Wojownik sarmacki

wojownik sarmackiOjczyzna daleko, ocalenie i honor przed nami, wstyd i zguba za nami!

Tak właśnie brzmieć miały słowa Jana Piotra Sapiehy pod Rachmańcami 2 października 1608 roku, gdy na galopującym koniu, raniony w twarz i z orężem w dłoni dopadł swoich dwóch odwodowych chorągwii husarskich i dwóch petyhorskich, wzywając ich, aby natychmiast ruszyli do szarży. Chwila była doprawdy odpowiednia, bo w bitwie toczonej z wojskami moskiewskimi kniazia Iwana Szujskiego, wszystko szło na przekór zamiarom litewskiego wodza. Naprzód walczący po jego stronie Moskale dowodzeni przez Aleksandra Lissowskiego „nie potkawszy się, tył podali”. Potem lekka jazda (tzw. „kozacka”) trzy godziny strzelała się z nieprzyjacielem i ścierała wręcz, mając „szczęście jednakie” i nawzajem się „wspierając po dwakroć”. Ale nieprzyjaciel przeważał liczebnie. Gdy Iwan Szujski uderzył po raz trzeci, nastąpił kryzys morale. Lekka jazda zaczęła ustępować z pola, a roty petyhorskie, posłane w posiłku, nawet nie starły się z nieprzyjacielem i także zaczęły ustępować. Ruszył się więc i pułk Wilamowskiego z prawego skrzydła, lecz i oni bez starcia z wrogiem „tył podali, że aż za chorągwiami jego mości [pana Sapiehy] ledwie się pozostali”.

Widząc tę bezwstydną rejteradę, Sapieha pchnął swój doborowy odwód. Widząc to pozostała część wojska odzyskała animusz i sytuacja została uratowana. Wojska Szujskiego nie wytrzymały impetu szarży połączonych sił Sapiehy, które uciekających Moskali ścigały cztery mile, bijąc i siekąc. Jak podaje autor dziennika bojowego sapieżyńców, wielu moskiewskich rotmistrzów wzięto do niewoli, a wśród jeńców byli nie tylko Węgrzy i Niemcy, ale nawet (o zgrozo) najemni Polacy, którzy mieli swoją chorągiew i moskiewskiego rotmistrza!

Najwidoczniej car Wasyl Szujski nie żałował grosza bezwstydnikom. A miał tego grosza skarbiec moskiewski ciągle jeszcze spore zasoby. Położona na północ od Moskwy Ławra Troicka w Siergiejewie słynęła bowiem nie tylko z cieszącego się czcią wiernych grobu swego założyciela, mnicha Sergiusza, lecz także z legendarnych wotów dziękczynnych pieczołowicie przechowywanych w monasterze przez tamtejszych czerńców (prawosławnych „mnichów”). Większość wojska Sapiehy była zapewne najgłębiej zainteresowana łupami, ale sam wódz litewski miał na oku ważniejsze cele. Zdobycie Ławry oznaczałoby ostateczne odcięcie Moskwy od dostaw żywności z północy, gdyż od południa szlaków pilnował już książę Roman Rużyński ze swoimi dzielnymi pułkami (patrz mój tekst Pijany Hannibal).

Sapieha pod Ławrą

Niedługo po bitwie pod Rachmańcami Sapieha podszedł pod mury Ławry, którą należało zdobyć. Jakoż i nazajutrz po bitwie pod Rachmańcami przed samym wieczorem zatoczono pod murami Siergiejewa dwa działa, z których strzelono do monasteru, „czerńcom na dobrą noc”.

Pod murami tej fortecy Sapieha spędzi wiele miesięcy, lecz nie bezowocnych. W samej stolicy moskiewskiej bojarzy cisnęli cara Szujskiego, aby się z „Litwą pojednał, albo więc państwa im ustąpił”, ale car wybłagał, aby stolicy nie poddawali. A więc dzień po dniu morale Moskwy systematycznie słabło, choć stolica ciągle pozostawała niezdobyta. Poddało się natomiast miasto Rostów, wraz z przebiegłym swym metropolitą, Filaretem Romanowem, ojcem przyszłego cara Michała. Również i Jarosław, Uhlicz, Włodzimierz, Perejasław, Wołogda, Suzdal, Galicz – czyli miasta na północ i wschód od Moskwy – uznały władzę Dymitra Samozwańca II (przy okazji wyzwolono też trzymanych w niewoli w Galiczu kilkuset znacznych Polaków). Miasta te co prawda potem wracały pod władzę Szujskiego, lecz i Sapieha nie próżnował, bijąc owych „zmienników” (zdrajców) niemal zawsze zwycięsko, a wyróżniał się w tych bojach Aleksander Lissowski.

Co kilka dni, a nieraz i codzień także i czerńcy siergiejewscy pod wodzą kniazia Grzegorza Dołgorukiego, Aleksandra Gołochwastowa i archimandryty („opata”) Joasafa urządzali wycieczki za mury, przede wszystkim po drewno, bo styczeń 1609 roku do ciepłych nie należał. Ich sytuację pogorszyło też przybycie w mury fortecy okolicznej ludności, która cierpieć będzie głód, zimno i zarazę, jednak jęk, płacz i narzekania nie obchodziły dowódców, którzy woleli narazić ludność, niżeli sprzeciwić się woli cara Szujskiego. Sapieha strzelał z dział, lecz na próżno – kaliber ich był zbyt mały, aby przebić potężne mury. Dwa szturmy jesienne 1608 roku nie przyniosły efektu; oblężeńcy kopali tunele pod murami i porywali Litwinów z okopów, wywiadując się o kopanych minach. Sapieha zacisnął pierścień oblężenia, odcinając oblężeńców od wody, co wywołało bunt i ucieczkę znacznej części załogi. Ci którzy pozostali na murach, byli niemal zawsze pijani od gorzałki; nie stronili od wódki także i sami dowódcy, którzy „ni o czym nie myślą, tylko piją dzień w dzień. Zawsze pijani”.

Z nadejściem zimy ustały szturmy, więc i moskiewska załoga poczuła się raźniejszą. Wnet sięgnięto do spichlerzy, a że w fortecy niemało wciąż było młodych dziewcząt, bawiono się w najlepsze, przez co wkrótce syfilis zebrał swoje okrutne żniwo. Również i szkorbut kosił Moskali bez litości. Żarty, hulanki i swawole zmieniły się w ogólną rozpacz, gdy grzebano dziennie 30 do 40 ludzi, a jęki konających rozlegały się wokoło.

Upór obrońców doprowadził ich do ściany, za którą nie było innego wyjścia jak bić się do ostatka. Zgodnie z ówczesnym obyczajem wojennym forteca, która biła się długo i dawała we znaki oblegającym, nie mogła liczyć na litość zarówno w przypadku zdobycia, jak i nawet honorowej kapitulacji, gdyż rozwścieczonego wojska nie powstrzymałby przed dokonaniem rzezi nawet najlepszy dowódca. Co gorsza czas grał na niekorzyść Sapiehy. Car Szujski zawarł sojusz z uzurpatorem szwedzkiego tronu, Karolem IX Sudermańskim, który wysłał mu z pomocą liczne wojska pod dowództwem Jakuba Pontusa de la Gardie. Aleksander Zborowski odnosił wprawdzie nad nimi zrazu zwycięstwa, lecz nieprzyjaciel był coraz liczniejszy. W czerwcu 1609 roku Sapieżyńcy ruszyli więc do trzeciego już szturmu na Siergiejewo, jednak bez skutku. 7 sierpnia po raz ostatni spróbowano szczęścia, ale na niebie ukazały się świetlne zjawiska wywołane przez roje aerolitów (kamiennych meteorytów), wojsko wzięło je za zły omen i szturm rozlazł się w ogólnym nieporządku.

Zdolny wódz moskiewski Skopin Szujski, wzmocniony posiłkami króla szwedzkiego podchodził coraz bliżej, toteż Sapieha zmuszony był wyprawić się przeciw niemu pod Kalazin, gdzie trwały czas dłuższy potyczki. Potyczki i harce ciągnęły się i w następnych dniach, gdy dotarła z Tuszyna wiadomość, która odebrała wojsku chęć do walki: król Zygmunt III Waza wypowiedział wojnę Moskwie.

Król Zygmunt wyrusza pod Smoleńsk

Długo roztropny król zwlekał z podjęciem decyzji. Powodów do wypowiedzenia wojny było aż nadto: nieuwolnienie w terminie jeńców, niewysłanie posłów do Rzeczypospolitej dla zatwierdzenia traktatu, knowania z uzurpatorem szwedzkiego tronu Karolem Sudermańskim. Były też i rozmaite preteksty, jak choćby i ten, że Zygmunt III po kądzieli odziedziczył prawa Jagiellonów do panowania nad Rusią, że Moskwa bezprawnie zagarnęła Litwie liczne terytoria z ziemią siewierską i Smoleńskiem na czele. Było to co prawda niemal sto lat wcześniej, ale do tej pory nie zawarto stałego pokoju, kontentując się ciągle przedłużanymi rozejmami, albowiem Moskwa uparcie nie chciała zrzec się swoich mniemanych praw do Rusi litewskiej. Najwyraźniej król sam zgłaszał swoje pretensje do tronu, ale sądzimy, że serio o tronie moskiewskim nie myślał. Namawiał do wojny także Oleśnicki, ostrzegając króla, że „ten naród, na którąkolwiek stronę padnie, skoro uspokoją rzeczy swe, a zwłaszcza jeśliby padło na stronę Szujskiego, pewnie Wasza Królewska Mość i Rzeczpospolita nic sobie dobrego, spokojnego z owąd obiecować nie możesz”. Do wojny też parli kanclerz litewski Lew Sapieha i starosta wieliski Aleksander Gosiewski. Rużyński, Zborowski i Sapieha trzymali Moskwę za gardło; liczono więc przynajmniej na to, że łatwo będzie zdobyć potężny, lecz osamotniony Smoleńsk. Należało jednak działać szybko, ponieważ zdolny moskiewski wódz Skopin Szujski sprawiał coraz więcej kłopotów.

Decyzja królewska źle jednak wpłynęła na morale armii Dymitra Samozwańca II, a w tym i wojska Sapiehy. Żołnierze obawiali się, że z nadejściem wojsk królewskich przepadną ich obiecane „zasługi”, a żołd przejdzie im koło nosa. Za namową kniazia Rużyńskiego wojsko w Tuszynie zawiązało więc konfederację, chcąc sprzedać Dymitra Samozwańca w zamian za żołd Rzeczypospolitej. Początkowo Sapieha nie chciał przystąpić do konfederacji. To rozwścieczyło Rużyńskiego, który przybywszy z wojskiem pod Siergiejewo „naszedł na szałas jego mości z dobytą bronią”. Szczegółów tego zajścia nie znamy, ale ostatecznie pułk Sapiehy przyłączył się do konfederacji. Tymczasem na miejsce przybyli królewscy posłowie – Krzysztof Zbaraski i Stanisław Stadnicki. Konfederaci frymarczyli zasługami swoimi, posługiwali się też prawami carowej Maryny jako argumentem w negocjacjach. Samozwańca rychło przestano w ogóle brać pod uwagę, a Rużyński nazywał go „moskiewskim sukinsynem”. Nic dziwnego, że w noc z 6 na 7 stycznia 1610 roku Samozwaniec uszedł z Tuszyna w towarzystwie kozaków dońskich i kilku wiernych mu Polaków.

W tym samym czasie, widząc, że dłuższe obleganie Siergiejewa nie jest już możliwe, Sapieha postanowił odstąpić od oblężenia. Gdy oblężeńcy spostrzegli odejście swych prześladowców, a śnieg grubą warstwą puchu pokrył szańce, kosze i okopy, długo nie mogli uwierzyć, że to wreszcie koniec. Przez osiem dni przerażona załoga nie śmiała wyjść z zamku, a wszelkie zapasy i dostatki, które wódz litewski z konieczności zostawił w opuszczonym obozie, przez osiem dni pozostały nietknięte…

Sapieżyńcy zasadzili się teraz w położonym na zachód od Siergiejewa Dmitrowie. W tym czasie sytuacja armii Rużyńskiego w Tuszynie przedstawiała się coraz mniej różowo. Maryna Mniszchówna, która już wówczas spełniała wszystkie wymogi stawiane dzisiaj gwiazdom filmowym, buntowała żołnierzy, na koniec zaś uciekła z obozu, pozostawiając po sobie list, w którym pisała, iż „nie ominęły mnie kontakty z ludźmi nikczemnymi, wśród żarcia i pijackich uczt; ilez tam było wypijanych kielichów, ilez hańby,a dokonywali jej ci, którym powierzyłam swoje życie, dobre imię i nietykalność mego stanu!”. Zamierzała się udać do swego małżonka, Dymitra Samozwańca, ale zbłądziła i ostatecznie wziął ją pod swoją opiekę Sapieha.

