Nieznana rosyjska relacja o katastrofie smoleńskiej

Nie wiem czy ktoś zwrócił na to należytą uwagę, a warto!

W arcyciekawym wystąpieniu Antoni Macierewicz zwrócił uwagę, że istnieje jakaś inna Rosja, która z nieznanych powodów podjęła próbę prowadzenia wspólnego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej z rządem Donaldem Tuska. Reprezentantem tej innej Rosji mógł być Dymitr Miedwiediew (http://www.youtube.com/watch?v=ZqtiSHJp4Ro proszę słuchać od 1:25). To właśnie ta inna Rosja w dniu 10.04.10 przebiła się z własną wersją wydarzeń do anglojęzycznej rządowej telewizji rosyjskiej, w którym expressis verbis przedstawiła tezę o wybuchu, który rozerwał prezydencki samolot.

Moim zdaniem ta informacja jest absolutnie sensacyjna i pozwolę sobie pociągnąć wątek „innej Rosji” nieco dalej. Jak dziś pamiętam moment, gdy w dniu pogrzebu Lecha Kaczyńskiego stałem na Błoniach i wpatrywałem się w niebo, na którym ukazał się samolot cara Miedwiediewa. Sądziłem wówczas, że nadlatuje morderca, bo mordercy w kryminałach uwielbiają powracać na „miejsce zbrodni”. Było to jednak myślenie nielogiczne, bo jakimże miejscem zbrodni miałby być krakowski Wawel?

Dzisiaj odnoszę wrażenie, że Miedwiediew w wyrazisty sposób dał do zrozumienia, że istnieje jakaś „inna Rosja” i być może nie wahał się ryzykować życiem, aby ten komunikat poszedł w świat. Ta „inna Rosja”, która chciałaby się zmodernizować i zapewne stać się jeszcze bardziej niebezpieczna, ale inna… „Inna Rosja”, która wcześniej nie wahała się podjąć oferty… polskiego prezydenta.

Sprawa zbrodni dokonanej na Lechu Kaczyńskim staje zatem w innym świetle. Chciałbym, abyśmy raz jeszcze przemyśleli doświadczenie – nomen omen – DYMITRIADY z początków XVII wieku, której treść skrótowo przedstawiłem kilka miesięcy temu w prezentacji multimedialnej. Nie stawiam tu kropki nad i, ale wnioski chyba nasuwaja się same. I w moich oczach stawiają one Lecha Kaczyńskiego w jeszcze bardziej korzystnym świetle, niż do tej pory.

Jakub Brodacki

Na stadionie narodowym zawalił się dach

(tekst opublikowany 9 maja 2012 na niepoprawnych)

Nie do uwierzenia! Wieść obiegła całą ulicę. Pobiegłem zaraz do telewizorni.

I trochę się zawiodłem. W TVN jakaś zakonnica pobiła dziecko, a agent Tomek lansuje się wśród działaczek Solidarności protestujących przed Sejmem. Mediodajnie milczą.

W internecie w gąszczu informacji coś niecoś się przebija… Okazuje się, że zawalił się dach nad jednym z wejść. Nikt nie ucierpiał. Naprawa na koszt niezidentyfikowanego „wykonawcy”. A więc jakby nic się nie stało.

A w domu? Dziękuję. Wszyscy zdrowi.

Jakub Brodacki

LINK DO INFORMACJI:
(http://redakcja.sportifo24.pl/1935,na-stadionie-narodowym-zerwal-sie-suf…|utmccn=%28direct%29|utmcmd=%28none%29&__utmv=-&__utmk=136892659#)
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1019393,title,Zarwal-sie-sufit-nad-jednym-z-…
http://euro.wp.pl/title,Zerwal-sie-sufit-na-Stadionie-Narodowym,wid,1447…
http://www.wprost.pl/ar/305536/Tomaszewski-o-Narodowym-nie-wiadomo-czy-n…

I tu jeszcze taki smaczek: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=xbEvOIm6qQU

Moskiewski nakaz karny

Europejski nakaz karny z drugiej strony lustra. Kilka lat temu cała prawicowa blogosfera oburzała się (i słusznie) europejskim nakazem karnym, w imię którego można oddać polskiego obywatela pod jurysdykcję obcych sądów.

