeciwieństwie do Republiki Francuskiej) nie zapewniała ani darmowych mieszkań ani stypendiów, ale dobrze ustawiona kobieta z elity zawsze znajdzie sobie jakąś pracę w urzędzie. Reguła ta działała zarówno na szczeblu gminnym (gdzie elitę stanowiła rozległa rodzina aktualnego wójta), jak i na szczeblu centralnym, gdzie elita definiowała się na zasadzie testów IQ, ukończonych fakultetów i politycznie poprawnego światopoglądu. Aże Republika Koleżków utrzymywała liczbę urzędników na stale rosnącym poziomie, więc nasza bohaterka łatwo znalazła sobie odpowiedzialną i adekwatną do jej kwalifikacji posadę urzędową.

Jakkolwiek nikt takich badań nie przeprowadził, wydaje się jednak pewne, że takich pań funkcjonuje w samej tylko stolicy Republiki Koleżków co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. Pełnią one najróżniejsze funkcje: od urzędniczek pocztowych, policyjnych i bankowych przez wyższych urzędników czy nawet dygnitarzy. Otacza je jeszcze liczniejszy wianuszek kobiet, które szczęśliwie mężów mają, ale swoje samotne koleżanki w pełni rozumieją, akceptują i wspierają, jak to między wyrozumiałymi paniami przecież bywa. Wynika to głównie z tej przyczyny, że owe mężatki pochodzą z kolei z rodzin byłych milicjantów i wojskowych, toteż czują się stale zagrożone przez obskurnych faszystów. Chętnie więc włączają do swego grona osoby potencjalnie wykluczone, oczywiście w rozsądnych granicach.

Gdy więc na horyzoncie pojawiło się silne ugrupowanie polityczne, głoszące hasła konserwatywnej rodziny i jednocześnie wzywające do skruszenia istniejącej biurokracji jako postkomunistycznej, postmilicyjnej i postwojskowej, na pierwszy front walki z wrogiem posłane zostały właśnie samotne matki. Miały one bowiem najwięcej do stracenia. Opanowanie biur i urzędów przez obskurnych faszystów (którzy nie używali dezodorantów i golili się tylko raz na tydzień) oznaczało albo konieczność pogodzenia się ze smrodem, albo utratę pracy. Samotne matki były przekonane, że ich los zależy od tego czy uda się faszystów pokonać, toteż zgodnie z kobiecą naturą oddały się swej misji namiętnie i z pełnym poświęceniem.

Prawdziwy problem polegał na tym, że jedyne ugrupowanie polityczne, które mogło przeciwstawić się faszystom, składało się niemal wyłącznie z owych samców alfa, którzy rozsiewali swoje cenne zasoby na żyznej glebie gdzie popadnie. Kolejny problem polegał na tym, że owi samcy alfa tak byli przejęci swoją misją rozsiewania genów, że pozbawiali swoje mózgi cennych składników odżywczych niczym pewien gatunek szczura, który wpada raz w roku przez jeden dzień w taką chcicę, że brutalnie wywleka z nor wszystkie samiczki, a po całym dniu łajdactwa pada z wycieńczenia niczym wypompowany z wody skórzany bukłak. Brak tych składników odżywczych w mózgach zmuszał ich do szukania błyskawicznych źródeł finansowania, bo do żadnej pracy twórczej nie byli po prostu zdolni. Nawet pospolite złodziejstwa nie wchodziły w grę, bo do tego żeby się gdzieś włamać, trzeba używać mózgu, a nie innej części ciała; podobnie napady bandyckie były dla tych wycieńczonych chucią nieszczęśników zbyt trudne – do tego trzeba mieć przecież jakąś tam kondycję.