Jaki wpływ miała Maryna na żołnierzy, pokaże się na przykładzie. W tym czasie trwały podjazdy i potyczki z Moskalami, a wielkie wojsko moskiewskie podeszło 1 marca pod Dmitrow. Większość wojska sapieżyńskiego uganiała się po bliższej i dalszej okolicy, na miejscu zaś było tylko czterysta jazdy i trzystu kozaków dońskich, tzw. „Dońców” („Duńców”). Nie chciał Sapieha pozwolić obecnym wyjść w pole i nakazał, aby każda rota obsadziła swoją część wałów (tzw. „kwaterę”). Ale starszyzna oświadczyła, że „my nie zwykli zamków bronić, w pole wynijdziem, uderzym się z nimi w imię pańskie”. Przekonywał ich wódz litewski, że „to nie są podobne rzeczy, abyście mieli bitwę polną staczać z tak potężnym wojskiem nieprzyjacielskim”, ale w końcu wymogli na nim, aby pozwolił bronić taboru Dońców. Gdy nieprzyjaciel chciał wydać bitwę, Sapieha nakazał odwrót do zamku. Tu jednak drogę zastąpili im Moskale z prawego skrzydła; brama zamkowa byłaby zagrożona, gdyby nie Maryna, która widząc nieporządek wśród obrońców wypadła ku wałom, wołając: „Co czynicie, źli ludzie? Jam białogłowa, a serca nie straciłam!”. Dzięki jej postawie obrona stężała i szturm szczęśliwie odparto, tracąc jednak tabor kozaków dońskich.

Wkrótce drogi Maryny i Jana Piotra na czas jakiś się rozeszły. Maryna podążyła do męża swego, Dymitra Samozwańca do Kaługi, natomiast Sapieha – korzystając z odejścia większości wojsk moskiewskich – opuścił Dmitrow i udał się do Osipowa. Nie można wykluczyć, że uczynił tak z powodu narastającego kryzysu karności we własnym wojsku, gdyż wedle plotek, które docierały do wojsk królewskich pod Smoleńskiem, carowa w „ubiorze usarskim weszła wkoło rycerskie, gdzie twarzą i mową swoją żałosną bardzo siła towarzystwa pana sapi[e]żynego zbuntowała tak, że niektórzy prowadzili ją do Osipowa”, a stąd do Kaługi. Faktem jest, że w tym też czasie stojące w pobliżu wojsko księcia Rużyńskiego popadło w rozprzężenie. Doszło do znanej scysji księcia z żołnierzami Bartosza Rudzkiego, w wyniku której Rużyński rozchorował się i umarł. Zdaje się, że i Sapieha nie czuł się wówczas najlepiej, gdyż w dzienniku bojowym pod datą 17 czerwca znajdujemy wzmiankę o nieznanej chorobie, która go wcześniej dręczyła. W tym stanie rzeczy nie potrafił zapanować nad wojskiem, toteż opuścił je i 25 marca stawił się u króla pod Smoleńskiem, usilnie go namawiając, aby wobec tego wszedł w sojusz z Dymitrem Samozwańcem.

Odpoczywał nasz dzielny bohater jakieś dwa miesiące, podczas gdy jego dawniej wierny królowi pułk ku zadziwieniu otoczenia królewskiego udał się na służbę Samozwańca do Kaługi. Z pewnością nad rozwojem wydarzeń czuwał kanclerz litewski Lew Sapieha, który zapewne przekonał monarchę, że przynajmniej chwilowy sojusz z Samozwańcem leży w jego żywotnym interesie.

Żółkiewski na Kremlu

Jan Piotr Sapieha musiał sobie zdawać sprawę, że aby odzyskać nad armią kontrolę, będzie musiał przyprowadzić ze sobą nowe zaciągi. Jakoż gdy w połowie czerwca pojawił się przy wojsku Samozwańca nad Uhrą, prowadził z sobą tysiąc nowej jazdy pancernej (tzw. kozackiej). Powitany tu z entuzjazmem, został przez wojsko wezwany do objęcia naczelnego dowództwa. Wymawiał się od tego ze swadą. „Z czego jednak” – jak komentuje autor jego dziennika bojowego – „wymówić się nie mógł i natenczas hetmanem jest”. Radośnie witała go Maryna i sam Dymitr Samozwaniec.

Rychło też, po zwycięstwie hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem, Sapieha poderwał armię Samozwańca i tocząc utarczki z wiernymi Szujskiemu Tatarami, 26 lipca stanął pod murami Moskwy od południa. Tu jednak doszło do sporej konfuzji między oboma zwycięskimi wodzami.

Aby zrozumieć jej przyczyny musimy wyjaśnić kilka kwestii. Po pierwsze, Żółkiewski dążył do jak najszybszego zakończenia wojny moskiewskiej, którą traktował jako niepotrzebną intrygę Sapiehów. Po drugie, po wiktorii kłuszyńskiej bojarzy moskiewscy zrzucili z tronu cara Szujskiego, upatrując swe zbawienie w wysunięciu kandydatury polskiego królewicza Władysława na tron moskiewski. Czynili to jednak w złej wierze. W rzeczywistości chcieli za wszelką cenę odsunąć niebezpieczeństwo panowania Dymitra Samozwańca II. Obie te intencje: Żółkiewskiego i bojarów spotkały się w połowie drogi i doprowadziły do zaprzysiężenia przez hetmana traktatu, dzięki któremu Władysław miał zostać carem.

Król Zygmunt oczekiwał, że Moskowia przysięgnie na wierność nie tylko samemu Władysławowi, lecz i jemu samemu. Chciał zarządzać państwem moskiewskim aż do uzyskania przez królewicza pełnoletności, co wydaje się być postulatem raczej zrozumiałym, gdyż – jak zgodnie twierdzili obecni przy królu senatorowie – naród moskiewski jest „zdradliwy, nieprzyjazny dla gości i nietolerancyjny dla obcych; w swej niestałości i przebiegłości wciąż podejmował jakieś tajne knowania, był podejrzliwy i prawie nie do zniesienia dla ludów cywilizowanych, a wszystko, co miało jakiś związek z obcymi, uważał za niebezpieczne”. Ponadto, zdaniem króla, wybór królewicza na tron moskiewski mógł być dokonany tylko po zakończeniu wojny i odzyskaniu Smoleńska. Niestety, Żółkiewski przekroczył swe uprawnienia. Zgodził się mianowicie na to, aby bojarzy zaprzysięgli na wierność nie królowi i królewiczowi, lecz tylko królewiczowi. Na domiar złego przystał na to, że jeśli „Smoleńsk uderzy czołem przed Zygmuntem, król odstąpi od miasta z wojskiem, a miasta pograniczne zostaną nadal przy moskiewskim hosudarstwie”.

Była to w gruncie rzeczy największa dyplomatyczna klęska po najwiekszym militarnym zwycięstwie, a co gorsza Żółkiewski stawał się niejako zakładnikiem umowy z bojarami. On bowiem postępował w myśl zasady pacta sunt servanda, podczas gdy oni działali zgodnie z doraźną korzyścią i nie wzdragali się przed zdradą. Cisnął więc Sapieżyńców, aby uznali panowanie cara Władysława. Gdy jednak żołnierze Samozwańca, odparli mu listownie, że „cieszą się z tego, że królewiczowi jego mości stolica się poddała, acz nie wiedzą, co za pożytek stąd ojczyźnie urośnie”, Żółkiewski postawił ich pod ścianą. Jakież było zdziwienie Sapiehy i jego wiarusów, gdy 5 września jak z podziemi w pobliżu ich obozowiska pojawiła się armia kwarciana i liczne wojsko moskiewskie pod komendą krewkiego Żółkiewskiego. Zaskoczony Sapieha postawił swoją armię w stan gotowości. Gdy tak stali, Żółkiewski poprosił o osobiste spotkanie na środku pola. Podczas dżentelmeńskiej rozmowy toczonej przed frontem obu armii żalił się, że choć obsyłał Sapiehę posłańcami, odpowiedzi żadnej odnieść nie mógł, a pomiędzy oboma armiami ciągle toczą się jakieś potyczki i nawzajem „krew naszą co godzina przelewamy”. Z wrodzonym taktem Sapieha odparł, że zawsze był zwolennikiem porozumienia króla z carem (czyli Samozwańcem), a utarczki powstały z winy Tatarów. Deklarował, że odpowiedzi udzieli po zwołaniu koła generalnego swojej armii. Gdy Żółkiewski napierał się dalszej rozmowy, zirytowany Sapieha kategorycznie odmówił, żądając ustąpienia z pola, bo już z obu armii wyskoczyli harcownicy i przymierzano się do walki. Powstrzymano jednak w porę te utarczki i znów przyszło do rozmów, w których brał udział także i Aleksander Gosiewski. Obłapiono się publicznie dla rozładowania napięcia. Sapieha zaś przy okazji uważnie zlustrował wojska moskiewskie, z satysfakcją stwierdzając, że po staremu uszykowane są „niesprawnie”. Najwyraźniej nawet komenda Żółkiewskiego nie mogła odmienić ludzkich obyczajów…

Ja jestem Chytra Litwina…

Nasz bohater był w sytuacji podwójnie niezręcznej. Do pilnowania sprawy Samozwańca zobowiązany był przez króla. Z drugiej jednak strony z pewnością nie chciał dopuścić do bitwy z dobrze mu znanymi kolegami i współobywatelami, a na dodatek zdawał sobie sprawę, że to Żółkiewski, a nie on, Sapieha, oficjalnie reprezentuje osobę królewską. W przekonaniu tym utwierdzała go zapewne i obecność Aleksandra Gosiewskiego – pucybuta Sapiehów, który robił właśnie swoją wielką karierę i cieszył się zaufaniem króla. Gdy więc doszły go wiadomości, że Dymitr Samozwaniec nie dowierzając wierności wojska uszedł z Maryną i dworem w nieznanym kierunku, chcąc nie chcąc podporządkował się rozkazom hetmana koronnego. Wojsko otrzymało od Żółkiewskiego asekurację, że będzie się w jego imieniu dopominał u króla o zapłatę żołdu.

Następnie Sapieha odprowadził swój pułk na bezpieczną odległość od Moskwy, w kierunku na Medynę i Kaługę, gdzie przebywał Samozwaniec. Tam dopiero „Chytra Litwina” w tajemnicy ujawniła starszyźnie swoje stanowisko. Upomniała ich, że niesława jaka ich dotknęła jest wynikiem ich niesforności, niezgody i nieposłuszeństwa. Płonnymi opowieściami i plotkami wystraszyli cara (tj. Dymitra Samozwańca), przez co utracili korzystną pozycję przetargową wobec króla. Radził też Sapieha wysłać do Samozwańca tajnego posłańca z oznajmieniem o niewinności i w celu wywiedzenia się jakie są jego względem Sapieżyńców zamiary…

Podkomendni podzielali stanowisko „Chytrej Litwiny” i zgodnie z jej strategią czekali na posłańca królewskiego. Sapieha najwyraźniej nie był pewien jakie jest stanowisko królewskie, więc nie szkodząc Żółkiewskiemu wyczekiwał na rozwój wydarzeń. Na razie Samozwaniec łaskawie odzywał się do sapieżyńców i proponował niektórym zaciąg na nową służbę. 4 października przybył posłaniec od Żółkiewskiego z oznajmieniem, że bojarzy wpuścili kwarcianych do stolicy moskiewskiej i że wysyła doń oddziały niemieckie i moskiewskie, sugerując mu, aby się z nimi połączył i uderzył na Samozwańca.

Wówczas dopiero Sapieha odkrył przyłbicę. W liście do hetmana odpisał, że mu życzy „sławy i przysługi, ale że przedtem o tym z jegomością panem hetmanem nie konferował. Nie wie co z tym począć, a też nie tuszy, aby się wojsko to do pracy jakiej przywieść miało, aż będą mieli upewnienie od króla jego mości i jego mości pana hetmana”. Następnie zaś wysłał kilku rotmistrzów do Kaługi, aby namówili Samozwańca do porozumienia z królem.