(opublikowane 11.06.2013 na niepoprawnych)

Dzisiaj Moskwa próbuje wyrobić sobie podobne prawo metodą kolejnych precedensów i przesuwania swojej jurysdykcji coraz bardziej wgłąb prawa polskiego. Konsekwetnie zwraca na to uwagę i przestrzega nas nieoceniony Antoni Macierewicz (http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=ct6U1Am0jYs). Jako że strona reprezentująca państwo polskie uznała winę pilotów prezydenckiego samolotu w spowodowaniu katastrofy smoleńskiej, państwo rosyjskie postanowiło tym nieżyjącym Polakom wytoczyć proces na własnym terytorium i przed rosyjskim sądem. A dalej będzie tak jak w dowcipie o faraonie Ramzesie i sowieckich uczonych. „Jak się dowiedzieliście, że ta mumia to Ramzes?” – pytają uczeni amerykańscy. „No jak to jak?” – oburzają się uczeni sowieccy – „przyznał się”.

Mówiąc serio, łatwo się domyślić jakie mogą być tego dalsze konsekwencje. Prawo rosyjskie zezwala na tropienie „terrorystów” także poza granicami Rosji. Innymi słowy Rosja nie uznaje suwerennosci innych krajów w kwestii udzielania gościny osobom, które z dowolnego powodu państwo rosyjskie uzna za „terrorystów”. Teraz Rosja precedensowo rozciąga swoją jurysdykcję na wszystkich obywateli polskich, zrównując ich status ze statusem terrorystów. Jeśli lot prezydenckiego samolotu nie był lotem wojskowym, tylko cywilnym, to stąd już tylko malutki kroczek do zawładnięcia polskim cywilnym wymiarem sprawiedliwości, z początku w zakresie prawa karnego, a potem w prawie cywilnym. W prawie administracyjnym dotyczącym uchodźców z Czeczenii już w znacznej mierze obowiązuje prawo moskiewskie, gdyż polskie urzędy imigracyjne niejednokrotnie ustalały tożsamość czeczeńskich uchodźców na podstawie opinii nadsyłanych z Moskwy…! Nikt w Polsce odtąd nie może się czuć bezpieczny. Pokazuje to przykład historyczny.

Człowiek w prawie rosyjskim jest od niepamiętnych czasów niewolnikiem państwa, tak zwanym „chołopem”. W dawnych wiekach istniało wiele kategorii takich niewolników, jak choćby ludzie starzy, ludzie nadani, ludzie stradni, ludzie dziedziczni, ludzie roboczy, ludzie pełni itp. Państwo moskiewskie było oparte na niewolnictwie, a jedyną formą emancypacji była kozacczyzna. W niewolę można było wpaść na wiele sposobów: poprzez ożenek z niewolnym, przez niektóre rodzaje pożyczek, najem, przestępstwo, dobrowolne poddaństwo lub kupno i urodzenie w chołopstwie. Ale przede wszystkim można było być pojmanym lub porwanym.

W tym niewolniczym „społeczeństwie” narodziła się sado-masochistyczna koncepcja zniewolenia całego świata już w roku 1439. Gdy Bizantyjczycy zawarli z zachodnim chrześcijaństwem unie florencką, Moskwa – jako jedyne suwerenne państwo prawosławne – uznała się za strażnika ortodoksji i prawego spadkobiercę chrześcijańskiego cesarstwa powszechnego. Od tej pory, a w szczególności od czasu upadku Konstantynopola (1453) Moskale umacniali się w przekonaniu, że ich suwerenność ma charakter absolutny i wykluczający suwerenność innych państw, których podmiotowość uznawali z rosnącą niechęcią i niejako chwilowo. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Początkowo nie mogli sobie pozwolić na podbicie całej Europy, więc zaczęli od Litwy, której ruskie ziemie nieustannie uznawali za swoje dziedzictwo. Trudno o bardziej absurdalne roszczenia terytorialne, bo czy jakiekolwiek państwo na świecie żąda oddania ¾ terytorium innego państwa? A jednak przez wieki Moskwa zdobyła to, co chciała z nawiązką, a wojska rosyjskie wkroczyły w 1814 roku do Paryża. Kolejną odsłoną moskiewskiego sado-masochistycznego „uniwersalizmu” był oczywiście bolszewizm, który nadawał Moskwie status lidera świata postępu i egzekutora historycznej konieczności.

