Między 4 czerwca a 11 listopada…

…pamiętajmy jednak o dniu 13 czerwca – rocznicy radosnej i ciągle aktualnej.

Narodowe Odrodzenie Polski – organizacja, którą zapamiętałem w roku 1999, gdy zorganizowałem pod ambasadą rosyjską skromną, kilkunastoosobową pikietę przeciw najazdowi wojsk rosyjskich na Czeczenię. Zjawiła się wtedy grupka ludzi o wyglądzie skinheadów, którzy zaczęli wykrzykiwać panslawistyczne hasła.

Dzisiaj młodzi ludzie o wyglądzie skinheadów (nazywa się ich „kibicami”) organizują antykomunistyczne demonstracje podczas wykładu Zygmunta Baumana we Wrocławiu. Okrzyki „Norymberga dla komuny”, „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „Dutkiewicz kogo zapraszasz” przypomniały mi czasy, gdy Liga Republikańska i NZS organizowały w latach 90. antykomunistyczne heppeningi i demonstracje. Chodziłem na te pochody bardzo chętnie i chętnie zdzierałem gardło. W Lidze dominowali byli działacze NZS oraz harcerze ZHR, nie zaś „łysi”. Działacze Ligi reprezentowali całą paletę poglądów: od konserwatywnych poprzez centrowe i chrześcijańsko-narodowe aż do socjalistycznych. Łączyło ich jednak wspólne obrzydzenie wobec postkomunistycznej rzeczywistości i wszechobecnego kłamstwa. Mimo wielkiej przewagi medialnej obozu postkomunistycznego nie udało się zepchnąć ani Ligi, ani NZS-u do narożnika „nacjonalizm = faszyzm”.

Obserwujemy więc obecnie wielką operację medialną, mającą już na zawsze zepchnąć wszystko co polskie, patriotyczne oraz konserwatywne i narodowe do tego właśnie narożnika: „nacjonalizm = faszyzm”. Operacji tej sprzyjają między innymi dwa procesy: wzrost nacjonalizmów w Unii Europejskiej (wywołany nieostrożną i zbyt pośpieszną akcją unifikacyjną euroentuzjastów) oraz załamanie morale części prawicy po katastrofie smoleńskiej. Najczęściej formułowanymi zarzutami wobec Prawa i Sprawiedliwości jest po pierwsze udział w „Republice Okrągłego Stołu”, po drugie – „łże-prawicowość” (socjalizm, rzekome związki z tzw. „NWO”), po trzecie – nieszczery patriotyzm (traktat lizboński). Za hasłami tymi kryją się trzy światopoglądy, które ciągle czują się zdradzone i oszukane, tzn. patriotyzm, prawicowy integryzm, oraz (paradoksalnie) – rusofilstwo. Tym sposobem idee, które w istocie są wobec siebie sprzeczne, w demagogiczny sposób wspólnie podmywają zaufanie do jedynej partii, w której realnie można jeszcze pokładać jakie takie nadzieje.

Kolejnym zjawiskiem, które układ postkomunistyczny chce wykorzystać przeciw prawicy, jest konflikt pokoleń („młodzi ideowcy” kontra „zepsuci staruszkowie”) oraz konflikt „klasowy”. Ten ostatni jest trudny do uchwycenia i generalizacji. Nie można zakładać, że w Ruchu Narodowym są wyłącznie „prowincjusze”, a w Prawie i Sprawiedliwości wyłącznie „warszawka” (czy raczej jej prawicowe alter ego). Ale coś jest na rzeczy. Robotnicy kontra inteligencja? „Polacy” kontra „Przechrzty”? „Chamy” kontra „Żydy”? W czasach PRL-u takie prowokowane konflikty opisuje się kolejnymi, mniej lub bardziej krwawymi datami. Czy i teraz kolejny rok przejdzie do historii II PRL jako rok kolejnej krwawej prowokacji?

Narastającym problemem jest też konflikt symboliczny. Dzień Niepodległości coraz częściej kojarzony jest z nacjonalizmem, a „nacjonalizm = faszyzm”. Dzień, który powinien nas wszystkich łączyć, staje się własnością Ruchu Narodowego i nieformalnej partii prezydenckiej. Pojawia się więc nowe święto – 4 czerwca – jako dzień bardziej uniwersalistycznego i pojemnego pojęcia Wolności. Prawo i Sprawiedliwość ma z tym nielichy problem, bo w końcu pojęcie Niepodległości mieści się w ogólniejszym pojęciu Wolności. Podgryzane z jednej strony przez Ruch Narodowy i oskarżane o fałszywy patriotyzm, jest z drugiej strony bombardowane medialną propagandą oskarżającą PiS o „nacjonalizm = faszyzm”.

Niedawno kolega z prowincji (takiej, jak moja) napisał do mnie list. Szczegółów nie podaję, gdyż nie wiem, czy by sobie tego życzył, ale ogólnie chodziło o to, że jako lokalny pasjonat historii czynił długotrwałe starania w celu upamiętnienia słynnej potyczki z Niemcami pewnego partyzanckiego oddziału. Udało mu się przekonać do tej inicjatywy jakieś towarzystwo przyjaciół ziemi takiej czy owakiej i jej prezeskę. Towarzystwo zdobyło pieniądze i ufundowało pomnik. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie to, że w rok po odsłonięciu pomnika prezeska towarzystwa zorganizowała pod nim… I Rocznicę Upamiętnienia Potyczki!

Rocznica Upamiętnienia Potyczki to oczywiście doskonały pomysł na rozreklamowanie własnej organizacji. Partyzanci się nie liczą, liczy się organizacja, bo organizacja, Proszę Państwa, stawia pomniki (to się chyba nazywa „nowa świecka tradycja”). Można więc pod pomnikiem urządzić grilla, ognisko i upiec kiełbaski. Co więcej, tak się dziwnie złożyło, że Rocznica Upamiętnienia Potyczki przypada akurat 2 czerwca. Otóż biorąc pod uwagę to co się ostatnio dzieje wokół dnia 11 listopada i dnia 4 czerwca, pozwalam sobie wyrazić przypuszczenie, że łatwiej jest otrzymać dotacje od gminy czy powiatu na Rocznicę Upamiętnienia Potyczki przypadającą blisko 4 czerwca, niż na Rocznicę Samej Potyczki. Obojętne czy Rocznica Samej Potyczki przypada w czerwcu, czy w listopadzie – nieodmiennie kojarzyć się musi z Niepodległością, a Niepodległość to przecież „nacjonalizm = faszyzm”.

Istnieje jeszcze jeden proces, który odbywa się na naszych oczach, ale nie wszyscy go dostrzegamy. Problemem jest fałszywa partyjność. Gdy w latach 90. krystalizowały się większe obozy polityczne, politycy uznawani za „solidarnościowych” stawali w szranki wyborcze z funkcjonariuszami partii totalitarnej. To sprawiło, że miejsce lewicy zajęła „łże-lewica”, która z polską lewicą nie miała i nie ma nic wspólnego. Obecnie układ postkomunistyczny zmierza do tego, aby prawdziwą polską prawicę również zastąpić swoją „łże-prawicą”. Nie jest to proces łatwy, ani do końca przewidywalny, ale układ spodziewa się, że w najgorszym razie akcja ta przynajmniej odbierze PiS-owi kilka procent prawicowych wyborców i pozbawi go legitymacji dla przeprowadzenia sanacji państwa polskiego.