Naturalnie tym co pchało samców alfa do polityki nie była wyłącznie chuć, lecz także kajdany, które na nich ta chuć nałożyła. Niektóre z samotnych matek, które obdarzyli swoimi genami, nie były tak dumne i tak ambitne, aby pogardzić alimentami; powiem szczerze, że były to raczej istoty niezdolne do samodzielnej egzystencji i jakiejkolwiek kariery, natomiast niezwykle mściwe i złośliwe. Ponieważ samcom alfa groziło bankructwo, a banki i lombardy w końcu zaczęły im odmawiać kredytów, samcy alfa brali się za politykę. Tu możliwości były ogromne. Można było na przykład dostać szybką łapówkę za zawarcie niekorzystnego kontraktu gazowego z Septentrionami albo za prywatyzację Azotów Tarnów. Można było w nieskończoność wyłudzać pieniądze od Unii Kosmejskiej i wydawać je na tak zwane autostrady oraz tak zwane stadiony. Ilość rzeczy, które można było wyżebrać od innych lub wynieść z ojczystego domu i sprzedać na targu szarzyzną była ciągle ogromna lub wręcz niezliczona (podobnie zdawało się XIX-wiecznym przemysłowcom, którzy sądzili, że zasoby surowcowe całej ziemi są praktycznie nieograniczone).

Wróćmy jednak do głównego wątku. Otóż w partii rządowej zagęszczenie samców alfa osiągnęło stopień absolutnie nieznośny, a tymczasem los samotnych matek na urzędach był właśnie w ich rękach. Co więcej, polityka samców alfa doszła do punktu kulminacyjnego podczas tak zwanych „wypadków smoleńskich”. Ponieważ nasze samotne matki były osobami na ogół zdrowymi na umyśle, a do tego przytomnymi i inteligentnymi, nie uszło ich uwadze, że wszystkie wysiłki samców alfa zmierzają do przykrycia wypadków smoleńskich grubym pudrem kłamstwa. Było to naturalnie obrzydliwe i niegodziwe, ale przecież dzieciaka trzeba było posłać do szkoły i zapewnić jakie takie wykształcenie. Każda z tych samotnych matek miała zresztą nadzieję, że jej Piotruś, Adaś czy inny Franek spłaci dług, który ona zaciągnęła wobec społeczeństwa, pomnoży bogactwo kraju, zbuduje jego potęgę i w sumie cała ta głupia wpadka stanie się winą naprawdę bardzo błogosławioną. Przekonane o tej dziejowej konieczności, wzorem strusia schowały głowę w piasek i wystawiły na widok inną część ciała, naturalnie w sensie metaforycznym, albowiem w sprawach obyczajowych zachowywały się nadzwyczaj skromnie.

Gdy więc ktokolwiek twierdził, że katastrofa smoleńska musi zostać rozliczona, one z twarzami pokerzysty twierdziły, że jest to teoria spiskowa i że są ważniejsze sprawy, wokół których elita powinna skupić swoje wysiłki. Często przy tym mówiły rzeczy mądre i słuszne, ot choćby i to, że trzeba walczyć o dywersyfikację dostaw gazu, że trzeba odbudować przemysł i infrastrukturę. We własnym sumieniu postępowały zresztą zupełnie przyzwoicie, dokładając na swoich stanowiskach wszelkich starań w tym kierunku. Niestety dziwnym trafem ich wysiłki grzęzły gdzieś w biurze podawczym kancelarii prezesa rady ministrów, albo pro forma były wpisywane do jakichś założeń strategicznych, których nikt z rządu nie czytał i nawet nie próbował realizować. Nasze samotne matki nie umiały sobie wytłumaczyć dlaczego tak się dzieje. Były przekonane, że to jakaś niekompetencja, że to brak edukacji, że to niedostateczne środki unijne na szkolenie urzędników, jednym słowem całkowicie ignorowały regułę brzytwy Ockhama, zapewne dlatego, że cięcie brzytwą jest po prostu bardzo bolesne.