Moskiewskie prawo było w ciągu wieków stopniowo, niezauważenie, implantowane do prawa polskiego. O ile wiem, nie powstało żadne opracowanie na ten temat, choć temat jest ciekawy i wart głębszej analizy. Zasygnalizuję tu tylko kilka znanych mi faktów. Na przykład zwróćmy uwagę na istotny fakt, że negocjacje dyplomatyczne toczono zawsze w języku ruskim, który nie miał żadnej oficjalnej, „kanonicznej” wersji, co dawało pole do licznych nadużyć językowych i wysuwania absurdalnych pretensji, opartych choćby o błędy gramatyczne. Inny przykład: na sejmie w 1646 roku wprowadzono do prawa polskiego niebezpieczny precedens nakazujący ściganie i karanie każdego szlachcica, który by na terenie Rzeczypospolitej podawał się za carewicza (konstytucja Deklaracja o Łubie szlachcicu polskim, http://www.wbc.poznan.pl/Content/64550/directory.djvu skan 47-48). Prawo to ograniczyło wolność poruszania wolnemu obywatelowi, którego Moskale ze złą wolą posądzali o ambicje bycia carem (zapis w konstytucji: „tegoż Jana Łubę nigdzie z państw naszych za granicę wypuszczać nie mamy”). Znany jest też zapis pokoju Grzymułtowskiego, dający Moskwie prawo upominanania się o prawa prawosławnych na terytorium Rzeczypospolitej. Zawdzięczamy ten rozkoszny przepis wielkiemu królowi Janowi III Sobieskiemu, którego tak przecież czcimy… No a już klasycznym implantem prawa moskiewskiego były słynne moskiewskie gwarancje dla ustroju Rzeczypospolitej z 1768 roku, których uchwalenie doprowadziło do wybuchu konfederacji barskiej. Wszystkie te prawne manipulacje legalizowały moskiewska samowolę i moskiewskie apetyty w oczach świata, stopniowo demontując polską suwerenność w oczach innych narodów.

Dla poddanych wielkich książąt litewskich, a potem poddanych króla polskiego, moskiewskie apetyty wiązały się z wyjątkowo przykrą dolegliwością, jaką było branie de facto w jasyr jeńców i osadzanie ich na pustkowiach państwa moskiewskiego. Jeńcy automatycznie stawali się niewolnikami w służbie państwa moskiewskiego i zaludniali Syberię. Ta piękna ziemia znaczona jest szlakiem polskich, litewskich i ruskich mogił. Nie pomagały traktaty zawierane po każdej kolejnej wojnie, dotyczące wymiany jeńców. Jeńcy w większości nie wracali do ojczyzny, choć znane są przypadki zbrojnych buntów na Syberii oraz ucieczek dzielnych Sarmatów wszystkich wyznań i narodowości, którzy wędrując nieraz na własnych nogach wiele tysięcy kilometrów, mogli stanąć na granicy Rzeczypospolitej i z płaczem ucałować tę ukochaną ukrainną ziemię, na której ciągle jeszcze mogli się czuć wolni.