Tym sposobem Sapieha próbował naprawić błędy, poczynione przez Żółkiewskiego. Kolejne dni upływały na negocjacjach finansowych z królem z jednej strony, a Samozwańcem z drugiej. Najwyraźniej Sapieha działał w porozumieniu z Gosiewskim, który jako komendant Kremla wręcz prosił go, aby miał „pilne oko” na Samozwańca i dawał znać „o zamysłach jego”. W listopadzie doczekał się wreszcie Sapieha asekuracji od króla na wypłatę dla wojska. Niestety, z inspiracji Żółkiewskiego Piotr Urusow dokonał udanego zamachu na Samozwańca. Stolica moskiewska odetchnęła z ulgą. Kaługa deklarowała wierność królowiczowi Władysławowi. Lecz cóż była warta ta wierność?

W drodze do wieczności

W owym czasie do naszego bohatera podszedł jakiś chłop i w świecy przyniósł mu pismo od przerażonej i – jak się miało okazać – ciężarnej carycy: „Wyzwólcie, wyzwólcie dla Boga! Już nie mam jedno dwie niedziele żywą być! Pełniście sławy, uczyńcie i to! Wybawcie mnie wybawcie! Bóg będzie wiekuistą zapłatą!”. Nie czekając na najgorsze, dzielny Sapieha poderwał raz jeszcze swoich wiarusów i próbował obejść Kaługę od południa, lecz w lutym 1611 roku znów ogarnęły wojsko wątpliwości odnośnie gwarancji wypłaty żołdu i w drodze do Kaługi znów wojsko zaczęło debatować w kole generalnym i w kołach prywatnych nad dalszymi planami. Narastał ferment, który doprowadził w końcu do otwartego buntu 6 marca. Podczas spontanicznego zjazdu w Kozielsku, uzbrojeni żołnierze nastawali na Sapiehę, aby iść gdzieś „za lasy” i czekać na jakiś zaciąg. Dzięki kilkudniowym bez mała zabiegom udało się Sapiesze nie dopuścić do rozejścia się wojska, sam zaś co prędzej podążył pod Smoleńsk, do króla.

Przyjęty odeń łaskawie, podążył teraz co prędzej do miasta, którego był starostą, czyli Uświata, o którym miał niepokojące wieści, że zostało napadnięte przez Moskali i kozaków dońskich. Tamże spędził prawie cały kwiecień, kojąc swe troski w domowych pieleszach pod opieką czułej żony, Zofii Wejherówny, córki sławnego żołnierza Batorego, Ernesta Wejhera. Była za nim stęskniona tak bardzo, że aż wraz z małżonkiem podążyła na sam teatr wojenny, pod Smoleńsk. Tu doszły go pocieszne nowiny. Sapieżyńcy nie tylko wrócili pod rozkazy króla, lecz także udzielili odsieczy odciętemu na Kremlu Gosiewskiemu i „porazili” siły zbuntowanego (a dawniej wiernego) atamana Zarudzkiego. Zarudzki wraz z Lapunowem walczyli o tron dla Maryny i jej nowonarodzonego syna, Iwana, ochrzczonego w wierze prawosławnej.

Sapieha złączył się ze swymi wiarusami pod Możajskiem i dotarł do Moskwy, gdzie miał okazję podziwiać panoramę stolicy z wysokiej wieży, upatrując dobrego miejsca na zatoczenie obozu. Tu także doszła go radosna nowina o wzięciu przez króla Smoleńska. Dni upływały na ciągłych utarczkach z Moskalami Lapunowa i naradach z komendantem Kremla Aleksandrem Gosiewskim o dalszej strategii. Sapieha chciał przede wszystkim obwarować stolicę, sam zaś planował wyruszyć na zagon między zamki moskiewskie, aby uniemożliwić wrogom koncentrację i zebrać zapasy żywności dla załogi.

W marszu ścierał się Sapieha z oddziałami wroga i zdobywał pomniejsze grody, gdy doszła go wiadomość, że Moskale Lapunowa wyparli załogę Gosiewskiego z białych murów. Zawróciwszy zaraz ku Moskwie skutecznej jej udzielił odsieczy, a oblężeni odzyskali białe mury. Pocieszne nowiny nadchodziły z Litwy, skąd podążał z odsieczą hetman Chodkiewicz.

Niestety, 28 sierpnia Sapieha nagle zachorował i dostał gorączki. Podczas gdy wojsko znowu dopominało się wypłaty zaległego żołdu i negocjowało z Gosiewskim, Sapieha dzień po dniu podupadał na siłach, aż wreszcie 3 września odjechał z pola do Moskwy i stanął w pałacu cara Szujskiego. Wojsko jego odniosło jeszcze jeden sukces w potyczce z Moskalami, ale widząc stan rzeczy wielu żołnierzy 5 września samowolnie odjechało do Rzeczypospolitej. 14 września 1611 roku nasz bohater, „sprawiwszy się ze świętościami kościoła katolickiego”, odszedł na wieczny odpoczynek.

Sprawiedliwie napisał autor jego dziennika bojowego, że „za swe prace i trudy w wierze zażywa wesela wiecznego”. Sapieha twardą ręką trzymał swoich żołnierzy i surowo karał poważniejsze wykroczenia przeciwko ludności cywilnej, z którą na ogół obchodził się łaskawie. Niewiele stoczył walnych bitew, gdyż po zwycięstwach Rużyńskiego i własnych, nie znalazł godnego sobie przeciwnika, trawiąc czas na prawie codziennych utarczkach i podjazdach. Włączył się do drugiej fazy trwającej od 1604 roku operacji specjalnej, której celem było – w zamysłach rodziny Romanowów – płynna transformacja ustrojowa od państwa Rurykowiczów do państwa Romanowów. W istocie rzeczy jednak operacja ta doprowadziła państwo moskiewskie do stanu rozkładu, z którego przez długi czas nie mogło się ono otrząsnąć. Sapieha w znacznej mierze kontrolował przebieg całej operacji, usilnie starając się o to, aby wrogowie Rzeczypospolitej nie mogli swoich sił zjednoczyć. Nie udało mu się jednak odwrócić nierozsądnych poczynań Żółkiewskiego, a po zamachu na Samozwańca, ograniczał się Sapieha do amortyzowania błędów hetmana koronnego. Charakteru prawego, wierności wobec króla nieposzlakowanej, znał teren moskiewski znakomicie i miał jasno wyznaczone cele. Powtórzmy za XVII-wiecznym dziejopisem Stanisławem Kobierzyckim: „Był to mąż opromieniony zasługami swoich przodków i pułkownik sławny z męstwa wojennego. Powinniśmy go wspominać częściej i to nie bez pochwał”.

Jakub Brodacki

Pijany Hannibal

pijany hannibalJak nałogowy pijaczyna zagroził Moskwie.

Gdy armia kniazia Rużyńskiego stanęła w Tuszynie, 15 km od Moskwy, książę moskiewski Wasyl Szujski musiał się spocić ze strachu. Nie był to strach przed wrogą armią, ale przed gniewem bożym. Nie dalej jak dwa lata wcześniej, spiskowcy na czele których stał Szujski, dokonali zamachu stanu i obalili rządy Dymitra Samozwańca I, a jednocześnie uwięzili posłów królewskich, bawiących wówczas w Moskwie. Ponieważ jednak zdawali sobie sprawę z popularności zamordowanego łże-cara, wymyślili kult Świętego Dymitra.

Jak wiadomo prawdziwy Dymitr, syn Iwana Groźnego, został zamordowany w 1581 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Truchełko prawdziwego Dymitra musiało być już w bardzo złym stanie, a przecież zwłoki świętych się nie psują. Ale „Moskal potrafi”. W porozumieniu z Szujskim, metropolita rostowski Filaret Romanow sprowadził do Moskwy zwłoki świeżo zamordowanego chłopca, ogłaszając wszem i wobec, że są to zwłoki carewicza Dymitra. Zwłoki były świeżutkie, rzekłbym: prosto od rzeźnika, toteż obnoszono je w otwartej trumnie dni kilka, pokazując ludowi „zachowane od zepsucia” ciało rzekomo świętego i rzekomo Dymitra. Potem ciałko zaczęło śmierdzieć, toteż halloweenową zabawę czym prędzej przerwano, zwłoki pochowano, a kłamstwo oficjalnie kanonizowano.

Święte Kłamstwo odwdzięczyło się swoim wyznawcom z nawiązką, bo jak wiadomo kłamstwo rodzi kłamstwo. Na południowych rubieżach Moskowii pojawiła się więc nowa inkarnacja Dymitra Samozwańca, a na czele jego armii stanął przybyły z Rzeczypospolitej książę Roman Rużyński.

Urodzony w 1575 roku był synem Kiryka Ostafijewicza i Eudoksji Kuniewskiej. Początkowo gorliwy obrońca prawosławia i przeciwnik katolicyzmu, poświęcił się wkrótce wojaczce pod komendą hetmana Jana Zamoyskiego. Jako rotmistrz choragwi jazdy (tak zwanej „kozackiej”) walczył w Mołdawii (1600) i Inflantach (1601-1602). Za namową panów Wiśniowieckich rozpoczął działania na rzecz sprawy Dymitra Samozwańca I. Podczas przemarszu armii Samozwańca do Kijowa, Rużyński osłaniał go przed wojskami wrogiego wyprawie kasztelana krakowskiego Janusza Ostrogskiego, grożąc wręcz zemstą Kozaków i spaleniem dóbr kasztelana. Nie poszedł jednak z wojskiem Samozwańca na Moskwę, gdyż musiał najpierw zgromadzić odpowiednie fundusze na wyprawę. Jeszcze w 1606 roku na czele chorągwi husarskiej brał udział w bitwie z Tatarami pod Udyczem pod komendą Żółkiewskiego. Podczas rokoszu Zebrzydowskiego opowiedział się zdecydowanie po stronie króla Zygmunta III i walczył z rokoszanami pod Guzowem.

Korzystając z niepokojów rokoszowych w Rzeczypospolitej, Wasyl Szujski – jak wspomniałem – dokonał w Moskwie zamachu stanu i przyczynił się do zamordowania Dymitra Samozwańca I. Gdy pojawił się Dymitr Samozwaniec II, Rużyński zrezygnował z dalszej służby w armii kwarcianej i natychmiast rozpoczął przygotowania do wyprawy na Moskwę. Przybywszy do Orła, gdzie rezydował Dymitr Samozwaniec II, odsunął od władzy tymczasowego „hetmana” Mikołaja Miechowieckiego i sam zajął jego miejsce.

Teoretycznie rzecz biorąc książę Roman nie posiadał odpowiednich kompetencji do najwyższego dowództwa. Jak podaje Andrzej Przepiórka, kniaź właściwie nie posiadał doświadczenia w dowodzeniu na szczeblu operacyjnym, nigdy nie dowodził jednostką większą, niż chorągiew. Ale – dodam od siebie – wiemy też doskonale, że armię Rzeczypospolitej cechowała nadzwyczajna wręcz plastyczność, giętkość, zdolność dostosowania do zmieniającej się sytuacji. Nieliczne zazwyczaj wojska Rzeczypospolitej odnosiły swe wielkie zwycięstwa już na poziomie taktycznym. Oficerowie, a nawet szeregowi towarzysze kawalerii uczeni byli samodzielności i operatywności, a pozostając w stałym kontakcie bojowym z Tatarami, mistrzowsko posługiwali się improwizacją i podstępem. Nie na darmo powiadano, że król Polski jest królem królów…

Dodatkowym atutem kniazia Rużyńskiego była jego kozacka osobowość, którą nasi endecy nazwaliby zapewne „osobowością turańską”. Niestabilność emocjonalna, alkoholizm, choleryczność, brak trwalszego zakorzenienia moralnego poza lojalnością grupową (i wobec króla), zuchwałość, przekonanie o przeznaczeniu do wielkich czynów, świadomość wysokiego pochodzenia w połączeniu z niezwykłą popularnością i egalitarnym sposobem bycia, absolutna obojętność religijna, bezgraniczny spryt i diaboliczne poczucie humoru – te cechy przezierają ze wszystkich poczynań kniazia. Jest on bohaterem kozackim z charakteru, ale dzięki lojalności wobec króla zasłużył się Rzeczypospolitej.