Czasami jednak niejasny niepokój egzystencjalny skłaniał je do większej dbałości o wychowanie dziecka, które miało być przecież dumą i odkupieniem matki, przyszłością narodu. To znerwicowane dziecko, które chodziło do elitarnej szkoły gdzie zajęcia prowadzono po angielsku, a po szkole jeszcze na trzy kursy językowe, basen, tenis, kung-fu i przesiadywało w kółko przed komputerem, nie marzyło o niczym innym, jak tylko wyrwać się z rąk czułej, ale bardzo zaborczej matki i wyjechać jak najdalej z tego cholernego kraju, gdzie wszystko jest postawione na głowie. Z biegiem lat z coraz większą pogardą myślało o kobietach, coraz bardziej dochodząc do przekonania, że są to istoty delikatnie mówiąc niedoskonałe, ale z jakichś powodów niezbędnie potrzebne, w czym utwierdzali go ci wszyscy początkujący samcy alfa, którzy razem z nim uczęszczali do owej elitarnej szkoły dla nadludzi. Tak, ów Adaś, Piotruś czy Franek, miał swój własny program naprawczy i polegał on przede wszystkim na tym, aby kobiet mieć możliwie jak najwięcej i w jak najlepszym gatunku, choć trzeba przyznać, że coraz chętniej wchłaniany alkohol nieco rozmywał kontury koleżanek, sprawiając, że nawet najbrzydsze i najgłupsze stawały się o wiele bardziej przystojne i godne pożądania.

Wszystko to jednak działo się o wiele później i stanowiło oczywiście dla każdej samotnej matki powód do skrytej dumy z powodu nadzwyczajnego powodzenia, jakim cieszy się jej chłopiec. Wcześniej jednak, zanim doszło do odtworzenia się całego systemu obiegu genów, samotne matki musiały włożyć wiele wysiłku w to, aby faszyści nigdy nie doszli do władzy. Gdy więc owi śmierdzący i nieogoleni, i wiecznie niezadowoleni ludzie wyszli na ulice, niejedna samotna matka obserwując zza biurka wydarzenia uliczne, wysyłała przeciw nim policję i nakazywała strzelać. To z polecenia niejednej samotnej matki w wielu środowiskach faszystów instalowano tajnych współpracowników, których zadaniem było ludzi skłócać lub na odwrót – jednoczyć – gdy tylko było to potrzebne, prowokować lub wyciszać. Niejedno skrytobójstwo czy przetrzymywanie w aresztach bez wyroku albo wsadzanie na przymusowe badania psychiatryczne odbywało się z polecenia samotnych matek. Faszyści cierpieli i było to dobre. Albowiem dzięki temu samotna matka mogła wychować swojego syna i dzięki niemu uratować przyszłość narodu.

Przyszedł jednak kiedyś taki dzień, że brudni i nieogoleni barbarzyńcy wtargnęli do biur rządowych, powywracali biurka, dokonali kilku samosądów i ogólnie na wiele tygodni wprowadzili mnóstwo zamieszania. Nasza samotna matka znalazła się w więzieniu, a jej dorastający synek uciekł za granicę, gdzie rozpoczął realizację swojego programu naprawczego i nigdy więcej do Ojczyzny nie powrócił. Ponieważ samotna matka od dawna postulowała, aby cele w więzieniach były koedukacyjne, więc zamknięto ją razem z tym samym samcem alfa, od którego cała historia się rozpoczęła, to znaczy z ojcem jej ukochanego syna. Początkowo wcale się do siebie nie odzywali, ale z czasem okazało się, że cierpią z rąk faszystów tę samą niedolę.

– To jest dziki kraj – wyjaśnił jej samiec alfa – zamknęli mnie za to, że próbowałem się dorobić.

– To prawda, to dziki kraj – westchnęła i poczuła nagle, że jest jej bardzo bliski – mnie zamknęli za to, że służyłam mojemu krajowi.

Rozpłakali się, przytulili i przyrzekli sobie, że gdy tylko minie czas dyktatury, będą walczyli o to, aby wszyscy co do ostatniego funkcjonariusze faszystowskiego reżimu zostali schwytani i osądzeni.

 

Jakub Brodacki

 

Opowiadanie jest nagromadzeniem oczywistych absurdów, które nigdy nie miały miejsca, a wszelkie postawione tutaj tezy są wyłącznie płodem chorej wyobraźni autora. Jednak jeśli ktokolwiek z czytelników chce odnieść tutaj zawarte fantazje do swojego własnego otoczenia lub też wyobrazić sobie systemowe działanie rządów w Republice Koleżków, autor nie ma nic przeciwko temu.