Ponieważ procesy te odbywają się głównie w naszych głowach i są wzmacniane przez massmedia, nasuwa się wniosek, że dzień 11 listopada prawdopodobnie nie jest najlepszą datą do świętowania dla polskiej prawicy. Znane hasło „Nie palmy komitetów, zakładajmy własne” sparafrazowałbym jako: „nie walczmy na stare symbole, kreujmy nowe”. Narzuca to nam rzeczywistość medialna. W przyszłym roku pamiętajmy o innym, niemniej patriotycznym, radosnym i ciągle aktualnym święcie – 13 czerwca. 13 czerwca 1611 roku był dniem powrotu Wolności na ziemie zawłaszczone przez tyranię.

Pamiętajmy więc o 13 czerwca jako o Dniu Powrotu Smoleńska do Obszaru Wolności! A przy okazji nie zapominajmy o ofiarach stalinowskiego ludobójstwa w ramach „operacji polskiej NKWD”. Oraz – oczywiście – o zamachu smoleńskim 10 kwietnia 2010 roku.

Jakub Brodacki

Marsz niepodległości okiem Polsatu

Analiza manipulacji.

Aby było jasne: nie uczestniczyłem w marszu niepodległości, od początku odnosiłem się do niego nieufnie i sprawdziły się moje najgorsze oczekiwania. Ten dzień spędziłem pracując w jednym z przedsięwzięć historycznych, a więc nie mogłem widzieć tego co rozegrało się na placu prostytuty 1952 roku. Szczerze mówiąc wcale mnie to nie martwi.

Niemniej jednak gdy skończyłem pracę po 18 doszły do mnie informacje o trwających ciągle zamieszkach. Potem dowiedziałem się o haniebnych wydarzeniach, w ramach których tak zwani „niemcy” atakowali grupy rekonstrukcyjne, a policja atakowała ludzi tylko za to, że nieśli biało-czerwone flagi. Na szczęście Jarosław Kaczyński zwolnił mnie z obowiązku szczegółowej analizy wydarzeń (tutaj). Przy okazji warto zauważyć, że zadający pytania po raz kolejny próbują wmanewrować Kaczyńskiego w konflikt z Angelą Merkel i udowodnić, że to PiS jest winny wydarzeniom na Marszu Niepodległości. Inaczej mówiąc można powiedzieć, że Kaczyński wziął na siebie część medialnej nienawiści. Nie mówię „nie musiał tego robić”, bo niestety musiał. Obraza polskiej flagi nie może przechodzić obojętnie.

Ponieważ Kaczyński powiedział to co powiedzieć należało, skoncentruję się na krótkim opisie tylko medialnej manipulacji, której zostali poddani wielbicie srebrnego ekranu. Mam na myśli relację Polsatu (choć w innych mediach pewnie było podobnie lub o wiele gorzej).

Zacznijmy od analizy graficznej. Po lewej u dołu logo z sylwetką Marszałka Piłsudskiego i dwoma flagami. Od razu nasuwa się pytanie: czyżby Piłsudski zapisał się do ONR?

Jednym z zaproszonych do studia komentatorów jest Profesor Henryk Domański (PAN): „Mówimy o patriotyźmie, ale tego typu demonstracje pozwalają dać ujście kwestiom światopoglądowym. Tutaj uczestnicy tej demonstracji z obydwu stron… wydaje się, że im chodzi o wiele innych rzeczy. Przede wszystkim o pokazanie swojego stosunku do mniejszości narodowych, spraw związanych z aborcją, otwarcia się na unię europejską”. Jak łatwo zauważyć w wypowiedzi tej zawartych jest kilka nadużyć. Po pierwsze Domański mówi o jakiejś „demonstracji”, podczas, gdy w rzeczywistości na miejscu są DWIE demonstracje. A więc obie strony (w wyobraźni widza) są zrównane do wspólnego mianownika „tej demonstracji”, są „demonstrantami” Marszu Niepodległości. Ergo: profesor przyjmuje punkt widzenia policji, która po prostu rozpędza demonstrantów Marszu Niepodległości. Skoro zjawisko zostało zdefiniowane, można teraz przystąpić do opisu szczegółowego. „Obie strony” mianowicie wyrażają swój stosunek do mniejszości narodowych. Nie bardzo wiadomo co prawda jakich to mniejszości, ale temat został poruszony, to najważniejsze. Dalej są „sprawy związane z aborcją”. Temat tak sformułowany zupełnie nic nie znaczy, ale w pół-światku akademickim używa się różnych konstrukcji, które są całkowicie pozbawione sensu, natomiast apelują do 20-letnich skojarzeń związanych z ruchem pro-life i ruchem tzw. feministycznym. Ale już szczytem mowy-trawy było stwierdzenie o „otwarciu się na unię europejską”. Najwyraźniej prof. Domański założył, że widzowie żyją mniej więcej w połowie lat 90-tych, gdy Polska istotnie „otwierała” się na UE. W dalszej części Domański zadeklarował, że nowoczesny patriotyzm powinien polegać przede wszystkim na przestrzeganiu prawa. Przywołał przykład Brytyjczyków, dla których patriotą jest ten, kto płaci podatki. „Tego Polakom brakuje – identyfikacji z własną państwowością, brakuje przede wszystkim przestrzegania prawa”. – stwierdził autorytatywnie. Ręce opadają.

Godz. 15:15 W dolnym pasku widzimy napis „Uczestnicy >Marszu Niepodległości< zaatakowali policję”. Najwyraźniej zatem „antyfaszyści” z Niemiec są uczestnikami Marszu Niepodległości, bowiem to oni rozpoczęli rozróbę. Potem: „>Marsz Niepodległości< zorganizowały środowiska narodowe”. Gówno-prawda, bo nie tylko one.

Godz 15:16 w dolnym pasku: „w marszu bierze udział kilka tys. osób”. Gołym okiem widać, że na placu kwadrans wcześniej było co najmniej kilkanaście tysięcy ludzi.

15:20 – jako wytłumaczenie niskiej frekwencji wyborczej prof. Domański nadaje: „Są takie teorie, które mówią, że ta niska frekwencja obecnie i w ogóle brak zainteresowania polityką – takiego aktywnego – partycypacji (…) wynika z tego, że u nas system komunistyczny był stosunkowo łagodny”. Najwidoczniej dla Domańskiego był bardzo łagodny.

15:24 – Marian Kowalski rzecznik prasowy ONR: żadnych zamieszek nie ma, mieszkańcy czekają na rozpoczęcie marszu. Dziwne. Gdzie czekają? Przecież z „relacji na żywo” wynikało, że wiekszość manifestantów ruszyła Polną w stronę Ronda Jazdy polskiej, a osoby ścierające się z policją zostały wyparte z placu w kierunku ulicy Koszykowej (w stronę Placu na Rozdrożu). Coś tu nie gra.

15:26 – Roman Kurkiewicz kolorowa niepodległa wypowiedział się. Kto chce, niech posłucha.

15:25 – Polsat emituje powtórkę, jako komentarz do wypowiedzi Mariana Kowalskiego i Romana Kurkiewicza. Dalsze wypowiedzi nieczytelne – czy tak było rzeczywiście podczas transmisji, czy to tylko błędy na you tube? Co takiego powiedziano w czasie „problemów technicznych”?

15:31 – Mówiący robot nagle odzyskuje ludzki głos i mówi: „marsz kolorowej niepodległej, czy manifestacji kolorowej niepodległej też powinien część winy za to co się dzieje w Warszawie wziąć na siebie”. A jednak.

15:43 – personalny atak na prof. Jana Żaryna. Czy Polsat nie ma innych obiektów do napaści?

15:47 – Żółty pasek: Marsz niepodległości zdelegalizowany przez stołeczny ratusz.

15:47 – Ktoś stwierdza, że stanie w poprzek marszu jest prowokacją.