Przez zimę Rużyński przygotowywał swoje wojsko do wyprawy. Jego siły rosły, podczas gdy wojska Szujskiego, dowodzone przez jego brata Dymitra, stojące pod Bołchowem nieopodal rzeki Kamienki, topniały w oczach jak wiosenne śniegi. W maju 1608 roku armia Rużyńskiego, złożona z husarii, rot „kozackich”, kozaków zaporoskich, kozaków dońskich, dworian, dzieci bojarskich, strzelców, kozaków grodowych i wielu rodowitych Moskali z najrozmaitszych grup społecznych, wyruszyła w stronę Bołchowa.

Bitwa rozpoczęła się 10 maja. Oddziały wroga wchodziły do walki stopniowo; pierwszy pojawił się na polu walki pułk przedni kniazia Golicyna, mając za plecami rozlewiska po wiosennych wylewach rzeki Kamienki. Nie sprostały mu pułki Aleksandra Rudzkiego i Mikołaja Wielogłowskiego oraz Kozaków Dońskich, wysłane przodem, toteż Rużyński zmusił gros swojej armii do szybkiego marszu z odsieczą. Przybywszy na miejsce nakazał ruszyć pułkom księcia Adama Rużyńskiego i Walentego Walawskiego, które we wspaniałej szarży wepchnęły Golicyna w ramiona nadciągającego dalej pułku straży, dowodzonego przez kniazia Kurakina. Kurakin zdołał kontratakować, ale jedynym sukcesem, jaki uzyskał, był w miarę bezpieczny odwrót za rozlewiska. Tam też – za błotami – stanęło gros sił moskiewskich, a przede wszystkim groźny dla sarmackiej kawalerii tabor z piechotą i artylerią. Na skrzydłach i tyłach wódz moskiewski postawił kawalerię, przez co jego pozycja uległa wzmocnieniu. W ogniu armat i strzelb załamywały się kolejne szarże Sarmatów, a ponieważ dzień chylił się ku zachodowi, Rużyński odwołał swoje wojska do obozu.

Straty obu stron były poważne. Sarmaci największe straty ponieśli w koniach. Jeden ze sztandarów kawalerii został nawet wzięty przez Moskali, choć raczej przypadkiem. Ale największe straty poniosło morale przeciwnika. Nazajutrz czeladź obozowa wyprowadziła w pole zwykłe wozy, zatknąwszy na nie proporce, a przejście tych wozów wzbudziło wielką kurzawę, Moskale się strwożyli. Sądzili, że dla Rużyńskiego nadciągają jakieś nowe i ogromne posiłki. Wojewoda Dymitr Szujski nakazał więc odwrót w stronę Bołchowa. Widząc to Rużyński wysłał za przeprawę niewielki oddział, który miał na tamtym brzegu postawić nowe obozowisko. Na ten widok Moskale zawrócili znów w stronę przeprawy. Wszystko zapowiadało wznowienie bitwy…

Ale Rużyński czuwał nad sytuacją. Natychmiast wysłał przeciw Moskwie harcowników, którzy mieli ją zabawić jak najdłużej i umożliwić jego armii przeprawienie się na drugi brzeg i uszykowanie do bitwy. Tam też uszykowawszy głęboko swoją armię rzucał kolejne hufce do szarży, aż moskiewska kawaleria nie wytrzymała i pierzchła. Uporczywy pościg zakończył się zdobyciem wrogiego obozu ze wszystkimi dostatkami i kilkudziesięcioma działami. Kilka dni potem zdobyto Bołchów, którego załogą dowodził niejaki Giedroyć – Litwin w służbie moskiewskiej.

Wkrótce potem padł Możajsk, a przerażony car Szujski zapowiedział, że wypuści z niewoli przetrzymywanych od dawna posłów Rzeczypospolitej – Aleksandra Gosiewskiego i Mikołaja Oleśnickiego. W ich imieniu Borkowski i Wilam grzecznie poprosili Rużyńskiego, aby wyprowadził swoje wojska z granic moskiewskich, gdyż to narusza pakta zawarte między Rzecząpospolitą a Moskowią. Prawda jednak była taka, że czynili tylko zadość obietnicy uczynionej carowi Szujskiemu i że działali bez pełnomocnictw królewskich. Jak słusznie stwierdzał świadek tych wydarzeń Mikołaj Marchocki, „Moskwa o zawarciu pakt i o wypuszczeniu posłów nie myślała, by ich był ten strach od nas nie cisnął do tego”.

Odpowiedziano im więc hardo, że „to Moskwa, o czym wy nam powiadacie, przymuszona czyni; a my takeśmy się tu już zawiedli, że rozkazania w tym niczyjego nie słuchamy, a za pomocą bożą tuszymy sobie, że tego, z którymeśmy tu przyszli, na stolicy jego posadzim”.

Niestety, wywiad moskiewski się zorientował, że siły nowego Samozwańca są stosunkowo nieliczne, toteż Moskwa swych bram nie otworzyła tak chętnie jak Dymitrowi Samozwańcowi Pierwszemu. Po kolejnej zwycięskiej bitwie na gościńcu twerskim, zagrzane sukcesem wojsko założyło obóz w miejscu, gdzie rzeka Tuszyn wpływa do rzeki Moskwy, w widłach tych rzek na miejscu płaskim, lecz wyniosłym zarazem, a więc idealnym do obrony. Tymczasem Szujski skłonił ciągle jeszcze uwięzionych posłów królewskich, aby wysłali do Rużyńskiego kolejnych posłańców z perswazją, aby wojsko kniazia opuściło granice moskiewskie. Był to fortel, gdyż za tymi posłańcami cichaczem szedł już kniaź Wasyl Masalski z ogromną armią moskiewską w nadziei zaskoczenia przeciwnika.

Ale „Orużynskij” – jak zwali go Moskowianie – był nie w ciemię bity i psychikę moskiewską znał chyba lepiej, niż ktokolwiek inny w jego czasach. Odprawiwszy posłów, po zmroku postawił wojsko w stan pogotowia i uszykowawszy je w trzy hufce pomaszerował w kierunku rzeczki Chodynki, sam idąc w hufcu środkowym. Tuż przed świtaniem spieszona kawaleria z rusznicami w ręku nastąpiła przez zarośla na obóz moskiewski, gdzie nieprzyjacielska piechota zaczęła ją razić ogniem, co spowodowało chwilowy kryzys morale. „Jednak” – jak pisze Marchocki – „nawołaliśmy się cnotą”. Dzięki przezwyciężeniu strachu i ponowieniu natarcia Polaków, wróg nie zdołał użyć armat, których najbardziej obawiał się książę Rużyński. Husarze pieszo wpadli do nieprzyjacielskiego obozu, a za nimi wtargnęło także lewe skrzydło Adama Rużyńskiego; uciekający wróg zaległ trupami pole, a kniaź Masalski dostał się do niewoli.

Niestety zwycięskie wojsko w większości zajęło się obdzieraniem trupów do gołego i zagarnianiem łupów i to do tego stopnia, że w pościgu za wrogiem brała udział ledwie 1/3 wszystkich żołnierzy. Tymczasem za obozem moskiewskim stał jeszcze drugi obóz, z którego wypadła w dwójnasób liczna armia i pomimo nadzwyczajnego męstwa Sarmatów, zmusiła ich do odwrotu za rzeczkę Chynkę, także tych, którzy zajęci byli łupami.

Rzeczka Chynka chwilowo odgrodziła walczących. Pewien kozak doński zsiadłszy z konia celnie strzelił z samopału zabijając moskiewskiego chorążego. Chorągiew moskiewska upadła na ziemię. Kryzys morale minął po raz drugi; kawaleria ponownie ruszyła do szarży i przebywszy Chynkę zmusiła nieprzyjaciela do odwrotu. (tu czytaj opis bitwy bitwy nad Chodynką)

Tego dnia wszyscy mieli już dosyć wrażeń, a straty w nielicznej przecież armii były znacznie bardziej dotkliwe, niż dla Moskali, którzy ciągle wystawiali kolejne, niezwykle liczne armie. Na szczęście po triumfie nad Chodynką armię Rużyńskiego zaczęły zasilać kolejne grupy ochotników na czele z Andrzejem Młockim, Aleksandrem Zborowskim (synem Samuela) i słynnym Janem Piotrem Sapiehą, dowodzącym na prawym skrzydle armii Chodkiewicza podczas pamiętnej bitwy pod Kircholmem (1605). Armia Rużyńskiego wzrosła do kilkunastu tysięcy sarmackiej kawalerii, dwóch tysięcy polskiej piechoty, wielu tysięcy kozaków zaporoskich i kilkunastu tysięcy kozaków dońskich. Car Szujski ostatecznie wypuścił polskich posłów z niewoli, wraz z wojewodą Jerzym Mniszchem i jego córką, Maryną. Była ona koronowaną carową moskiewską; niektórzy historycy też przypuszczają, że właśnie jesienią 1608 roku została w szczerym polu koronowana powtórnie, nieomal pod samymi bramami Moskwy, przez nieznanego prawosławnego archijereja (biskupa), w asyście całej zgromadzonej armii.

W Tuszynie nadeszła pora nieustających bankietów, narad i intryg. Rużyński zdawał sobie sprawę, że Jan Piotr Sapieha reprezentuje na tym terenie samego króla, toteż odnosił się do niego z wielką rewerencją. Z drugiej strony obawiał się utraty komendy nad armią, bo jak wiadomo zwycięstwo wielu ma ojców. 23 września na bankiecie Rużyński przysięgał na szabli Sapiesze, że nie stoi mu na przeszkodzie w żadnej rzeczy. Dwa dni później na kolejnym bankiecie pijany Hannibal podarował Janowi Piotrowi własną szablę, służby swoje we wszystkim ofiarowując, na co Sapieha oddał mu szablę swoją. Opuszczając imprezę Sapieha wsiadł na konia, ale wystraszony wierzchowiec zrzucił go z siodła, przez co „tak się potłukł jego mość, iż był pijany”. Kolejny dzień leczono kaca, a Sapieha zrozumiał, że jeśli pozostanie tam dłuższy czas, nie uniknie obowiązku udziału w pijackich imprezach, toteż co rychlej wyruszył pod Ławrę Świętej Trójcy w Siergiejewie, aby ją zdobyć. Po drodze nastąpili nań Moskale z wielką armią. 2 października pod Rachmańcami nieliczna armia Sapiehy zniosła nieprzyjaciela doszczętnie, goniąc i siekąc go cztery mile do przodu. Armia Sapiehy rozpoczęła oblężenie Ławry. Moskwa była osaczona i cierpiała straszliwy głód.

W czasie gdy Sapieha oblegał Ławrę Troicką, Rużyński czynił starania, aby wzmocnić swoją władzę na przekór panoszącym się wśród żołnierzy intrygom. Gdy za namową intrygantów w obozie pojawił się znów dawny wódz Miechowiecki, oburzony Rużyński zaraz wysłał mu ostrzeżenie, aby się wynosił, bo każe go zabić. Gdy Miechowiecki schronił się w mieszkaniu Samozwańca, Rużyński wkroczył tam z czterema wyrostkami i zamordował intryganta. Wzburzonemu Samozwańcowi powiedział natomiast, że i jemu zaraz utnie szyję. Tym samym na razie rozerwał sieci intryg. „Potemeśmy ich pojednali” – pisał z czarnym humorem Marchocki – „A Miechowieckiego głowa przepadła”.

Książę próbował też uzyskać poparcie króla dla całej imprezy i niejako zalegalizować pobyt królewskich poddanych na terytorium moskiewskim. Ponieważ już wtedy niektóre koła bojarskie sugerowały możliwość objęcia tronu moskiewskiego przez królewicza Władysława, Rużyński stanowczo przestrzegał króla przed tym krokiem. Zupełnie słusznie proponował w zamian królowi Smoleńsk i ziemię siewierską. Nie ulega wątpliwości, że król podzielał jego zdanie, a sprawę obsady tronu moskiewskiego traktował jedynie przetargowo. Sprawy potoczyłyby się jeszcze lepiej, gdyby sam papież Paweł V udzielił swego wsparcia. W tym celu kniaź zawiadomił go o swym przejściu na katolicyzm, Maryna też napisała do Rzymu solenne prośby – lecz na próżno.