Białoruskie listy proskrypcyjne

„Standardy białoruskie” – tak profesor Gliński podsumował przebieg referendum w Warszawie. Z kolei Jarosław Kaczyński zwrócił uwagę na faktyczną jawność referendum, które z zasady powinno być przecież tajne. Mariusz Kamiński wspominał o licznych nieprawidłowościach i o zniechęcaniu do głosowania.

Ponieważ ci panowie wygłosili swoje opinie poniekąd przez zaciśnięte z wściekłości zęby, przeciętny nawet dobrze wykształcony obywatel może mieć poważne trudności ze zrozumieniem o co chodzi. Postaram się więc przetłumaczyć to z polskiego na nasze w krótkich, żołnierskich słowach.

Pełniący funkcje publiczne Hanna G-W, Donald T. oraz Bronisław K. zniechęcali do udziału w referendum. Miejska Komisja Wyborcza nie podawała raportów frekwencyjnych objętych jakoby ciszą wyborczą. W rezultacie nikt z urzędników państwowych nie zachęcał obywateli do udziału w głosowaniu. Efektów łatwo się było domyślić. Do urn poszli niemal wyłącznie przeciwnicy Hanny G-W., a ci którzy w tym referendum udzielili jej poparcia, zrobili to chyba przez pomyłkę (zakreślając NIE zapewne sądzili, że głosują PRZECIW Hannie G.-W.). Z tego wynika, że ci, którzy podpisali się na listach wyborców są w zasadzie bez wyjątku przeciwnikami Hanny G.-W. W skrócie: to są PISIORY.

Jeśli o mnie chodzi, to tak się złożyło, że byłem delegowany do komisji referendalnej z ramienia Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej, z którą nie mam literalnie nic wspólnego. Po prostu na blogu Ewy Stankiewicz pojawiło się ogłoszenie w tej sprawie, zgłosiłem się gdzie trzeba i zostałem członkiem komisji referendalnej, ot co. Ale dla Hanny G.-W., Donalda T. i Bronisława K. jestem ex definitione PISIOREM, ponieważ moje nazwisko znajduje się na liście głosujących – podpis własnoręczny, dobrze czytelny i w odpowiedniej rubryczce.

Ci spośród blogerów, którzy mają wykształcenie klasyczne mogą pouczyć innych czytelników o tym co oznacza termin „listy proskrypcyjne”. Głosowanie przeciw Hannie G.-W. można wybaczyć słabowidzącym emerytom, czyli tym wszystkim, którzy prawdopodobnie głosowali na „NIE”, naiwnie sądząc, że głosują PRZECIW Hannie G.-W. Pozostali wyborcy są jednak grupą o charakterze antypaństwowym, a przecież państwo ma monopol na przemoc.

Wszystko to sprawia, że przebieg tego referendum należy uznać za w gruncie rzeczy nielegalny. Nasuwa się jednak pytanie, czy legalne byłoby powtórzenie referendum, bowiem wezwanie do pójścia na grzybobranie pozostanie przecież w mocy. I nawet gdyby Hanna G.-W. ze swoim rozkosznym uśmieszkiem solennie wzywała wszystkich do udziału w referendum, to przecież pozostanie to pierwsze wezwanie, i pamięć o tym, że grzyby są ważniejsze, niż Wolność.

Muszę powiedzieć, że głęboko Was podziwiam, WŁADZO, za Wasz białoruski geniusz. Dzięki Wam niedługo wszystkie wybory w Polsce staną się nielegalne, obywatele na każde wezwanie będą gremialnie chodzić na grzyby, a legalna pozostanie tylko władza wykonawcza – niezmienna, trwała i usłużna wobec wszystkich potęg tego świata. Tak już kiedyś było, choć w zupełnie innym kostiumie i scenografii. Sejmy się co prawda zbierały, ale żaden z nich nie dochodził do skutku. Nie było absolutum dominium, ale przecież August III wielkim Polakiem był.

Jakub Brodacki