15:53 – Dawid Wildstein: „dlatego nie poszedłem na marsz niepodległości, ponieważ dla mnie jest nieakceptowalnym marsz ramię w ramię z taką organizacją jak ONR. Jest to absolutnie niezgodne z moimi poglądami politycznymi. Tak samo jak nigdy nie pójdę na blokadę, gdzie organizacje, odwołujące się do totalitaryzmu komunistycznego bądź gloryfikujące na swój sposób terroryzm islamski potrafią brać udział. Więc na tej zasadzie są siebie właściwie warci. Jednak genealogia całej tej sytuacji jest jednoznaczna: prowokacja nastąpiła ze strony osób blokujących ten przemarsz. Więc wieksza wina spoczywa na osobach, które się dopuściły tej prowokacji. Ja jestem osobiście przerażony, moja narzeczona jest gdzieś w okolicach, mam nadzieję, że jej sie nic nie stanie”. To chyba jedyny jasny punkcik w całej relacji Polsatu. To znaczy polski patriota stwierdza wyraźnie: potępiam komunistyczny totalitaryzm i antyżydowski terroryzm, demonstranci zostali sprowokowani, a poza tym nie utożsamiam się z programem ONR, który jednak nie ma związku ze wspomnianym totalitaryzmem itd.

15:55 – marsz niepodległości jednak nadal legalny. Komentarz redakcji Polsatu: to zaskakująca informacja, bo myśmy chwalili ratusz za decyzję o delegalizacji i naszym zdaniem obie manifestacje powinny być zdelegalizowane. Ja się pytam: na jakiej podstawie do jasnej cholery?! Demonstranci przeciez opuścili plac, pozostawiając walczących wyrostków sam na sam z policją.

15:58 – Tytuł materiału: „zamieszki w Warszawie. Narodowe Święto Niepodległości.”. Od tej pory mówisz „niepodległość”, myślisz „zamieszki”, mówisz „naród”, myślisz „ONR”. Brawo redakcja!

Podsumowując, widz otrzymuje następujący przekaz:

I. jednoznaczna część przekazu:

1. Piłsudski (wybacz, Panie, bluźnierstwo) jest członkiem ONR.

2. demonstranci Marszu Niepodległości zaatakowali policję.

3. demonstranci Marszu Niepodległości („obu stron”, cokolwiek to znaczy) wyrażają swój stosunek do mniejszości narodowych, spraw związanych z aborcją oraz otwarcia na Unię Europejską.

4. prawdziwy patriotyzm polega tylko na przestrzeganiu prawa i poleceń policji.

5. rzecznik prasowy ONR jest kłamcą, bo twierdzi, że nie ma zamieszek, a są zamieszki.

Wniosek: prawica w najszerszym tego słowa rozumieniu jest niebezpieczna dla dobra ogólnego, a jej inicjatywy powinny być rozbijane przez policję. Naród polski jest zagrożeniem dla państwa.

II. dysonans poznawczy:

1. w marszu bierze kilka tysięcy osób. Na materiale filmowym widać kilkanaście tysięcy. Teraz każdy wie, że kilkanaście tysięcy = kilka tysięcy.

2. niskie zainteresowanie życiem publicznym wynika z tego, że system komunistyczny w Polsce był bardzo łagodny. Oczywiście każdy Polak, który nie poszedł na wybory to potwierdzi: nie głosuję, bo system komunistyczny był bardzo łagodny.

3. marsz niepodległości został zdelegalizowany. Marsz niepodległości jest legalny.

4. obie demonstracje powinny być zdelegalizowane. Obie, czyli Marsz Niepodległości.

 

* * *

 

I tak na zakończenie mój cichy apel do organizatorów Marszu Niepodległości: zastanówcie się trzy razy zanim cokolwiek zorganizujecie we współpracy z portalem nowyekran.pl. Zaprosiliście tam rodziny z dziećmi. Nie zorganizowaliście żadnej skutecznej służby porządkowej. I myślę sobie tak: gdybyście w przyszłości zapragnęli starć starć z policją, to najpierw zapytajcie weteranów z Ursusa i Górnego Śląska jak to się robi. Oni mają długoletnie doświadczenie. W ten sposób ochronicie swoich ludzi i przypadkowych przechodniów przed bezinteresownym, policyjnym sadyzmem.

Jakub Brodacki

Litwa leży na zachód od Polski

Rejestracja samochodu, czyli satyra na cztery kółka (21.06-16.07.2012)

Niedawno relacje z Litwą uległy zamrożeniu, gdyż fejsbukowy minister Radek Sikorski przypomniał sobie, że na Litwie żyją jacyś Polacy i że Rosja będzie tych Polaków dobrym patronem medialnym. Niestety, muszę przyznać, że pod pewnymi względami Polakom na Litwie żyje się znacznie lepiej, niż Polakom w tak zwanej „Polsce”.

21.06 br. zakupiłem na Żmudzi używany samochód, bezwypadkowy i sprawny. Wszelkie formalności załatwiłem na miejscu błyskawicznie, w jednym okienku. Sprzedawca był zdziwiony, gdy mówiłem mu, że w Polsce jest coś takiego jak biurokracja. Gdyby nie znał kilku słów po polsku, pewnie nie wiedziałby co to w ogóle znaczy. Okazało się, że ja też mam o biurokracji mgliste wyobrażenie. Może „jestem Litwinem” – jak mawiał Marszałek Piłsudski.

Pierwszym urzędem

który odwiedziłem w Polsce, była stacja kontroli pojazdów. Był to pierwszy i ostatni urząd, którego dygnitarze oglądali mój samochód; reszta interesowała się tylko papierkami i gotówką. Stacja kontroli pojazdów jest urzędem prywatnym, ale uprawnienia ma państwowe. Jej właściciel łypał okiem na litewski dowód rejestracyjny, jak gdyby to był dowód chiński lub japoński. Niezbędne więc było tłumaczenie.

Drugim urzędem

był zatem tłumacz przysięgły, czyli prywatny urzędnik z uprawnieniami państwowymi. Z nadludzkim wysiłkiem znalazłem wolnego tłumacza przysięgłego z języka żmudzkiego. Z chińskiego byłoby łatwiej, ponieważ wszyscy zaprzysięgli Żmudzini byli zawaleni robotą lub na urlopach. Po różnych perypetiach w stosunkowo szybkim trybie uzyskałem tłumaczenie. Powziąłem mocne postanowienie, że na przyszłość będę sprowadzał samochody z Chin.

Trzecim urzędem

był urząd celny. Na wydanie stosownego zaświadczenia o zapłaceniu cła czekałem trzy dni. Ponieważ chciałem samochód rejestrować w powiecie w którym mieszkam i jestem zameldowany tymczasowo, więc adres wpisałem zameldowania tymczasowego, co póżniej okazało się niewybaczalnym błędem, ponieważ nikogo nie obchodzi to gdzie naprawdę mieszkam. Ale to później. Na razie wszystko szło jak z płatka. Aby odebrać odpowiednie zaświadczenie musiałem odwiedzić…

Czwarty urząd,

czyli urząd pocztowy, gdzie uiściłem opłatę za wydanie zaświadczenia plus, oczywiście, opłatę dla poczty polskiej za dokonanie przekazu (17 + 4 zł). Aby więc uzyskać zaświadczenie od urzędu celnego, musiałem mieć zaświadczenie od poczty, że wpłaciłem opłatę za wydanie zaświadczenia. Dlaczego wpłaty tej nie mogłem dokonać w urzędzie celnym – nie wiadomo. Cło można uiścić w kasie urzędu celnego, ale opłatę za wydanie zaświadczenia – już nie. Podejrzewam, że to jedna z form wsparcia sektora państwowego i bez tego poczta polska już dawno by splajtowała. Tymczasem udałem się do