Co gorsza w marcu 1609 roku Rużyński został postrzelony z łuku. Jak podaje pamiętnikarz, „w pół pod pas z łuku postrzelony, tak, że żelezie wskroś przez krzyże z niego wyciągniono, w czym był dziwnie cierpliwy, że z takim razem aż do stolicy o swej mocy na koniu przyjechał. Wyleczył się był z tego razu, ale już nie do końca miał warowne zdrowie”. Wzmogła się u księcia choroba alkoholowa. Niewykluczone, że po wyciągnięciu strzały pozostały w ciele Rużyńskiego jej odłamki, które sprawiały mu ból. Odtąd książę coraz częściej bywał pijany, a komendę nad wojskiem przejął ataman kozacki Iwan Zarudzki.

Najgorsze było to oczekiwanie na przełom, ale przełom nie nadchodził. Sapieha ciągle nie mógł zdobyć Siergiejewa, towarzystwo żądało nałożenia danin na Moskali, a gdy daniny nałożono, doszło do buntów ludowych, które trzeba było tłumić. Następnie zbuntowała się czeladź obozowa, której kilka tysięcy wyszło z obozu, plądrując co popadnie. I ten bunt Rużyński stłumił, surowo ukarawszy prowodyrów.

3 lipca 1609 roku doszło do wielkiej bitwy pod Moskwą, podczas której nagle doszło do załamania morale i niemal pewne zwycięstwo wymknęło się z ręki Sarmatom. Gdyby nie przytomność umysłu atamana kozaków dońskich Iwana Zarudzkiego, bitwa skończyłaby się klęską. Moskale wzięli do niewoli wielu zakładników. W tymże lipcu Zborowski odniósł świetne zwycięstwo pod Twerem, lecz wkrótce Skopin Szujski zaskoczył Zborowskiego na leżach, zadając mu znaczne straty. Widząc to Rużyński wydał rozkazy skoncentrowania wszystkich sił w Tuszynie. 13 sierpnia Sapieha odstąpił od oblężenia Ławry Troickiej. Nie mogąc zmusić nieprzyjaciela do walnej bitwy pod Kalazinem 26 sierpnia, zorientował się, że jeśli uderzy pierwszy, wpadnie w zastawioną pułapkę, dzięki czemu uniknął klęski pierwszego dnia bitwy. Potyczki i harce ciągnęły się i w następnych dniach, gdy dotarła z Tuszyna wiadomość, która odebrała wojsku chęć do walki: król Zygmunt III Waza wypowiedział wojnę carowi Szujskiemu.

Powodów do wypowiedzenia wojny było aż nadto: nieuwolnienie w terminie jeńców, niewysłanie posłów do Rzeczypospolitej dla zatwierdzenia traktatu, knowania z uzurpatorem szwedzkiego tronu Karolem Sudermańskim. Były też i rozmaite preteksty, jak choćby i ten, że Zygmunt III po kądzieli odziedziczył prawa Jagiellonów do panowania nad Rusią, że Moskwa bezprawnie zagarnęła Litwie liczne terytoria z ziemią siewierską i Smoleńskiem na czele. Było to co prawda niemal sto lat wcześniej, ale do tej pory nie zawarto stałego pokoju, kontentując się ciągle przedłużanymi rozejmami, albowiem Moskwa uparcie nie chciała zrzec się swoich mniemanych praw do Rusi litewskiej. Namawiał do wojny także Oleśnicki, ostrzegając króla, że „ten naród, na którąkolwiek stronę padnie, skoro uspokoją rzeczy swe, a zwłaszcza jeśliby padło na stronę Szujskiego, pewnie Wasza Królewska Mość i Rzeczpospolita nic sobie dobrego, spokojnego z owąd obiecować nie możesz”. Do wojny też parli Lew Sapieha i Aleksander Gosiewski.

Faktem jest, że żołnierze Rużyńskiego poczuli się zagrożeni w swych zasługach i w ich szeregi wkradła się demoralizacja. Obawiano się, że sprawa Samozwańca upadnie, a wraz z nią przepadnie obiecany żołd. Książę Rużyński, który był przekonany, że należy przyłączyć się do armii królewskiej wspiął się na wyżyny krasomówstwa i demagogii. Wmówił żołnierzom, że król z pewnością wypłaci im zasłużone pieniądze i że nie należy zwracać się przeciwko naturalnemu panu. „Tego uważam za zdrajcę” – prawił Książę – „kto wynajęty za dzienną zapłatę i związany ze swoim panem przysięgą, najpierw wycierpiał dla niego tyle trudów i rozlał tyle krwi, a potem kierowany jakąś przewrotną miłością do obcej ziemi usiłuje go zniszczyć i pognębić, a zapłaty za swój trud oczekuje od innych, nie od niego… Dlatego” – kontynuował chytrze Rużyński – „zwiążmy się z wielkim kniaziem [moskiewskim, Dymitrem Samozwańcem] ścisłymi więzami i z uwagi na naszą zrodzoną we krwi sławę, na żołd słusznie nam należny, na świętość danego przyrzeczenia, nie występujmy przeciwko królowi i przeciwko Rzeczypospolitej”. Innymi słowy książę Roman zaproponował sprzedanie samozwańca w zamian za żołd u króla. Propozycja dość niegodziwa, ale wojsko w lot podchwyciło tę ideę. Zawiązano więc zaraz konfederację, obiecując stać przy Samozwańcu „niezłomnie” i oczekiwać zapłaty od króla.

Zaczynały się najtrudniejsze dni w życiu kniazia Rużyńskiego. Początkowo Sapieha nie chciał przystąpić do konfederacji. To rozwścieczyło Rużyńskiego, który przecież desperacko próbował ratować całą sytuację. Ruszył więc ku niemu z dwoma tysiącami husarzy. Po tygodniowych bez mała rozmowach i namowach, książę stracił cierpliwość i – wedle suchej relacji dziennika bojowego pułku Sapiehy – „naszedł na szałas jego mości z dobytą bronią”. Szczegółów tego zajścia nie znamy, ale ostatecznie pułk Sapiehy przyłączył się do konfederacji. Niestety nie lepiej działo się w Tuszynie, gdzie swoje intrygi snuł jak się zdaje ulubieniec Samozwańca książę Adam Wisniowiecki. Tymczasem na miejsce przybyli królewscy posłowie – Krzysztof Zbaraski i Stanisław Stadnicki. Konfederaci frymarczyli zasługami swoimi, posługiwali się też prawami carowej Maryny jako argumentem w negocjacjach. Samozwańca rychło przestano w ogóle brać pod uwagę. Gdy próbował wypytywać Rużyńskiego dlaczego posłowie królewscy nawet nie proszą o audiencję u niego, mocno podpity książę zaczął rzucać plugawe wyzwiska i groźby, po czym z krzykiem „oj ty moskiewski sukinsynu!” zamachnął się nań buławą. „Co ci do tego, że posłowie przyjechali do mnie? Kto wie, ktoś ty taki. Dosyć jużeśmy krwi przelali bez żadnej nagrody”. Rużyński obalił też na ziemię obecnego tam ulubieńca Samozwańca księcia Adama Wiśniowieckiego i – jak malowniczo opisał to Kobierzycki – „okładał go podnóżkiem z taką siłą, że rozrzaskał ten sprzęt na drobne kawałki”.

Nic dziwnego, że w noc z 6 na 7 stycznia 1610 roku Samozwaniec uszedł z Tuszyna w towarzystwie kozaków dońskich i kilku wiernych mu Polaków. Zaraz po ucieczce burza rozszalała się w obozie. Mieszkanie Dymitra splądrowano, odnalazłszy w nim podobno Talmud, liczne hebrajskie rękopisy i dokumenty spisane alfabetem hebrajskim. Obrzucono inwektywami kniazia Rużyńskiego, obarczając go winą za ucieczkę Samozwańca, jak też i posłów królewskich. Ci ostatni postawili swoją eskortę w stan gotowości, spodziewając się starcia. Starszyzna jednak zdołała pohamować najbardziej rozwścieczonych, przebłagano posłów królewskich, aby nie odjeżdżali i postanowiono raz jeszcze wznowić negocjacje.

Jednocześnie mianowany przez Samozwańca patriarcha moskiewski Filaret Romanow został przez posłów królewskich i samego króla potraktowany jako partner w rozmowie, co okazało się później niewybaczalnym błędem króla Zygmunta III. Filaret bowiem chciał rządzić państwem moskiewskim za pomocą władcy-marionetki; to on „stworzył” Samozwańca Pierwszego (i otrzymał od niego godność patriarchy), to on kanonizował Kłamstwo (o czym pisałem na początku), to on także przyłączył się do Samozwańca Drugiego (który również przyznał mu godność patriarchy). Tym razem władcą-marionetką miał być w jego mniemaniu nastoletni królewicz Władysław. Z chwilą, gdy Zygmunt III podjął bezpośrednie rokowania z Romanowem i jego ludźmi, poczuli się oni przede wszystkim reprezentantami państwa moskiewskiego. Nie leżało w ich interesie ani zdobycie przez króla Smoleńska, ani wzmocnienie jego armii armią tuszyńską, ani tym bardziej realne panowanie królewicza Władysława na carskim tronie. Następujące w kolejnych miesiącach wydarzenia wyraźnie wskazują na to, że wojsko tuszyńskie zostało poddane serii zręcznych intryg i manipulacji, które doprowadziły do jego całkowitego rozkładu. Był to błąd króla, bo jak stwierdza świadek epoki: „lepiej było przez desperackie Dymitra partii odwagi do szczętu pogubić potencję [moskiewską], a potem zwątlone siły Dymitra przytłumiwszy, swojej imprezy nad Moskwą dokazać, nie prosząc onych aby obrali [królewicza Władysława], lecz zwycięskim stylem dać prawo takie, jakie by się naszym podobało po otrzymanej generalnej wiktorii”.

Przede wszystkim do buntu podjudzał z Kaługi Samozwaniec i wkrótce wielu konfederatów zaczęło żałować podjętych z królem negocjacji. Wykorzystano też urażoną dumę i ambicję Maryny, która – jak podaje Kobierzycki – „obchodziła stanowiska chorągwi polskich, błagała, hojne przyrzekała nagrody, do poszczególnych oddziałów posyłała zaufanych swych powierników i środkami tymi, nie zawsze zgodnymi ze wstydem niewieścim, tak dalece umiała wpłynąć na usposobienie żołnierzy, iż odwiodła ich od króla, a utwierdziła w wierności dla Dymitra”. Podburzono kozaków dońskich i pozostających w Tuszynie Tatarów, aby odeszli do Kaługi, ale ataman ich, Zarudzki, niezwłocznie powiadomił o tym Rużyńskiego; ten zaś postawił na nogi wierne sobie chorągwie i z minimalnymi stratami rozbił dezerterów niemal doszczętnie. Całe odium za ten bunt natychmiast spadło na carową, przeto w nocy z 23 na 24 lutego, przebrawszy się w odzienie kozackie, Maryna uszła z obozu, zamierzając udać się do Kaługi. Pozostawiła też po sobie list, w którym skarżyła się całemu towarzystwu: „Nie ominęły mnie kontakty z ludźmi nikczemnymi, wśród żarcia i pijackich uczt (…). Bała się moja dusza i obracał się w nieustannym strachu, ponieważ nie tylko moja cześć była zagrożona (straszyli, że mi ją wyrwą, a mnie samą okryją hańbą i niesławą), lecz również nastawano na moje życie – przeciwko mnie zawiązywały się różne spiski i planowano moje porwanie i ofiarowanie mnie jako brankę obcemu władcy”.

Po ucieczce Maryny wojsko księcia wpadło w wielkie rozprzężenie. Podczas zebrania koła generalnego zwolennicy Maryny dowodzeni przez Tyszkiewicza przyszli uzbrojeni potajemnie w rusznice. Gdy nie mogli przekonać stronników królewskich do dalszego popierania Dymitra, odstąpili od koła, zsiedli z koni dobywając rusznic, wpadli w koło i wystrzelili wprost do księcia Rużyńskiego.

Dzielny kniaź miał jednak jeszcze sporo szczęścia, gdyż po pierwszym wystrzale ocalał, a po chwili odprowadzili go z miejsca przyjaciele. Jak dowcipnie skomentował Kobierzycki: „Rużyński byłby zginął, gdyby – choć był mężem skądinąd dzielnym i zuchwałym – nie wybrał bezpiecznego wyjścia i nie zapadł się nagle jak pod ziemię; nie było wtedy dla niego żadnego innego ratunku niż ustąpić – jak wiadomo, należy opuścić żagle, kiedy pod wpływem rozszalałego sztormu kłębią się morskie bałwany”.