Antoni Macierewicz wezwał nas wszystkich, aby przeciwstawić się planom urządzenia w Moskwie procesu nieżyjących polskich pilotów poprzez inicjatywę ustawodawczą, która by to uniemożliwiła. Mam nadzieję, że Pani Ewa Stankiewicz podejmie to wyzwanie. Jako obywatel chętnie się włączę w tę inicjatywę w miarę moich skromnych możliwości i myślę, że każdy z nas aktywnie poprze tę inicjatywę. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że projekt ustawy powinien przewidywać różne pułapki. Należy bezwzględnie wykluczyć jakiekolwiek ingerencje Moskwy we wszystkie rodzaje prawa, także prawa zwyczajowego i europejskiego, obowiązującego na terenie Polski, jak również w prawo procesowe: karne, cywilne i (a zwłaszcza!) administracyjne. Ponieważ prawo w Polsce w znacznym stopniu stanowią wyroki sądów (zwłaszcza sądów administracyjnych, ale nie tylko), należy i to prawnie zablokować. Trzeba także przewidzieć ewentualność wprowadzenia „moskiewskiego nakazu karnego” tylnymi drzwiami, choćby przez NATO lub Unię Europejską. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że podczas szczególnych zawirowań na arenie międzynarodowej, NATO lub UE podejmą jakieś niebezpieczne zobowiązania, które uderzą w polską rację stanu i umożliwią „moskiewski nakaz karny” a nawet „moskiewski nakaz cywilny” w oparciu o prawo międzynarodowe. Kolejnym krokiem jest wprowadzenie odpowiednich zabezpieczeń w konstytucji. Byłoby ponurym chichotem historii, gdyby instytucje, które miały nas bronić przed moskiewską zachłannością, stały się jej narzędziem.

Jakub Brodacki

Moja wizja relacji Polska-Europa-Rosja

Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby Polski do Unii Europejskiej, gdyby nie mniej lub bardziej dyskretne poparcie Moskwy dla tej inicjatywy.

Ze względu na różnice wykształcenia, specjalizacji i wrażliwości każdy myślący człowiek postrzega suwerenność Polski na innym poziomie, z rozmaitym nasileniem i zaangażowaniem emocjonalnym. Bez wątpienia jednak suwerenność to przewodni wątek ostatnich 22 lat naszej historii. Nasz kraj systematycznie traci wszelkie realne, jak i formalne cechy kraju suwerennego z przerażającą szybkością.

Ponieważ uważam, że naprawdę „warto rozmawiać”, zawsze z zainteresowaniem słucham poglądów skrajnie przeciwnych, pod warunkiem jednak, że wypływają z tych samych szlachetnych, patriotycznych pobudek. Sądzę, że na polskiej prawicy każdy – mniej lub bardziej – bije się z myślami; miotamy się pomiędzy dwoma wizjami relacji Polska-Europa-Rosja. W jednej z nich należy jak najszybciej uciec od Rosji, oderwać się od niej za wszelką cenę – nawet za cenę formalnej utraty suwerenności na rzecz Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych lub Niemiec czy kogolwiek innego. Według drugiej wizji powinniśmy przede wszystkim pozbyć się „Żydów”, czyli światowej lichwy, która po 1989 roku „napadła” na Polskę i zrabowała wszystko to, co tutejsi we współpracy z Sowietami jednak stworzyli. W moim odczuciu oba te skrajne poglądy są nie tyle fałszywe, ale wybiórcze i nie ukrywam, że ulegałem do tej pory jednemu z nich – to znaczy przekonaniu, że co by nie było, popadnięcie w zależność od Rosji to wariant najgorszy z możliwych.

Rzecz w tym, że ten „najgorszy wariant” egzystuje sobie w najlepsze właśnie w ramach Unii Europejskiej. Aby zrozumieć ten fenomen, trzeba sobie odpowiedzieć krótko na pytanie czym właściwie jest Polska.

Państwo egzystujące w ramach ONZ pod tą nazwą jest – jak pokazuje historia ostatnich 22 lat – zarządzane metodą mongolską. To nie oznacza, że wcale nie da się tutaj żyć; o nie, mongolskie elity do 2010 roku rozumiały przynajmniej tyle, że tubylcom trzeba pozostawić minimum autonomii, aby po prostu nie zarżnąć dojnej krowy (napadając na ościenne kraje Chanat Krymski nigdy nie niszczył ich do cna, ponieważ straciłby źródło utrzymania). Co więcej, elity te rozumiały również, że opłaca się w Polsce inscenizować demokrację, gdyż dzięki tej inscenizacji można w nieskończoność wyłudzać od zachodnich sponsorów gigantyczny haracz na kolejne inscenizacje, jak na przykład tak zwaną „budowę autostrad”.