Piątego urzędu,

czyli urzędu skarbowego w miejscu stałego zameldowania, ponieważ telefonicznie uzyskałem informację, że urząd skarbowy w powiecie nie chce mnie znać i mam wszystko załatwiać w moim urzędzie macierzystym. Tak więc w urzędzie skarbowym w miejscu stałego zameldowania zapytałem, jaki adres powinienem podać w formularzu. Okazało się, że adres stałego zameldowania. Powinienem był zwęszyć kłopoty. Ale na razie miałem większe zmartwienie: okazało się, że opłaty za wydawanie zaświadczenia o zwolnieniu podatku VAT uiszcza się w urzędzie dzielnicy, ponieważ urząd skarbowy z natury rzeczy brzydzi się gotówką. Wiadomo, pieniądze śmierdzą i roznoszą zarazki, więc niech się gmina truje. Udałem się więc do

Szóstego urzędu,

czyli urzędu gminy w miejscu stałego zameldowania. Dokonałem chwalebnej wpłaty tytułem wydania przez urząd skarbowy zaświadczenia o zwolnieniu z podatku VAT. Zaświadczenie kosztowało 160 zł i jakoś nie dostrzegam różnicy między opłatą za wydanie zaświadczenia a zwyczajnym podatkiem. Absolutyzm angielski z czasów Stuartów się kłania. Czekamy na Cromwella.

Gdy po 7 dniach odwiedziłem znów urząd skarbowy – przypominam, że to był już

Siódmy urząd,

który odwiedziłem (licząc każdą sprawę osobno) – uzyskałem upragnione zaświadczenie. Sądziłem, że teraz już wszystko załatwię w wydziale komunikacji w miejscu zameldowania tymczasowego. Pobiegłem więc po raz drugi na pocztę, czyli realnie do

Ósmego urzędu,

zresztą innego, niż poprzednio, aby wpłacić 500 zł opłaty recyklingowej na NFOŚ. Szczęśliwy z siebie pognałem do

Dziewiątego urzędu,

czyli do wydziału komunikacji w miejscu tymczasowego zameldowania, ale okazało się, że w moim powiecie wszystkie sprawy załatwia się na podstawie zapisów. Zapisałem się na dzień następny na godzinę 10:30. Byłem w euforii, więc zapomniałem zabrać starych tablic rejestracyjnych. Przełożyłem więc termin na kolejny dzień. Przybyłem nazajutrz, cierpliwie odczekałem na wyświetlenie się mojego numerka o godzinie 9:30. Przemiły pan w okienku mnie poinformował, że obowiązek meldunkowy nie został zniesiony i nie może mi zarejestrować samochodu. Zasugerował abym się udał do wydziału komunikacji w miejscu stałego zameldowania. Klnąc na czym świat stoi pojechałem na stację kolejową, gdzie czekając na podmiejskiego „żółtka” zacząłem pisać niniejszy artykuł. Sądziłem, że mogę przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń. Myliłem się. Jedyne co mogłem przewidzieć to fakt, że nic się nie da przewidzieć.

Niemniej jednak pojechałem do

Dziesiątego urzędu

(bo trzech wizyt w wydziale komunikacji w powiecie już nie liczę), czyli wydziału komunikacji w miejscu stałego zameldowania. Tu na szczęście zapisy nie były konieczne, bo zasady były inne, niż w powiecie: pobierało się numerek, a w ciągu dnia było tych numerków 100 i akurat załapałem się na numer 98. Snułem się po wydziale jak wampir na bagnach czytając conajmniej kilkadziesiąt różnych dramatycznych ostrzeżeń na tablicach ogłoszeniowych, wypisanych czerwonymi literami. Drżałem o mój los, bo nie miałem karty pojazdu (potem okazało się, że karta pojazdu to tylko „polska” fanaberia; zagranicą taki papierek nie występuje). Potem doczytałem się, że trzeba mieć aktualne ubezpieczenie (nie dotyczy pojazdów sprowadzonych z zagranicy, ale tego już na ogłoszeniu nie napisano). Coraz bardziej skonfudowany przeczytałem małą karteczkę, że papiery można pozostawić na własną odpowiedzialność w portierni, gdzie uprzejma pani mnie pouczyła, że mój numerek wyświetli się za jakąś godzinę i za godzinę pewnie dostanę tablice i inne gadżety od ręki, więc lepiej poczekać.

Sytuacja jak zwykle rozwijała się całkowicie nieprzewidywalnie. Przede wszystkim zaskoczyła mnie myśl, że tablice mogę otrzymać „od ręki”, bo to wymusi konieczność zapłacenia ubezpieczenia OC jeszcze tego samego dnia, na co akurat nie byłem przygotowany. Wtedy sądziłem jeszcze, że kwota OC waha się zazwyczaj od 800 do 1500 złotych. Dla bezrobotnego oznacza to konieczność całodniowego szukania możliwie najtańszej oferty; zresztą każdy normalny człowiek chce mieć jakiś wybór…

Wobec tego zdecydowałem, że jednak pozostawię dokumenty w portierni. Miła pani je przyjęła i zapowiedziała, że z urzędu odezwą się do mnie nazajutrz o 9:00 pod podany numer telefonu. A wówczas – jeżeli wszystko będzie w porządku – będę mógł przyjechać i odebrać nowiuteńkie, błyszczące tablice rejestracyjne i różne imponujące dokumenty na ręcznie czerpanym papierze. Podczas gdy pani kserowała moje zaświadczenia, ja dokonałem szybko wpłaty w kasie (numerki do pobrania na parterze, bo na I piętrze terminal się zepsuł). Następnie dostałem poświadczenie przyjęcia wniosku. „A oświadczenie o zaginięciu tablic?” – zapytała czujnie miła pani. „No tak, tablice!” – wykrzyknąłem z przerażeniem, ale na szczęście tkwiły cały czas w podróżnej torbie. Jeszcze ich nie zgubiłem, choć prawdopodobieństwo rośnie z każdą kolejną wizytą w każdym kolejnym urzędzie.

Planując następny dzień z niejakim niepokojem myślałem o znalezieniu możliwie taniego ubezpieczyciela. Gmerałem w internecie, aż wyczerpany usnąłem. Na szczęście wydział komunikacji na czas jakiś uwolnił mnie od zmartwienia. Rano następnego dnia telefonicznie mnie poinformowano, że rejestracji nie można dokonać, bo podany adres zamieszkania w zaświadczeniu z urzędu celnego oraz w pokwitowaniu za opłatę recyklingową nie zgadza się z adresem podanym w innych dokumentach. Muszę więc odebrać wszystkie papiery i skorygować dane w tych urzędach.

Kompletnie zdetonowany zrobiłem sobie dzień przerwy, podczas którego intensywnie szukałem najlepszego ubezpieczyciela OC. W porywie przedwojennego spółdzielczego patriotyzmu zacząłem od ubezpieczeń wzajemnych, potem zacząłem szukać gdzie indziej. Podam tutaj proponowane mi kwoty. Proszę redakcję, aby tego nie traktowała jako kryptoreklamy, zresztą treść mówi sama za siebie:
Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych TUZ – 2556 zł
Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych TUW – 1845 zł
Pocztowe TUW – nie można się dodzwonić, co nie dziwi, w końcu to poczta.
PZU – 1820 zł lub dwie raty po 1000 zł
AB Port – 1546 zł
Link4 – 1581,06 zł
Aviva 1789 zł
mbank 188 zł miesięcznie (w sumie 2256 zł). Zapytałem ile to wyniesie jednorazowo – 2034 zł
Te wysokie stawki wynikają ponoć z faktu, że jest to pierwsza rejestracja, a ja jestem niedoświadczonym kierowcą. Jeden z „konsultantów” ubezpieczeniowych zapewniał mnie, że jak na warunki angielskie są to stawki niezwykle niskie. Jestem przekonany, że mówił prawdę. Może nawet ów konsultant w ogóle nie mieszka w Polsce, tylko w Anglii, skąd odbiera telefony…

Zachwycony niewidzialną ręką wolnego rynku zadzwoniłem do urzędu celnego, żeby zapytać jak skorygować nieszczęsny adres tymczasowego zameldowania. W urzędzie celnym powiedzieli, że to jakaś bzdura, że samochód mogę zarejestrować w miejscu tymczasowego zameldowania i żebym zażądał od wydziału komunikacji w powiecie odmowy na piśmie. Czułem, że nogi się pode mną uginają. Zadzwoniłem więc do wydziału komunikacji w powiecie, gdzie naczelnik zadeklarował, że zadzwoni do urzędu celnego sam i spróbuje znaleźć jakieś rozwiązanie. „Jutro do pana oddzwonię” – powiedział uprzejmie, bo akurat kończył pracę, a urząd celny skończył godzinę wcześniej.