Zwolennicy Dymitra w armii Rużyńskiego nie odeszli w stronę Kaługi i raz jeszcze w obliczu bliskości oddziałów nieprzyjaciela wojsko powzięło wspólne uchwały, ale po zamachu na życie księcia zaufanie przepadło bezpowrotnie. Koniec końców uchwalono wymarsz do Wołoka, gdzie też wojsko miało się w zgodzie rozejść i każdy miał pomaszerować gdzie mu się podoba. Wymarsz w tym kierunku był zapewne zainspirowany przez Rużyńskiego, który do ostatnich chwil działał na korzyść króla: Wołok to jedno z miast, zamykających armii Szujskiego drogę do Smoleńska.

Rozpoczął się ostatni dzień tuszyńskiej epopei. 16 marca 1610 roku „drugą stolicę” Moskowii podpalono, zabierając jednak artylerię. Wraz z wojskiem wyruszyli także popierający Dymitra bojarzy i Filaret Romanow, zapewne chcąc osobiście dopilnować ostatecznego rozkładu armii Rużyńskiego. 18 marca wojsko dotarło do Wołoka, ale z powodu głodu i ciasnych stanowisk, rozłożono je wokół Soborników i w Osipowie. W Wołoku pozostał tylko oddział kozaków dońskich pod dowództwem atamana Zarudzkiego. Chcąc wzmocnić załogę, Rużyński pojechał do chorągwi Bartosza Rudzkiego. Tu książę próbował ich namówić, aby wymaszerowali do Wołoka, ale doszło do zwady; znów o mało nie przyszłoby do starcia, przyjaciele krewkiego Rużyńskiego odprowadzili go na bok, ale tak nieszczęśliwie, że książę spadł po schodach urażając sobie ów postrzelony strzałą bok. Załamany ogólnym rozkładem dawniej zwycięskiej armii Rużyński dostał gorączki i z początkiem kwietnia 1610 roku zmarł.

Wiktorii kłuszyńskiej nie dożył. Nie ulega jednak wątpliwości, że w skali strategicznej był jej współautorem, niezasłużenie lekceważonym przez pyszałkowatego Zółkiewskiego w jego znanym dziełku pt. Początek i progres wojny moskiewskiej. W dziełku tym czytamy, że Rużyński „niemal zawżdy był pijany”,przeczytamy o jego konfliktach z Sapiehą, ale w innym miejscu przyznaje hetman, że w wojsku Samozwańca, ze śmiercią kniazia „tym większa stała się konfuzja”. Faktem jest, że książę Roman przez dwa lata trwożył i nękał państwo moskiewskie i wpędził armię Szujskiego w swego rodzaju „sarmacki kompleks”, który bardzo dopomógł husarzom Żółkiewskiego pod Kłuszynem. Moskale przestali po prostu wierzyć w możliwość zwycięstwa z Polakami w bitwie polowej!

Ten „pijaczyna nałogowy” (jak nazwał go jeden z historyków) zasługuje na pomnik i na nazwanie jego imieniem choćby małej uliczki w każdym polskim i ukraińskim mieście i miasteczku. Jest wspólnym bohaterem obu narodów. Cześć Jego Pamięci!

Jakub Brodacki

PS. Mogliby nasi ONR-owcy za wzór brać księcia Romana i za wschodnią granicą sprawić co dobrego dla Rzeczypospolitej…

LINK do prezentacji multimedialnej opisującej dzieje dymitriad:

http://www.youtube.com/watch?v=DQR8Wdbvhvo&list=PLqyvpi_tT1Rq6APXFTXjx5Q6dNZnLrDrB&feature=mh_lolz

Car w sarmackiej niewoli

Tylko 20 dni dzieli nas od rocznicy, o której każdy Polak, Litwin, Rusin, Kozak, Tatarzyn powinien pamiętać. Było to wspólne zwycięstwo narodów zamieszkujących Sarmację nad ich wspólnym wrogiem.

Wierzę, że dożyję dnia, w którym zwycięstwo to się powtórzy i oglądać będziemy naszego wroga na kolanach przed Majestatem Rzeczypospolitej.

http://youtu.be/gGvSZ4zNIvM

Operacja specjalna: Dymitr Samozwaniec. KONKLUZJA

operacja samozwaniec 001W wydanej ostatnio książce pt. Maryna Mniszech (Warszawa 2011), Wiaczesław Kozlakow, rozważając przyczynę dla której Hriszka Otriepiew postanowił wcielić się w postać carewicza Dymitra, na stronie 16 zamyka temat w następujący sposób: „Mały człowiek z »kompleksem imperatora« musiał gdzieś podchwycić myśl, że mógłby się podać za ocalonego carewicza. Dwór Romanowów, krewniaków pierwszej żony Iwana Groźnego, był właściwym środowiskiem dla tego rodzaju rozmów i myśli. To nie Romanowowie interesowali się młodym Grigorijem Otriepiewem, a on nimi”. Tymczasem w świetle dostępnej wiedzy, właśnie bardzo wiele wskazuje na to, że Hriszka Otriepiew został przeszkolony i przygotowany do swej roli przez rodzinę Romanowów. I choć rodzinę tę car Godunow poddał prześladowaniom, w ciągu całej swej misji Samozwaniec korzystał z pomocy jej przyjaciół, sług i ukrytych popleczników. To w kręgu Romanowów powstał mit o ocaleniu Dymitra Iwanowicza, to Filaret Romanow czynnie wspierał pierwszego i drugiego Samozwańca, co zaowocowało pasmem klęsk, dotykających państwo moskiewskie w latach 1606-1612. Nie sądzę, aby Romanow umiał przewidzieć wszystkie skutki swojego postępowania, choć być może mógł je potem usprawiedliwić „dziejową koniecznością” i „szczęśliwym zakończeniem”, czyli ustanowieniem nowej dynastii, dzięki której państwo moskiewskie miało szansę na jaką taką stabilizację.

Nasuwa się pytanie, dlaczego Kozlakow nie przeprowadził dowodu swej tezy, jakoby „nie Romanowowie interesowali się młodym Grigorijem Otriepiewem, a on nimi”. Sądzę, że rosyjski uczony wyraża „naturalne” i „oczywiste” przekonanie rosyjskiej elity o tym, że Samozwańca do Moskowii sprowadzili Polacy i „Litwa”, i że to głównie oni są winni nieszczęściom okresu Smuty, że całe to zło zaczęło się w Polsce. To co jest dla rosyjskiej elity oczywiste, stało sie także oficjalnym łgarstwem założycielskim Federacji Rosyjskiej, która uznała dzień 7 listopada za święto państwowe – tego bowiem dnia 1612 roku skapitulował w Moskwie polsko-litewski garnizon, a potem w znacznej większości został chwalebnie wymordowany. Ustanawiając to święto władze Federacji Rosyjskiej nie tylko „uratowały” przed zapomnieniem rocznicę równie chwalebnej rewolucji listopadowej (tzw. październikowej)1, lecz także obarczyły winą za wszelkie przeszłe, teraźniejsze i przyszłe nieszczęścia Polskę i Polaków oraz wszystkich tych, którzy z nimi trzymają.

Łgarstwo o winie Polaków służy utrzymaniu w mocy innego łgarstwa, które stanowi, że przyczyną nieszczęść państwa rosyjskiego jest szeroko rozumiana cywilizacja zachodnia. Gdyby tak było, to Zachód zamieszkiwałyby goryle i szympansy, a przecież tak nie jest, po obu stronach żyją tacy sami ludzie, obdarzeni zdolnością do odczuwania emocji. Różnica tkwi w tym, że demokracje lepiej zarządzają ludzkimi emocjami, niż tyranie, które potrafią je tylko tłumić. Co prawda serca obywateli łatwo skazić nadmierną konsumpcją, ale to też prawda, że stłamszone serca niewolników łatwo rozjątrzyć żądzą władzy. Bo żądza władzy jest dla niewolnika jak gorączka złota dla konkwistadorów; jest ona hipnotycznym wyobrażeniem, przy użyciu którego można manipulować nawet takimi kanaliami, jak Filaret Romanow. Wystarczy pokazać im tolkienowski pierścień władzy…

Marzenie o władzy absolutnej jest łgarstwem, a marzenie o rekonstrukcji Bizancjum to kłamstwo nad kłamstwami. Projekt unii z Rzecząpospolitą Moskwa odrzuciła dlatego, że obawiała się ujawnienia łgarstwa. Wchodząc w związki z państwem nowożytnym musiałaby wyrzec się prób rekonstrukcji państwa starożytnego, owej atrapy Bizancjum, a tego zrobić nie chciała. Nie chciała się wyrzec żądzy panowania nad światem i wszystkich okropnych zbrodni, które z tej żądzy wynikały. Dlatego propozycję unii odebrała jako groźne uderzenie we własną pseudo-tożsamość, ulepioną nie naturalnie, lecz na skutek długotrwałego prania mózgu. Odrzucała terapię.

Jeśli moskiewskiego łgarstwa nie można obalić prawdą, trzeba się uciekać do ironii i satyry. Dymitriady były właśnie dobitnym pokazem takiego polsko-litewskiego, wielowariantowego poczucia humoru. Pijany satyryk Rożyński, roztropny kabareciarz Sapieha, przebiegły komediant Mniszech i inni bohaterowie tej farsy zdają się mówić: „Halo! My też chcemy się pobawić w Bizancjum! Chcecie mieć cara? Znajdziemy wam cara! Chcecie tyranii? Będzie tyrania!”. Tym sposobem Moskowia zostaje ośmieszona, gdyż tworzonej przez nią atrapie starożytnego państwa nadaje się sens pornograficzny.

Przypominam sobie taką scenę w głośnym niedawno filmie „Upadek”, w którym główna bohaterka – sekretarka Hitlera – pod wpływem rozgrywających się wokół niej wydarzeń ma przemożne wrażenie, że uczestniczy w jakimś złym śnie, z którego nie może się obudzić. A przecież niemiecka próba budowy atrapy państwa starożytnego trwała zaledwie kilkanaście lat! Jeśli istnieje jakieś piekło dla dzieci, to niewątpliwie najgorszą karą byłoby przywiązanie małych grzeszników do ich zabawek i rozkazywanie im, aby bawiły się aż do utraty tchu, do utraty przytomności, aż do dna rozpaczy. Moskiewska zabawa w Bizancjum trwa już kilkaset lat, co wskazuje na to, że piekło na ziemi jest czymś zupełnie możliwym.

Dzisiaj dążąc do opanowania wielu złóż surowców na świecie, Moskale faktycznie dążą do zniewolenia całych narodów, a przecież niewolnictwo jest ważną cechą ustrojową wielu państw starożytnych. Zabawa w Bizancjum trwa nadal (choć może pozbawiona tego osobliwego rodzaju mistycyzmu, który kojarzy się z czarną magią). Spróbujmy ocalić Moskali przed ich zabawkami. Pamiętam do dziś, jak podczas lekcji rosyjskiego w szkole podstawowej w latach 80-tych, powiedziałem do nauczycielki-Rosjanki słowo „ŻOPA” i to takim głosem, który dzisiaj mógłbym porównać jedynie do pijackiej chrypki agenta Olina. Pamiętam jak się zaczerwieniła i spuchła ze złości, ale zrobić nic nie mogła, gdyż ta bezczelna wulgarność zupełnie ją zbiła z pantałyku. Spójrzmy na dzisiejszych przywódców państwa rosyjskiego. Są to takie nadęte ropuchy, wczorajsi bandyci, dzisiaj międzynarodowi arystokraci, którzy myślą o sobie Bóg-wi-co.

Spróbujmy ich wyprowadzić z tego błędu drogą dobrze pomyślanej realnej satyry. Bo przecież dobra realna satyra jest dla pseudotożsamości śmiertelnym zagrożeniem. Gdy zaś pseudotożsamość się rozsypie, może stanie się coś, czego naprawdę nie umiemy przewidzieć, czego ludzkie oko nie widziało, a ucho nie słyszało.

Jakub Brodacki

Link do odsłony pierwszej, drugiej i trzeciej.