Krótko mówiąc „Polska pod panowaniem mongolskim” egzystująca pod nazwą „Polska” wynegocjowała sobie członkostwo i została członkiem Unii Europejskiej.

Z biegiem lat dochodzę do wniosku, że nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby Polski do Unii Europejskiej, gdyby nie mniej lub bardziej dyskretne poparcie Moskwy dla tej inicjatywy. PRL miał dla Sowietów ograniczoną przydatność jako rezerwuar niewolników i swego rodzaju „park intelektualny”, w którym można było testować różne pomysły socjotechniczne i wykorzystywać polski patriotyzm dla rozwoju własnego imperium. Ale jak wiadomo Sowiety zbankrutowały, nie mogąc wytrzymać presji dolara, więc aspiracje Moskwy skoncentrowały się ściśle na zaspokajaniu dojmującego głodu wartościowych pieniędzy. Mongolska „Polska” jest dla Moskwy kąskiem o wiele bardziej cennym będąc członkiem Unii Europejskiej, konsumując europejskie dotacje i następnie płacąc Rosji za gaz po możliwie najwyższej cenie.

Tym samym twierdzę, że Polska nie jest członkiem Unii Europejskiej; natomiast Polska mongolska jak najbardziej. W tym sensie mam nieskrywany żal do elit europejskich o to, że dały się nabrać na tak dziecinną i łatwą do odczytania inscenizację; nie wątpię, że kraje takie jak Anglia, Francja i Niemcy wiedziały co robią; boli mnie tylko, że inne kraje UE pozwoliły i pozwalają bezczelnie się okradać – rzekomo przez Polaków, a w istocie przez Mongołów posługujących się nienaganną polszczyzną i w ogóle wszystkimi możliwymi językami z Jidysz włącznie.

Krótko mówiąc ci wszyscy, którzy wierzą w „jedność słowiańską” i z nadzieją patrzą na Rosję mają po prostu całkowicie błędny obraz sytuacji. Moskwa owszem, Polsce pomoże, ale tylko Polsce zarządzanej przez Mongołów, a i to tylko wtedy, gdy ci Mongołowie będą posłusznie rabować całą zachodnią wspólnotę. Ostatnio zjawisko to się nasila w tym sensie, że Moskwa jest bardziej niż kiedykolwiek głodna pieniędzy, przeto żąda nie tylko pieniędzy za gaz, ale w ogóle wszystkiego, co w Polsce ma jakąkolwiek wartość. Każda próba nieposłuszeństwa w tym zakresie będzie surowo karana – przekonał się o tym ostatnio Sławomir Petelicki.

Wbrew temu co twierdzą niektórzy, nie uważam PiS-u za udziałowca mongolskiego konsorcjum zarządzającego Polską, ale raczej swego rodzaju „wypadek przy pracy”. Nieopisany entuzjazm, w jaki społeczeństwo polskie wpadło po wejściu do UE chwilowo wyzwolił postawy spontaniczne, których efektem było odsunięcie najbardziej skompromitowanych mongolskich poborców od władzy, choć pomniejsi mongolscy przywódcy przewijali się także przez cały okres rządów PiS – co do tego nie mam złudzeń. Mimo to zachowania spontaniczne nie leżą w interesie Mongołów, gdyż podważają prawowitość ich władzy. Mongolskie konsorcjum poprosiło więc Moskwę o pomoc i uzyskało ją, czego finałem były wydarzenia 10.04.2010 i wszystko to, co było potem.

Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze, niezależnie od tego kto naprawdę Polskę rabuje i niszczy przez ostatnie dwudziestolecie, nie należy oczekiwać pomocy ze strony wielkiego „słowiańskiego” brata. Po drugie, nie należy też utożsamiać kraju o nazwie „Polska” z Polską, a co za tym idzie wszelkie sojusze, w których ta „Polska” uczestniczy należy traktować jako sojusze co najwyżej postulowane. Jesteśmy w punkcie wyjścia: nie mamy niepodległości; wygranie przez PiS wyborów może nam pomóc, ale nie pokładałbym w tym zbyt wielkiej nadziei. Cały nasz wysiłek powinien iść w kierunku samoorganizacji (zdolności do przejęcia kontroli nad krajem, patrz mój tekst Otium dla mas) oraz analizy sytuacji międzynarodowej pod kątem skłócenia wielkich mocarstw, ponieważ dzięki skłóceniu mocarstw może zaistnieć szansa odzyskania wolności. Pod warunkiem, że będziemy na to gotowi i odzyskamy sarmacką samoświadomość.

Jakub Brodacki

Minimum patriotyczne czyli Konfederacja Warszawska

Zybertowicz: są wolne krzesła dla VIP-ów. Zaproponował też minimum patriotyczne w istocie oparte na konfederacji warszawskiej!

„Obiecujemy to spólnie (…) którzy jestechmy dissidentes de religione [poróżnieni w wierze], pokój miedzy sobą zachować (…). Wszakże przez tę konfederacyją naszę zwierzchności żadnej (…) nie derogujemy [nie ujmujemy]”. (Źródło). Tak najogólniej można streścić program profesora Zybertowicza. Sformułował on minimum programowe, wokół którego powinni zgromadzić się wszyscy, którzy po 10 kwietnia 2010 roku zawstydzili się za swoje państwo i zrozumieli, że muszą natychmiast włączyć się do życia publicznego. W ramach tego minimum „Polska i własne, sprawne państwo jest potrzebne”. A także „można być dobrym Polakiem nie będąc katolikiem, można być dobrym Polakiem nie będąc osobą wierzącą, można być dobrym Polakiem mając poglądy lewicowe, prawicowe albo nie posiadając jasności w tej materii”. Ale – tu dodał niezwykle ważne zastrzeżenie – „nie można być dobrym Polakiem nie rozumiejąc kulturowej i organizacyjnej roli Kościoła katolickiego w dziejach Polski” (Źródło).

Tak ogólnie sformułowana deklaracja ideowa nie zawiera żadnych przepisów wykonawczych, podobnie jak nie zawierała ich konfederacja warszawska z 1573 roku, bo ich zawierać nie mogła. Próby prawnego opisania „kulturowej i organizacyjnej roli” polskiej tolerancji były i będą z góry skazane na niepowodzenie, gdyż tolerancja jest postawą dynamiczną, ściśle zależną od intencji tych wobec których ma obowiązywać. Wykorzystywanie wolności religijnej dla celów stricte antypaństwowych, sekciarskich, jak to miało miejsce w przypadku niestety polskich arian (w PRL-u komuna uważała ich za swoich ideowych protoplastów!) nie może być tolerowane. Nie można również tolerować tworzenia w przestrzeni publicznej sztucznych mniejszości pseudoreligijnych, pseudoetnicznych czy obyczajowych. Prywatnie wolno każdemu wierzyć choćby i w koci ogon, na wydzielonej części plaży wolno też opalać się w stroju Adama i Ewy, wolno też sobie wyobrażać, że będąc „górolem” jest się kimś lepszym od Mazurów, ale nie wolno z tego powodu żądać specjalnych przywilejów, bo państwo jest świątynią, w której należy się zachowywać taktownie.

Jeśli te dwa porządki: życie prywatne i życie publiczne w sposób obcesowy i nietaktowny próbujemy pogodzić, dochodzi do konfuzji. Moja własna ścieżynka jest raczej ścieżką obok drogi kościoła i czasem tę drogę przecina, czasem idzie ponad nią, czasem pod nią, a czasem odchodzi w gąszcz leśny, gdzie dla poczciwych i spokojnych parafian zbyt wiele jest pokrzyw i komarów, a nawet kleszczy. Już jako nastolatek zorientowałem się, że chrześcijaństwo to jednak nie jest moja bajka a próba pogodzenia mojej ścieżki z drogą kościoła doprowadzi do tego co widzimy na przykładzie autostrad budowanych przez Platformę Obywatelską: owszem drogę wybudowano, nawet na oko ładnie wygląda, ale zbocza wiaduktów nieumocnione i główna nawierzchnia prędzej czy później zapadnie się od mrozów i deszczu.