Nazajutrz pan naczelnik doradził, abym jednak upierał się, aby auto rejestrować w miejscu stałego zameldowania. A gdyby odmówili – abym zażądał odmowy na piśmie.

Był piątek. W poniedziałek, czyli dzisiaj, udałem się do wydziału komunikacji w miejscu stałego zameldowania. Byłem przeświadczony, że jedynym celem mojej wizyty jest uzyskanie w sekretariacie pisemnej odmowy rejestracji i odbiór dokumentów. Jak zwykle urząd okazał się nieprzewidywalny. Po pierwsze odmowę rejestracji mógłbym otrzymać dopiero po otrzymaniu pisma wzywającego mnie do „uzupełnienia dokumentów”. W dodatku urząd spakował moje papiery razem z tymczasowymi tablicami rejestracyjnymi, które były mokre (lato mamy deszczowe, a ja nie mam w zwyczaju suszyć tekturowych tablic rejestracyjnych, bo i po co), w związku z tym zawilgły i pieczątki na moich cennych kwitach uległy lekkiej „fraktalizacji”…

Byłem wściekły. Zażądałem odmowy na piśmie. Wyszedłem z biura w przekonaniu, że czeka mnie pisanie pozwu do sądu administracyjnego i maksymalna chryja. Zadzwoniłem najpierw do kolegi prawnika, żeby zapytać, czy nie należy spisać protokołu o zniszczeniu dokumentów. Kolega odradzał. Potem zadzwoniłem do osoby mi bliskiej, która poradziła, aby jednak powrócić do urzędu i udać się do pani kierownik z zapytaniem co właściwie mam począć w tej sytuacji.

Najwyraźniej nie znałem własnej mocy oddziaływania, albowiem pani kierownik z uśmiechem stwierdziła, że za szybko wyszedłem z sekretariatu, że miała właśnie po mnie zawołać, że nie popełniłem żadnego przestępstwa i ona postanawia mi samochód zarejestrować („no i musze panu powiedzieć, że dokumenty zawilgły, niestety, wie pan, ale mimo to zarejestrujemy”), tylko muszę złożyć oświadczenie wyjaśniające niezgodności w adresach. Po dwudziestu minutach byłem już szczęśliwym posiadaczem dwóch nowiutkich, błyszczących tablic rejestracyjnych. Bliska mi osoba zapytała: „jak ci się udało? Czy ty się przespałeś z tą panią kierownik?”.

Nie, nie przespałem się. Za to powrót do „miejsca tymczasowego zameldowania” obfitował w przygody. Jakiś desperat położył się na torach, w związku z czym odwołano wszystkie pociągi.

Pomyślałem, że ten desperat to jakiś idiota. Zamiast kłaść się na torach, wystarczyłoby poprosić o litewskie obywatelstwo i wszystkie problemy by się skończyły. Tylko przemóc się trzeba, nauczyć tego dziwnego języka, który podobno pochodzi od języka starożytnych Rzymian. Kurczę, Finowie mogą, łacińskie radio nawet mają, to może i ja się nauczę tego żmudzkiego? Przecież Litwa leży na Zachód od Polski.

Jakub Brodacki

Linos – Herakles. Między uczniem a edukacją szkolną

Edukacja szkolna to muzeum historii i klucz do przyszłości. Jeśli nie zmienimy celów i środków działania edukacji w Polsce, budowa niepodległego państwa polskiego będzie niczym brnięcie po pas w zaspie śnieżnej.

(opublikowane na niepoprawnych 10.12.2011)

Przeglądając portale prawicowe odnoszę wrażenie, że stosunkowo niewiele miejsca ich autorzy poświęcają relacjom między uczniem, a systemem edukacyjnym. Przyjmują jako oczywiste, że uczniowie są po to, aby się uczyć, jednym słowem jest to zarazem ich prawo, jak i obowiązek wobec siebie, rodziny, przodków i Ojczyzny. Narzeka się na obniżenie jakości nauczania, na fikcję bezpłatności, ratuje się maluchy (i słusznie!) przed obowiązkiem przedszkolnym, pojawiają się też projekty edukacji domowej. Autorzy utyskują na kiepskie nauczanie historii. Nie zwracają jakby uwagi na to, że szkoła sama w sobie jest już zakonserwowanym muzeum historii, w którym uczeń uczy się przede wszystkim o tym, w jakim świecie żyją nauczyciele i w jakim świecie on sam żyć będzie w przyszłości. Złudzenia polskich rodziców, że młode pokolenie osiągnie to, czego oni nie osiągnęli i że zmieni Polskę na lepsze, jest moim zdaniem oparte na nieznajomości życia szkolnego i relacji między uczniem a szkolnym systemem edukacyjnym.

Ostatnio zaniepokojony wzmożoną ofensywą sił „postępu” odgrzebałem mój stary i zawieszony pomysł zorganizowania internetowej antologii uczniowskich tekstów o szkole. Przystępując do tego dzieła (patrz pod adresem (ifikles.wordpress.com) nie miałem jasno sprecyzowanej opinii na temat życia szkolnego w Polsce XXI wieku. Podejrzewałem, że niewiele się ono różni od tego, co zapamiętałem z przełomu lat 80 i 90-tych wieku ubiegłego. A dzięki moim ówczesnym notatkom i młodzieńczej pasji dziennikarskiej zgromadziłem całkiem sporo materiału na ten temat i już wówczas sporządziłem szkicowy opis zjawiska, które nieco ironicznie nazywałem zespołem upośledzenia nauczania. Zjawisko to można było streścić w następujących blokach tematycznych: totalizm, komputeroterapia, espadrylizm (poniżej wyjaśnię termin), klientalizm, japonizacja, wentyle bezpieczeństwa.