1Później pod naciskiem cerkwi prawosławnej, która chciała zatrzeć pamięć o rewolucji październikowej, święto to Putin przeniósł na dzień 4 listopada, który rzekomo był właściwą datą kapitulacji królewskiej załogi na Kremlu. Tym sposobem prawosławna cerkiew z „naukową dokładnością” ustaliła słuszny przebieg historii.

Operacja specjalna: Dymitr Samozwaniec. Odsłona trzecia: wojownik sarmacki

operacja samozwaniec 002Zygmunt III Waza osiągnął wszystkie zakładane cele: zdobył Smoleńsk, uniemożliwił sojusz szwedzko-moskiewski i wywołał w Moskowii długotrwały chaos. Żądza władzy Filareta Romanowa to jedna z przyczyn nieszczęść dotykających Moskowię w latach 1606-1612.

Tezy tekstu:

Chcąc wykazać, że Dymitr Samozwaniec I był oszustem, Filaret Romanow na polecenie cara Szujskiego sprowadził do Moskwy zwłoki pewnego chłopca, które miały udawać zwłoki prawdziwego Dymitra Iwanowicza. Szujski ogłosił, że Dymitra zamordował Godunow, mimo że wcześniej ten sam Szujski głosił, że Dymitr zmarł wskutek nieszczęśliwego wypadku. Spreparowano cudowne uzdrowienia chorych a cerkiew ogłosiła Dymitra świętym. W ten sposób „kanonizowano” kłamstwo, przez co pojawili się nowi Samozwańcy.

Pierwszym z nich był Piotraszko, rzekomy syn cara Fiodora i carowej Iriny. Piotraszko dołączył do powstańców Iwana Bołotnikowa, którzy w starciu z wojskami Szujskiego ponieśli klęskę. Po upadku Piotraszka w Starodubie pojawił się rzekomo ocalony Dymitr Samozwaniec II. Dołączyli do niego ochotnicy na czele z księciem Romanem Rożyńskim, Aleksandrem Zborowskim i później Janem Piotrem Sapiehą. Po zwycięstwie pod Bołchowem armia Samozwańca dowodzona przez Rożyńskiego założyła obóz w Tuszynie pod Moskwą. Z braku sprzętu oblężniczego ograniczano się do blokowania stolicy.

Zwycięstwa Rożyńskiego zmusiły cara Szujskiego do wypuszczenia posłów królewskich oraz Jerzego Mniszcha i Maryny. W drodze do Rzeczypospolitej jeńcy uwolnili się z pod eskorty i z pomocą Aleksandra Zborowskiego oraz Jana Piotra Sapiehy udali się do obozu Samozwańca w Tuszynie. Maryna uznała Samozwańca II za swojego męża, Samozwańca I. Ponieważ Moskwa nie chciała się poddać, postanowiono odciąć ją od dostaw żywności. W tym celu Sapieha obległ Ławrę świętej Trójcy w Siergiejewie. Ziemie na północ od Moskwy uznały władzę Samozwańca. Poparł go także Filaret Romanow. Ale oblężenie Ławry ciągnęło się miesiącami, a zdolny wódz moskiewski Skopin Szujski sprawiał coraz więcej kłopotów. Nadchodziły także dla Moskowii posiłki szwedzkie.

Przymierze cara Szujskiego z królem-uzurpatorem Szwecji Karolem Sudermańskim było dla Rzeczypospolitej poważnym zagrożeniem, dlatego Zygmunt III wypowiedział Moskwie wojnę i obległ Smoleńsk. Chwilowo udało się przeciągnąć na stronę króla także armię Rożyńskiego. Nawiązano rozmowy z popierającym Samozwańca Filaretem Romanowem i jego stronnikami, wstępnie i niezobowiązująco umawiając się, że carem w miejsce Szujskiego powinien zostać królewicz Władysław, syn Zygmunta III. Zdradzony Samozwaniec po cichu opuścił obóz tuszyński, w którym następnie wybuchły zamieszki. Wkrótce obóz opuściła także Maryna Mniszchówna, udając się do Samozwańca do Kaługi. Armia Rożyńskiego udała się do Wołoka, po czym rozpadła się na grupę zwolenników Samozwańca, która pomaszerowała do Kaługi i grupę prokrólewską na czele z Aleksandrem Zborowskim i atamanem dońskim Iwanem Zarudzkim, która przyłączyła się do wojsk królewskich pod Smoleńskiem. Dowództwo nad armią Samozwańca objął Jan Piotr Sapieha.

Po rozpadzie armii tuszyńskiej car wysłał swego brata Dymitra Szujskiego na czele licznej armii moskiewsko-szwedzkiej na odsiecz Smoleńska. Armię tą zaskoczył pod Kłuszynem hetman Żółkiewski i rozbił doszczętnie. Następnie Żółkiewski podszedł pod Moskwę i bez stosownych pełnomocnictw zawarł z bojarami umowę, na podstawie której królewicz Władysław został ogłoszony carem. Treść umowy była niewykonalna i sprzeczna z intencjami królewskimi. Wojsko Sapiehy zawarło porozumienie z Żółkiewskim. W zamachu zginął Samozwaniec II. Posłowie moskiewscy Filaret Romanow i Wasyl Golicyn przybyli pod Smoleńsk formalnie ofiarowując tron Władysławowi, ale w rzeczywistości intrygowali i knuli przeciw królowi, umacniając załogę Smoleńska w woli obrony. Polsko-litewski garnizon w Moskwie otoczyły powstańcze armie. Na rozkaz króla posłowie moskiewscy zostali aresztowani i wywiezieni wgłąb Rzeczypospolitej.

Wkrótce nastąpił przełom: zdobycie Smoleńska. Król osiągnął wszystkie zakładane cele, uniemożliwił sojusz moskiewsko-szwedzki oraz wprowadził państwo moskiewskie w stan długotrwałego chaosu. Żądza władzy Filareta Romanowa to jedna z przyczyn nieszczęść dotykających Moskowię w latach 1606-1612.

===================================================================================

Całość tekstu:

Jan Piotr Sapieha leżał w jednej z komnat wspaniałego pałacu kniaziów moskiewskich na Kremlu. Właśnie zaszło słońce, gdy oprzytomniał, czując chwilową ulgę. Wyczuwał, że jego chwila nadeszła i wkrótce odejdzie spośród żywych. Zauważył, że przy palącej się świecy drzemie jego sekretarz i powiernik, ślepo mu oddany ubogi szlachcic, którego tożsamość niech pozostanie tajemnicą.

-Stasiu – wyszeptał Sapieha.

Sekretarz drgnął, ocknął się i natychmiast rozszerzył usta w uśmiechu:

– Waszej miłości jest już lepiej, jak dobrze…

Sapieha pokręcił głową:

– Wołaj księdza…

Gdy sekretarz wybiegł, by zawołać duchownego, Sapieha próbował zebrać myśli i przygotować się do spowiedzi. Różne obrazki z życia przechodziły mu przez głowę jak kalejdoskop. Większość z nich to były wspomnienia przyjemne, z których wcale nie miał ochoty się spowiadać. Urodził się przecież rycerzem, wojownikiem sarmackim. Wojownik, jak to wojownik, żyje niedługo, więc coś mu się od życia należy. Dokonania miał wielkie, sławę u śmiertelnych nieśmiertelną. Gdy jednak zadawał sobie pytanie co takiego w życiu osiągnął, wszystko wydawało niczym wobec nadchodzącej wieczności. Bitwa za bitwą, kolejne zwycięstwa na czele chorągwi husarskich – Kiesia (1601), Kockenhausen (1601), Rakibor (1604), wreszcie Kircholm, gdzie dowodził prawym skrzydłem i walnie przyczynił się do wiktorii – wszystko to jawiło się niczym, gdy Sapieha przypomniał sobie jakże wstydliwy swój postępek, gdy podczas sesji koła generalnego konfederatów litewskich w ekonomii brzeskiej prosił o zgodę na dołączenie się do rokoszan pod Sandomierzem. I wtedy odebrał pierwszą lekcję. Wierne królowi wojsko zagroziło mu śmiercią. Wtedy zrozumiał, że prawdziwy wojownik sarmacki tak postępować nie może. Że musi być wierny królowi.

Pod Guzów (1606), gdzie pokonano rokoszan, przyprowadził królowi dwie chorągwie – kozacką i husarską.

I dobrze zrobił. Niezupełnie z własnej woli, ale znalazł się wśród zwycięzców i odegrał wkrótce bodaj najważniejszą rolę w nadchodzącej Drugiej Dymitriadzie.

Jak już wiemy, tego samego 1606 roku Moskale zamordowali w Moskwie Dymitra Samozwańca i uwięzili polskich posłów oraz Jerzego Mniszcha, Marynę i całe ich otoczenie. Nowy car Szujski nie pojmował, że pomimo pozornego zwycięstwa, właśnie otwiera nowy etap operacji „Samozwaniec”, etap kabaretowy, w którym zagra główną rolę. Po pierwsze car uznał, że posłowie Rzeczypospolitej – Aleksander Gosiewski i Mikołaj Oleśnicki – nie byli prawdziwymi posłami, gdyż posłowali do fałszywego cara. Tym samym car uznał, że osoba carska uprawomocnia wszystkie inne monarchie, które są prawdziwe tylko o tyle, o ile uznał je car prawdziwy. Już to samo byłoby dowcipem na miarę Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”, gdyby nie drugie kabaretowe posunięcie cara Szujskiego: kanonizacja uhlickiego widma. Porozumiawszy się z dwoma konkurentami do tronu – Fiodorem Mścisławskim i Filaretem Romanowem – kazał temu ostatniemu sprowadzić z Uhlicza do Moskwy zwłoki prawdziwego Dymitra, wokół których podobno zdarzały się cudowne uzdrowienia. Ogłoszono, że Dymitra kazał zamordować Godunow. Następnie cerkiew prawosławna posłusznie uznała Dymitra za męczennika za wiarę i wyniosła go na ołtarze.

Bez wątpienia w swoim chytrym rozumku próbował Szujski udowodnić, że ten, którego uznano jako prawdziwego następcę tronu był szalbierzem, zaś prawdziwy Dymitr jest tak prawdziwy, że już bardziej być nie może i sam Bóg to potwierdza. Niestety Filaret Romanow (bo to on odpowiadał za sprowadzenie zwłok do Moskwy) wykonał tę mistyfikację aż za dobrze. Zamiast rozsypującego się truchełka nieszczęsnego Dymitra, przywieziono świeżutkie zwłoki specjalnie na tę okazję zarżniętego dziecięcia, bo wszak ciała świętych nie ulegają rozkładowi. Zdarzyły się cudowne uzdrowienia ślepców, ale „inszych, chromych, niedołężnych” – jak powiada Dyamentowski – „nic nie ratowało. Było tych obchodów i machlerstwa, którym pospólstwo ślepili, do tygodnia”. Ciało to za syna swego uznała wdowa po Iwanie Groźnym, matka oryginalnego Dymitra Maria Nagoj. Co więcej, kanonizując Dymitra, car Szujski niejako podważał ustalenia komisji śledczej, której ongiś sam przewodził i która kłamliwie utrzymywała, że Dymitr zginął na skutek nieszczęśliwego wypadku. Kłamstwo nad kłamstwami! Cóż, jak to zgrabnie napisał Stanisław Niemojewski, „sami się jakoby tem chełpią i kiedy któremu rzecze, »żeś płonną rzecz powiedział« – naprzód przysięgać się będzie na krzyż święty, żegnając się, twierdząc to, co powiedział, a jako go dojdzie, że przecie inaczej jest, niż on twierdzi, na ostatek przyzna się i bez wszelakiego zapłonienia rzecze: »zełgał ja«”. Być może mordercy prawdziwego Dymitra dziecinnie wierzyli, że wynosząc go na ołtarze, spłacają dług jakim było morderstwo. A przecież nie kanonizowali prawdziwego Dymitra (bo takiej mocy jako mordercy nie mieli), lecz uhlickie widmo, ociekające krwią kłamstwo, które będzie gnębić i prześladować Moskowię przez długich sześć lat.

Skoro kłamstwo jest święte, to czemu nie kłamać dalej?