Do 10 kwietnia pozostawało mi więc przyglądać się temu, co budują inni i przynajmniej im nie przeszkadzać. 10 kwietnia był jednak dniem, w którym przed moim pokrzywiskiem i komarowiskiem pojawił się buldożer, a za jego sterami dwugłowy orzeł z sierpem i młotem w pazurach. Uznałem, że jeśli nie w jakiś inny sposób, to przynajmniej piórem i wyobraźnią powinienem włączyć się w życie publiczne bez względu na to, czy się to komu podoba, czy nie. Teraz zaczyna się jednak nowy etap kontrrewolucji. Zybertowicz stwierdził, że na miejscach dla VIP-ów są wolne krzesła. Co zatem mogę wnieść do wspólnego dobra?

A więc kapkę autoreklamy. Od dawna interesuję się historią staropolskiej demokracji. Jest to skarbnica mądrości, z której można czerpać garściami, jeśli się wyczuwa ustrojowe niuanse i z pełną świadomością upływu czasu – 400 lat to nie jest mało. Ale wydaje mi się, że ostatnio odnalazłem brakujące ogniwo (przedstawiłem w tekście Otium dla mas). Ponieważ polska prawica żyje w świecie skojarzeń sienkiewiczowskich, można z tych skojarzeń stworzyć nowoczesny język demokratyczny, który doskonale tłumaczy niezrozumiałe często zjawiska ze świata massmediów i narracji rządowej. Od dawna interesuję się także wpływem edukacji szkolnej na mentalność społeczeństwa (tutaj) – i tu pozostaję w gruntownej niezgodzie z niemal całą prawicową opinią publiczną. Szkoła jest dla mnie wynalazkiem stricte niehumanitarnym, antyszlacheckim, antyobywatelskim, a wszelkie pożytki jakie się z niej wynosi nie wynikają z natury szkoły, ale z natury rzeczy. Gdyby nie było szkoły byłoby coś innego i kto wie, czy tajne komplety (czytaj: edukacja domowa) nie są lepszym rozwiązaniem, niż krzywienie kręgosłupa w niewygodnych ławkach na bzdurnych lekcjach historii, napisanych z grubsza rzecz biorąc jeszcze przez Naruszewicza a potem „zmodernizowanych” przez historyków zaborczych i sowieckich. A więc mogę się też włączyć w coraz częściej postulowane równoległe nauczanie historyczne.

Ze zdolności mogę wymienić jakie takie zdolności organizacyjne (organizowałem i współorganizowałem konferencje, imprezy plenerowe i artystyczne, potrafię też wydawać książki i czasopisma) oraz publicystyczne. Posiadam obycie z pracą w administracji i znam niuanse mentalności urzędniczej biurwy. Zetknąłem się też z pracą parlamentarną na poziomie samorządowym.

Jednym słowem jestem (jak wielu z nas) podchorążym naszego „pełzającego rokoszu” i kandydatem na podporucznika w cywilnym pospolitym ruszeniu. Muszę co prawda zadbać o bliskich i ogródek, ale i w dziedzinie „naturoterapii” próbuję przynajmniej udostępnić szerszej publiczności dawno zapomniane źródła. Jeśli w Polsce panuje głód utajony spowodowany nadmiernym spożyciem soi i kukurydzy (które znajdują się już nawet w paszy dla zwierząt rzeźnych), to stare ziołolecznictwo, mające charakter „pierwszej pomocy survivalowej”, może dopomóc mojemu Narodowi w przetrwaniu licznych epidemii cywilizacyjnych.

Są wolne krzesła dla VIP-ów, na zasadach opisanych w wiekopomnej konfederacji warszawskiej. Nie bójmy się ich zająć, choćby na chwilę. Podobno żyje się tylko raz.

Jakub Brodacki