Totalizm. W znanej młodzieżowej powiastce Elizabeth Stucley pt. Kamienica pod magnolią można przeczytać dialog dwóch policjantów, podsłuchany przez przestraszonych chłopców. Jeden ze stróżów prawa, narzekając na psocącą młodzież, konstatuje: „-Tak jak zawsze w sobotę(…). Powinni być w szkole cały dzień i wszystkie dni tygodnia. Wtedy mielibyśmy trochę spokoju.”. Autorka komentuje: „Chłopcy aż zamarli ze zgrozy. Jeśliby tak policja spowodowała wydanie nowego prawa, że każdy ma przez cały tydzień być w szkole! To byłoby okropne!”. Na szczęście resztki rozsądku nakazują służbom oświatowym powstrzymać się od tego rodzaju pomysłów, ale fakt jest faktem: ludzie spędzają w szkole większą część swojej młodości. Gdyby nawet pominąć przedszkole i ciągle jeszcze fakultatywny żłobek, to wliczając studia otrzymujemy jakieś 17 lat edukacji. Niemal każdego dnia szkoła organizuje uczniowi większą część jego czasu. Emocje związane z uczęszczaniem do szkoły są zwykle silne i wyczerpujące. Gdy nacisk grona pedagogicznego się zwiększa, emocje szkolne dominują młodzieńczą osobowość. Szczególnie widziałem to w ogólnokształcącej szkole średniej (wówczas było to czteroletnie liceum). Wykształcenie ogólne było dobrym hasłem w okresie renesansu, ale już w latach 90-tych ubiegłego wieku – wobec daleko idącej specjalizacji i lawinowego postępu nauki – było całkowicie nierealne. Powodowało ono między innymi to, że kończąc liceum, uczeń właściwie nadal nic nie umiał i nie miał żadnego zawodu, a więc jedynym jego wyjściem było zdawanie na studia, po ukończeniu których nie mógł znaleźć pracy dającej mu jaką taką niezależność. Ale – by nie odchodzić od tematu – idea kształcenia ogólnego sprawiała, że szkoła średnia stawała się w istocie szkołą totalną, całkowicie organizującą życie młodego człowieka.

Komputeroterapia. Dzisiaj zjawisko to jest rzadko spotykane, ponieważ elektronika otoczyła nas gęstą siecią ze wszystkich stron. W latach 90-tych szkoły miały hopla na punkcie informatyki. Można to porównać do fascynacji buszmenów europejską techniką. Komputeryzacja właściwie przesłaniała wszelkie inne problemy edukacyjne i wychowawcze. „Usprzętowienie” miało podnieść poziom kształcenia i niejako odciążyć nauczyciela od beznadziejnego zadania wtłoczenia do uczniowskiej głowy wiedzy ogólnej. Dziś już wiemy, że dopiero internet wypełnił to zadanie, choć z ostateczną oceną wyników jeszcze długo będzie trzeba poczekać.

Espadrylizm. Ponieważ uczniowie liceum ogólnokształcącego byli w owym czasie zazwyczaj inteligentni i spostrzegawczy, rychło dochodziło do starcia pomiędzy wspomnianą powyżej ideą kształcenia ogólnego (edukacji totalnej), a oczekiwaniami i zainteresowaniami uczniów. Aby uniknąć kłopotów, grono pedagogiczne stosowało en masse rozmaite zabiegi, mające upokorzyć uczniów i sprowadzić ich dobre samopoczucie do stanu biernej apatii. Generalnie chodziło o to, aby udowodnić wszystkim i każdemu z osobna, że są zerem. A najprościej to zrobić, gdy się wydaje zarządzenia, które irytują wszystkich. Jak czytamy w jednej z wydawanych wówczas w Liceum im. Zamoyskiego w Warszawie gazetek szkolnych „Już swojego pierwszego dnia nauki w szkole jeden z pierwszoklasistów warszawskiego liceum (tzw. renomowanego i na dodatek z tradycjami) przeżył szok: próbował dostać się do szkoły, a mu nie pozwolono, bo nie miał zmiany obuwia (typ obuwia: espadryl). Obstawa składająca się z bezwzględnych dyktatorów i hałaśliwych porządkowych wskazała mu drzwi wejściowe mówiąc: nie masz zmiany, to marsz do domu po zmianę, bo inaczej nie wpuścimy!”. Ponieważ uczniowie mylnie sądzili, że noszenie obowiązkowych „juniorków” skończyło się wraz ze zdaniem do szkoły średniej, doszło do wrzenia i spontanicznego oporu.

To jednak jeszcze mało. Zdarzają się w życiu szkolnym konflikty osobiste, które prowadzą do takich wydarzeń, jakich sam byłem świadkiem w XI L.O. im. Reja. Mianowicie kilku uczniów, obrażonych na jednego z nauczycieli, zakradło się w nocy na betonowe boisko szkolne i wielkimi wołami napisało co myśli o nielubianym pedagogu, w formie wulgarnej. Nazajutrz zapanowało piekło. Dyrektor zwołał apel, na którym zapowiedział obarczenie wszystkich uczniów po równo kosztami oczyszczenia boiska z wrogich haseł. Przyznam, że byłem wówczas najgłębiej oburzony; na szczęście dyrekcja odstąpiła od wymierzenia zbiorowej odpowiedzialności, gdyż być może komuś się przypomniało, że szkoła to nie wojsko i cała sprawa rozeszła się po kościach. Ale przygnębiające poczucie własnej nicości pozostało. Krótko mówiąc espadrylizm to sprowadzanie godności uczniów do zera poprzez wydawanie upokarzających zarządzeń.

Klientalizm. Szkoła z założenia jest republiką, w której głos decydujący należy do senatu, czyli grona pedagogicznego. A jednak w polskiej szkole lat 90-tych ani uczniowie, ani tym bardziej ich rodzice w żaden sposób nie mogli rozliczyć nauczycieli z ich działalności, gdyż nie byli ich pracodawcami, dyrektor pochodził z konkursu administracyjnego, a na dodatek nauczyciele byli z tytułu tzw. „Karty Nauczyciela” – praktycznie nieusuwalni. A więc w praktyce ustrój szkolny przypominał raczej dyktaturę i był miniaturą rządów komunistycznych. Siłą rzeczy uczniowie traktowani byli jak motłoch, a oligarchia nauczycielska wykorzystywała ich do swoich rozgrywek personalnych. Oligarchowie czuli się ponadto niedowartościowani; dostawali od administracji małe pensje i głodowe emerytury. Sami z siebie nie mieli też poczucia własnej wartości. To dlatego usiłowali uczynić samych siebie ludźmi nieusuwalnymi, niezbędnymi i niezastąpionymi. Ciągle piętrzyli trudności. Dorabiali i „podsyłali” sobie nawzajem uczniów na korepetycje. Często umyślnie stawiali przeszkody, aby zmusić do płatnych lekcji w domu albo zwyczajnego łapówkarstwa. Co więcej, istniał wówczas „zapis” na samorząd uczniowski. Owszem, nauczyciele tolerowali samorząd „współgospodarzący”, to znaczy wykonujący wyznaczone ewenty (dyskoteka, juwenalia itp), ale nie dopuszczali do jakichkolwiek form choćby rytualnego i edukacyjnego „współzarządzania” szkołą. Jako delegat samorządu uczestniczyłem raz w obradach rady pedagogicznej i zaobserwowałem, że w radzie istnieją swego rodzaju drobne koterie, ale główną przyczyną istnienia wielkich, zakamuflowanych stronnictw jest stosunek nauczycieli do samorządu uczniów. W tej kwestii większość rady miała jednolicie niechętne stanowisko. Ktoś puścił pomysł rankingu nauczycieli wśród uczniów – rada była przeciwna. Uczniowie chcieli sobie urządzić wybory do samorządu – huczne, z kampanią wyborczą, plakatami i tak dalej – rada była przeciwna. Zamiast przejąć inicjatywy w swoje ręce i uczynić je metodą wychowawczą, nauczyciele traktowali aktywnych uczniów jak wrogów. Gdyby samorząd naprawdę wzrósł w siłę, suwerenność decyzji rady byłaby de facto trochę ograniczona – radzie nie wypadałoby podejmować pewnych decyzji. Silny samorząd zwiększałby zagrożenie ogólną dekonspiracją polemik, sporów personalnych i decyzji rady. Pojawiłoby się wreszcie poważne zagrożenie, że samorząd do spółki z rodzicami zechce pewne sprawy załatwiać poza radą pedagogiczną albo i ponad nią, np z dyrektorem, wizytatorem czy samym kuratorem. Na koniec zaś siła samorządu to groźba rozprężenia atmosfery strachu, czyli brak kontroli nad sytuacją. Dopóki samorząd nie istniał, dopóty każdy nauczyciel mógł traktować swoich podopiecznych jako klientów własnej koterii. Pamiętam jak kiedyś, pewien nauczyciel („przyjaciel dzieci i młodzieży”) zaczął się nam zwierzać z najnowszych figur politycznych w radzie pedagogicznej. Miło zaskoczeni jego zaufaniem do nas, gładko staliśmy się jego zwolennikami, owym ludem, który służył mu potem, jako wygodny argument do walki „na górze”. Charakterystyczne było to, że mówił nam tylko ogólniki typu: „moi drodzy, nastąpił czas twardogłowych” albo „coś trzeba z tym zrobić, liczę na was…”. Nie wiedzieliśmy, co popieramy ale ktoś do nas wreszcie mówił o tym, co nas dotyczyło i wyglądało na to, że ten ktoś jest po naszej stronie. Jednym słowem system był zorganizowany tak, że uczniowie i rodzice byli klientami nauczycieli – klientami w oligarchii.

Japonizacja. Jako uważny obserwator życia ludzi dorosłych będąc uczniem zanotowałem na przerwie szkolnej taką oto rozmowę dwóch mamuś:
Mamusia 1: -Tu jest podobno wysoki poziom [w szkole].
Mamusia 2: -No i bardzo dobrze. Ja nie wierzę w bezstresowe szkoły. „Mój” by się w takiej niczego nie nauczył”.

W tym przeuroczym dialogu dostrzegamy pomieszanie pewnych pojęć, to znaczy skądinąd słusznego założenia, że bezstresowe wychowanie nie ma sensu wraz z założeniem, że jeśli edukacja – to tylko szkolna. Idąc tym tropem, rzeczona mamusia oddała szkole prawo do wykonywania „klapsów” na własnym dziecku. Gdy rodzice zrzekają się swych kompetencji na rzecz instytucji zewnętrznej, powinno się nam zapalić czerwone światełko. Bo na czym właściwie polega ów „wysoki poziom”? „Wysoki poziom”, to wprowadzanie zasady odpowiedzialności zbiorowej. Zasady, która jest nie do pogodzenia z wolnością jednostki. Wysoki poziom, to zwalczanie samodzielności uczniów i edukacja totalna. Pełna kontrola nad czasem ucznia. Zgodnie z wolą rodziców… Wysoki poziom, to likwidacja spontanicznej działalności uczniów. Należy zlikwidować ostatnie pozory działalności samorządu (np. sklepik). Wysoki poziom, to lansowanie tezy, że w szkole, a także poza szkołą, uczeń powinien najpierw się uczyć, następnie uczyć i po trzecie uczyć, a następnie – po czwarte – ewentualnie wykazywać jakąś własną inicjatywę, najlepiej na życzenie „dyktatury”. Wysoki poziom, to wmawianie uczniom, że szkoła, to zakład pracy, w którym uczniowie „pracują”, dostają za to „pieniądze” (oceny) oraz „awans” (promocję). Zgodnie z tą japońską wizją w której dyrektor jest „ojcem” plemienia, ciało pedagogiczne „starszyzną”, a uczniowie „motłochem”, nie ma miejsca na „związki zawodowe”, ponieważ obowiązkiem i zarazem jedynym prawem „motłochu” jest „praca”, czyli nauka. Jednym słowem japonizacja to próba przystosowania uczniów do niezwykle wymagającego rynku pracy i dwucyfrowego bezrobocia. Mówiąc bardziej po ludzku: jest to hodowla niewolników, wędrujących za chlebem.

Wentyle bezpieczeństwa. Tam gdzie ustrój jest totalny, poddani marzą o tym, aby się z niego jak najszybciej wyrwać i uciec „na Zachód”. Z tej przyczyny większa część absolwentów szkół średnich zwyczajnie nie pamięta co się w szkole działo i spycha te nieprzyjemne wspomnienia w ciemny kąt duszy. Podczas edukacji szkolnej są jednak inne sposoby odreagowania. Tym, co w latach 90-tych chroniło uczniów przed czymś w rodzaju umysłowej choroby, były niewątpliwie wakacje i wszystkie dni wolne od nauki. W tamtym czasie praca wakacyjna jeszcze nie była tak powszechna jak dziś, a więc coś takiego jak wakacje jednak istniało. W dni wolne uczniowie odsypiali stres i nieprzespane noce. Wycieczki szkolne (m. in. zielone szkoły) pozwalały „zaprzyjaźnić się” z najgroźniejszymi belframi, którzy nagle okazywali się normalnymi ludźmi. Innym ujściem stłumionych aspiracji było marnotrawstwo energii, do którego nauczyciele zmuszali, chcąc uczniów czymś „zająć”. Przykładem takiego marnotrawstwa była walka w złej sprawie – o palarnię dla uczniów. Złe nawyki zdrowotne nie były oczywiście wyłączną winą szkoły. Ale szkoła prowokowała je, utrwalała i pogłębiała. Przed maturą uczeń był już wówczas świetnie zaznajomiony z najtańszymi gatunkami alkoholu i papierosów oraz kawy, a także narkotyków. Wentyle bezpieczeństwa umacniały ówczesny system edukacyjny.

Tak zapamiętałem polską edukację szkolną na przełomie lat 80 i 90. Powtórzę raz jeszcze: idea kształcenia ogólnego sprawiała, że szkoła średnia stawała się w istocie szkołą totalną, całkowicie organizującą życie młodego człowieka. Aby uniknąć buntów, uczniowie byli sprowadzani do zera poprzez wydawanie absurdalnych i upokarzających zarządzeń. Rodzice i uczniowie byli w tym systemie sprowadzeni do roli klientów, zabiegających o patronat nauczycielski. Podjęta też została próba swoistej „japonizacji”, czyli przystosowania uczniów do niezwykle wymagającego rynku pracy i dwucyfrowego bezrobocia. Inaczej mówiąc była to hodowla wykształconych niewolników, tułających się za chlebem. Tak pojęta „edukacja” otwierała drogę do masowych nerwic, licznych uzależnień i rozkładu wspólnoty.

Jak wspomniałem, przystępując do organizowania strony linos-herakles (ifikles.wordpress.com) podejrzewałem, że sytuacja nie zmieniła się aż tak bardzo. Dokonałem gruntownej kwerendy w internecie (efekty opublikowałem na stronie) i rzeczywiście, okazało się, że spojrzenie uczniów na szkołę w zasadzie się nie zmieniło. Owszem, przyznaję, że w szczegółach mogę nie chwytać różnych niuansów, a po reformach szkolnych trudno stosować proste analogie. Ale spojrzenie ucznia na szkołę jest niemal identyczne. Tam, gdzie uczniowie wypowiadali się szczerze i bez autocenzury – zakładam, że umiem odróżnić szczerość od szkolnej laurki – szkoła jawiła się jako swego rodzaju park jurajski, pełen agresywnych tyranozaurów (zwanych nauczycielami) i biegających pod ich nogami przerażonych welocyraptorów (czyli uczniów). Wychowania do demokracji – zero. Prawdziwego samorządu – zero. Opieki i zrozumienia – zero. Aspiracje i uczucia? Błąd w systemie. Potrzeba życia w grupie? Wyłącznie na dyskotekach i imprezach. Uczeń ma być maszyną uczącą się. Ma być doskonały. Ma mieć – niczym komsomolec – wolę „by płynąć bez wytchnienia, łamiąc po drodze wściekłość fali” (Wasilijew). Ale to jest niestety droga lucyferyczna, prowadząca do tak wielu dewiacji, że nie ma sensu ich wszystkich wymieniać. W takim „systemie wychowawczym” uczeń przede wszystkim zastanawia się nad tym „co, do cholery, jest ze mną nie tak?”. Mam ręce, nogi i głowę na karku, a mimo to ciągle nie jestem taki, jak trzeba. A może jestem za gruba? Może jestem gejem? Nic już nie rozumiem. A może tak zapalić skręta? A może wszystkiemu winni są „czarni”? A może satanizm jest OK? I tu towarzysze darscy, grodzkie, biedronie, palikoty i cała czereda innych czartów mogą już rozdawać swoje cukierki i wabić młodych padawanów do samochodu „postępu”, który ich zawiezie na ciemną stronę mocy.

Z PRL-u pamiętam niewiele. Ale szkoła była w latach 90-tych jego swoistym skansenem, muzeum historii. Jako uczeń bałem się, że potrafię przepowiedzieć przyszłość na podstawie obserwacji życia szkolnego. Sądzę, że dzisiaj uczniowie mogą myśleć podobnie, choć używają innych słów. W relacji jednej z uczniowskich blogerek z 2010 roku czytam: „Państwo chce sobie wyhodować stado niemyślących baranów. Szkoła odmóżdża – nigdy na odwrót. Najlepsi uczniowie z reguły nie mają własnego życia, żadnego zdania na żaden temat i w ogóle. Nic nie wiedzą. No, reakcje redox znają” (źródło). Na Alternatywnym Serwisie Antyszkolnym (strona z lat 2003-2005) czytam: „W 2. LO (…) poznacie w praktyce wiele ważnych pojęć związanych z nowoczesną gospodarką wolnorynkową, np. łapówkarstwo, wazeliniarstwo, wyścig szczurów, (…) nauczycie się cierpliwie znosić głupotę nauczycieli, dowiecie się, że pisanie 8 kartkówek dziennie to nic nadzwyczajnego (gdy przyjdzie Wam pisać tyle samo sprawdzianów), (…) na żywo zobaczycie na czym polegała demokracja w czasach komunizmu, przeżyjecie mnóstwo innych atrakcji i niespodzianek, które może niezbyt korzystnie wpłyną na Wasz stan zdrowia, ale na pewno dostarczą niezapomnianych przeżyć i wspomnień, którymi będziecie straszyć Wasze dzieci i wnuki” (źródło). Czy to nie jest PRL? Tkwimy po uszy w PRL-u!

 

 

Jeśli nie zmienimy celów i środków działania edukacji w Polsce, budowa niepodległego państwa polskiego będzie niczym brnięcie po pas w zaspie śnieżnej. Nie łudźmy się jednak, że system edukacyjny można pokonać szybko. Podstawą każdej zmiany jest zgromadzenie najpierw dowodów na to, iż jest ona potrzebna i stopniowe gromadzenie sił do decydującego starcia. Jeśli dysponują Państwo własnymi relacjami z życia szkolnego, chętnie zamieszczę je na mojej stronie. Nie planuję na razie nic więcej – już sama możliwość stworzenia takiej antologii daje mi wielką satysfakcję. Być może zresztą walka z systemem powinna polegać na tworzeniu alternatywnej edukacji – o czym już parokrotnie na niepoprawnych czytałem.

Spodziewam się też oporu przeciw mojej skromnej inicjatywie i to zarówno ze strony lewicowych belfrów (gdy ją zauważą), jak i ze strony konserwatywnej prawicy. Padnie wiele przykładów młodzieżowego rozwydrzenia. Okaże się, że lekarstwem na patologiczną edukację szkolną jest jeszcze więcej edukacji szkolnej… „Gnoje się powinni uczyć” – usłyszę gromy – „oni i tak mają za dużo luzu”! Pozostanie mi tylko westchnąć do nieba, aby Opatrzność użyczyła nam wszystkim więcej rozumu i właściwej miary rzeczy.

Jakub Brodacki

Lech samozwaniec

Dlaczego nie ufałem teorii FYM-a.

Myśl o tym, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim i innymi kilkudziesięcioma ważnymi politykami nie rozbił się, lecz został porwany, przez chwilę po jej rozkolportowaniu pobudziła moją wyobraźnię. Wyobraziłem sobie mianowicie, że nasi przywódcy siedzą gdzieś w ukrytych więzieniach KGB i modlą się o to, żeby Polska była Polską i wreszcie ich uwolniła.

Myśl była kusząca, bardzo literacka, ale zdusiłem ją w zarodku. Plotka należy bowiem do formy literackiej wyjątkowo niebezpiecznej. Przypomniałem sobie, jak to po śmierci prezydenta Czeczenii Dżohara Dudajewa pojawiła się wśród Czeczenów plotka, jakoby Dudajew nie zginął, lecz przeżył. Podobno widziano go kilka razy w Stambule. Ponieważ nikt nie umiał potwierdzić tej plotki, sprawa poszła w zapomnienie, natomiast przez jakiś czas skutecznie trudniła ludziom głowy i pogarszała i tak już nienajlepszą opinię o nieżyjącym żołnierzu.

Ojczyzną samozwańców jest Rosja. Nie umiem powiedzieć kiedy się to zaczęło, ale despotyczna władza cara skutecznie pobudziła wyobraźnię ludową i na początku XVII wieku bez zastrzeżeń przyjęto plotkę, że zamordowany syn Iwana Groźnego, Dymitr, nie umarł, lecz żyje. Nie chcę tu wchodzić w rozważania nad przyczynami cywilizacyjnymi i kulturowymi popularności tej plotki. Faktem jest, że wywołała ona w Moskowii okres długotrwałego zamętu, który starałem się opisać w tekście Operacja specjalna Dymitr Samozwaniec (część 1, 2, 3).

Źródłem tej plotki był nie kto inny, tylko rodzina Romanowów. Świadczy o tym wiele faktów – później skrzętnie ukrywanych przez tę rodzinę. Nie ulega wątpliwości, że byli oni tymi, którzy na dymitriadzie osobiście skorzystali, choć nie bez bolesnych tragedii rodzinnych, przygód i perturbacji. Cena jaką zapłacili Moskale za „transformację ustrojową” państwa Rurykowiczów w państwo Romanowów była wysoka. O ile Godunow próbował odbudować kraj po zniszczeniach dokonanych przez Iwana Groźnego, o tyle Fiodor (Filaret) Romanow wpędził kraj w wieloletni kryzys, którego skutki odczuwane były jeszcze w latach czterdziestych XVII wieku.

Ponieważ nie jesteśmy Rosjanami, plotka jakoby prezydencki samolot został porwany, na szczęście nie zadomowiła się w naszych umysłach. Nie próbujmy sobie nawet wyobrażać co by było, gdybyśmy jednak w nią uwierzyli. Dla tych, którzy lubią komiksy, sporządziłem serię prezentacji o Dymitrze Samozwańcu, do których obejrzenia serdecznie zapraszam!

Jakub Brodacki

PREZENTACJE:

cz. 1 – http://youtu.be/DQR8Wdbvhvo

cz. 2 – http://youtu.be/iTQjiJ3pTW4

cz. 3 – http://youtu.be/XJcsj3P1G-s

cz. 4 – http://youtu.be/jMcjwndfBuw

cz. 5 – http://youtu.be/B6puFVZ9xUg

cz. 6 – http://youtu.be/MUzBhTSNa7Q

cz. 7 – http://youtu.be/wkotyDNC9NI

cz. 8 – http://youtu.be/1FwDGt5cdSM

cz. 9 – http://youtu.be/qBJgz0pJnNo

cz. 10 – http://youtu.be/cIKzTgu-b7I

cz. 11 – http://youtu.be/mC0LEO2r9NE

cz. 12 – http://youtu.be/cBermkg7giw

(cykl jeszcze nie skończony – będą następne odcinki!)