Jeszcze za życia Samozwańca Pierwszego, pojawił się wśród strzelców w Astrachaniu osobnik posługujący się nickiem „Piotraszko”, podający się za syna carowej Iriny i cara Fiodora, ostatniego z potomków Monomacha. Nie wiemy, czy był to przygotowywany już zawczasu „nowszy model” Pierwszego Samozwańca lub jakaś poprzednia, nieudana jego wersja. Faktem jest, że Piotraszko wyruszył do stolicy, aby spotkać się ze swym „stryjem”, ale dowiedziawszy się o zamordowaniu łże-cara, zawrócił w stepy lub – według innej wersji – zamieszkał w Moskwie na ulicy Poktowskiej. Dowiedziawszy się z plotek, że Samozwaniec ocalał i przebywa na Litwie, przemycił się przy pomocy pewnego kupca za litewską granicę, gdzie odprowadzony do starosty orszańskiego Andrzeja Sapiehy, zreferował swoją „legendę”. Kanwą legendy był powszechnie znany fakt, iż car Fiodor i carowa Irina byli bezdzietni oraz panująca opinia, że Borys Godunow eliminował wszelkich możliwych następców tronu. Gdy Irina odbyła poród, Godunow miał zapytać co urodziła, na co odparła, że „pół niedźwiadka i pół człowieka”. Rozumie się, że dziecko-potwór nie mogłoby zostać carem i Borys rzekomo więcej nie interesował się tą sprawą. A Irina ukryła Piotraszka u pewnej kobiety w Bratoszynie, potem ukrywał się u strzelca w Astrachaniu. Później Piotraszko przyłączył się do powstańców Iwana Bołotnikowa (po którego stronie walczyli również nieoficjalnie Polacy i Litwini), a gdy to powstanie po klęsce 15 czerwca 1607 roku nad rzeką Wosmą koło Kaszmiry upadło, w lipcu 1607 z miejsca pojawił się nowy, rzekomo cudownie ocalony z moskiewskiej rzezi Dymitr Samozwaniec II. Przy nim w pełni ukażą się wybitne zdolności i kunszt wojenny Jana Piotra Sapiehy!

Kim był nowy Samozwaniec?

Według Marchockiego był to Andrzej Nagoj, który przed prześladowaniem ze strony cara Szujskiego uszedł na litewską Białą Ruś (dorzecze Berezyny – dzisiejsza Białoruś jest szerszym pojęciem) i w miasteczku Propujsku został pojmany z podejrzeniem o szpiegostwo. Ujawnił swoją tożsamość, poskarżył się na prześladowania i poprosił, aby go odwieziono do Staroduba, który co prawda leżał po moskiewskiej stronie granicy, ale nie cieszył się z rządów cara Szujskiego. Stamtąd Andrzej Nagoj poprzez niejakiego Aleksandra rozgłaszał po ziemi siewierskiej i riazańskiej, że ocalony od rzezi car Dymitr żyje i przebywa w Starodubie. Wkrótce do Nagoja (jeśli to on był) przybyła delegacja bojarów z żądaniem, aby im pokazał Dymitra. Zrazu nie chciał nic mówić, gdy jednak zagrozili mu chłostą, porwał się do kija z furią, mówiąc: „to bledinie dity [s…syny], jeszcze wy mene nie znajete, osuda[r jestem]”, na co przerażeni bojarzy upadli mu do nóg, wołając: „winowaty my. Osudar pered toboju”. Według innej wersji w rolę Samozwańca wcielił się szkolny nauczyciel ze Szkłowa na Litwie. Nazywano go Iwan, a z pochodzenia był Moskwicinem. „Sprytny chłopak” – oceni go później dziejopis Konrad Bussow. Kobierzycki z kolei podejrzewał, że Samozwaniec II był Żydem, ponieważ wśród rzeczy, które później pozostawił w obozie po ucieczce w roku 1610, znajdował się podobno Talmud, liczne hebrajskie rękopisy i dokumenty spisane alfabetem hebrajskim. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę, że ostatnim okresie jego „panowania” otaczali go prawie wyłącznie „stepowcy” – Tatarzy i Kozacy – nie można wykluczyć, że był z pochodzenia Chazarem. „Stepowość” jego charakteru ukazuje Kobierzycki następującymi słowy: „Był to do szczętu prymitywny, okrutny człowiek, chciwy i podstępny barbarzyńca, okryty niesławą z powodu folgowania żądzy i swawolom, oddający się pijaństwu, stapiający w sobie wszystkie zbrodnie i przewiny, człowiek bez honoru”. Mamy tu oczywiście do czynienia z karykaturalnym przerysowaniem postaci, o której właściwie nic nie wiadomo. Jedno jest pewne: był to kłamca podwójny, kiepska kserokopia falsyfikatu.

Według Maskiewicza Samowańca do nowej roli przeszkolił Mikołaj Miechowiecki, który dobrze znał obyczaje Samozwańca I. Dzięki temu niekiedy udawało się Samozwańcowi II wprowadzać w błąd nawet dawnych towarzyszy pierwszego Dymitra. Gdy na przykład pewien towarzysz z chorągwi księcia Rożyńskiego każdą sytuację z dziejów pierwszej dymitriady opowiadał „na opak”, drugi Samozwaniec w każdej rzeczy go poprawiał, przedstawiając wypadki w ten sposób, w jaki się odbyły. Zdumiony tym żołnierz powiedział: „przyznam ci się, miłościwy carze, żem tu był w wojsku jeden taki, com nie dał sobie tego wyperswadować, abyś ty tym samym był, ale teraz Duch Święty mię oświecił”.

Ponieważ nie przemawiamy tutaj duchem proroczym, przyjmijmy więc raz jeszcze to, co jest pewne: Dymitr Samozwaniec II to nie osoba, lecz kryptonim operacji specjalnej. Ponieważ jednak ponowne zmartwychwstanie Dymitra miało posmak wizji paranoika, należało ją nieco wzmocnić i zdycyplinować. Wkrótce do obozu Samozwańca II dołączył drugi „carewicz”, posługujący się „nickiem” Fiodor Fiodorowicz, rzekomy „brat” owego wspomnianego wcześniej Piotraszka, czyli drugi „syn” carowej Iriny i cara Fiodora. Widzimy, że były to jawne kpiny z prawdy i zapewne dziwimy się, jak to w ogóle było możliwe w świecie bez internetu, bez podszywania się pod cudzą tożsamość (tak dzisiaj łatwego!). A przecież w tamtych czasach ludzie rzadko mieli okazję dokładnie przyglądać się obliczom władców; znali je co najwyżej z monet i niekiedy z obrazów oglądanych w lokalnych siedzibach wielmożów. Dziwimy się jednak czemu innemu: dlaczego z tak wielką łatwością Moskale nasi kochani zapominali o przysięgach wierności, o dyscyplinie społecznej, która jest warunkiem zachowania jakiego takiego porządku i spokoju! Fakt, że i w Rzeczypospolitej wybuchały bunty i niepokoje, ale rokosz Zebrzydowskiego był buntem elitarnym, który nie doprowadził w żadnym razie do takich zniszczeń, jak dymitriady. Dlaczego naród ten z tak wielką łatwością przyjmował każdego kolejnego coraz bardziej pornograficznego samozwańca? Czy dlatego, że idea samozwańców została kanonizowana?

Kanonizowane uhlickie widmo miotało się po Moskowii jak wąpież na bagnach płodząc do spółki z Moskalami coraz bardziej obrzydliwe potomstwo. Hodowlą tego potomstwa natomiast chętnie zajmowali się polsko-litewscy wychowawcy. Rozdrażnienie spowodowane rzezią 27 maja 1606 roku było w Rzeczypospolitej ogromne. Gdy przebywający w Krakowie w grudniu 1607 roku posłowie cara Szujskiego Grzegorz Wołkoński i Andrzej Iwanow wylali pretensje o wsparcie dla samozwańców, senatorowie odparli bez ogródek: „jeśli wasz hosudar wypuści wojewodę sandomierskiego wraz z towarzyszami i wszystkimi Polakami, będącymi teraz w niewoli, nie będzie wtedy ani Dmitraszki, ani Piotraszki, jeśli zaś ich nie wypuści, wtedy Dmitraszka będzie carem Dymitrem, a Piotruś carewiczem Piotrem i nasi będą z nimi trzymali”.

Co więcej jednak, moskiewscy posłowie byli jak się zdaje jednocześnie wysłannikami spiskowców. Podczas dyskretnej rozmowy z senatorami Wołkoński oświadczył, że bojarzy są niezadowoleni z rządów cara Wasyla i pragnęliby władcą swym obrać Zygmunta lub jego syna Władysława. Po raz kolejny więc impuls do działania przychodził z Moskwy. Czy trzeba się dziwić, że król zwlekał z wysłaniem swego poselstwa do Szujskiego, natomiast do Samozwańca i owszem przyłączali się „ochotnicy”? Po raz kolejny sprawdzała się teza Mikołaja Oleśnickiego wygłoszona do bojarów po pamiętnej rzezi: „Owo krótkiemi słowy mówiąc, Moskwa poczęła, Moskwa zakończyła”.

Wkrótce do obozu Samozwańca II dołączyły prywatne wojska polskie pod dowództwem Walentego Walawskiego a wysłane przez księcia Romana Rożyńskiego oraz oddział pod dowództwem Samuela Tyszkiewicza. Przez armię Samozwańca przewinęły się później tysiące uzdolnionych żołnierzy i co najmniej dziesiątki wybitnych dowódców, takich jak, Aleksander Lissowski, Aleksander Zborowski, Iwan Zarudzki, Mikołaj i Samuel Wielogłowscy, Wojciech Rudnicki, Stefan Kazimierski, Andrzej Chruśliński, Andrzej Młocki, Marek Wilamowski, Jakub Bobowski, Stanisław Bąk Lanckoroński, Andrzej Rusiecki, Krzysztof Stabrowski, Hieronim Strawiński i wielu innych. Nie wszyscy z nich byli Polakami w etnicznym tego słowa znaczeniu; nie wszyscy też odegrali w tej armii rolę od początku do końca czystą, ale prawie wszystkim z nich należą się nazwy ulic – we wszystkich miastach dawnej Rzeczypospolitej. Są to zapomniani bohaterowie wielu narodów, wojownicy sarmaccy, na cześć których: hip-hip, hurra!

Również i sam Rożyński (Rużyński, Różyński) sposobił się do wyprawy, gromadząc wokół siebie bezrobotnych żołnierzy niedawno jeszcze bądź walczących po stronie rokoszu bądź po stronie króla. Młody kniaź był niezwykle barwną postacią. W wieku 22 lat został przyjęty do służby wojskowej przez hetmana Jana Zamoyskiego, a w 1600 roku był już dowódcą chorągwii kozackiej (tzw. pancernej). W latach 1601-1602 walczył ze Szwedami w Inflantach. Później służył w armii kwarcianej na Ukrainie gdzie też zaangażował się w poparcie dla Samozwańca I i osłaniał jego przemarsz przed wojskami niechętnego imprezie Janusza Ostrogskiego; Rożyński zagroził wówczas Ostrogskiemu zemstą kozaków i spaleniem jego dóbr, zmuszając go do zaprzestania akcji nękającej zwolenników Dymitra (jednak później Ostrogski pożyczył mu pieniądze na zorganizowanie drugiej dymitriady). Jako regalista przyprowadził królowi pod Guzów swoich husarzy. Aktywność na polu wojskowym wyczerpywała zasoby finansowe młodego kniazia, który zaciągał na poczet swoich wielkich dóbr ogromne długi. Wspólnie z żoną Zofią Korabczewską starał się te dobra zagospodarować i zaludnić, przez co często pozywano go o zatrzymywanie zbiegłych do jego dóbr cudzych poddanych. Odziedziczył też liczne procesy po ojcu Kiryku. Był człowiekiem zuchwałym i charyzmatycznym, a nałogowe pijaństwo któremu się okresowo oddawał, nie przeszkadzało mu w odnoszeniu zwycięstw i unikaniu większych porażek, gdyż miał szczęśliwą rękę do podkomendnych. „Barwność” postaci Rożyńskiego nie powinna nam przesłaniać faktu, że w istocie rzeczy będzie on wytrwale i skutecznie realizował ważne interesy Rzeczypospolitej na teatrze moskiewskim.

Gdy wreszcie Rożyński zebrał pod swoją komendą około czterech tysięcy wiarusów, z początkiem 1608 roku wyruszył pozornie po to, by oddać swe usługi nowemu Samozwańcowi. Ten jednak odnosił się do niego nieufnie, gdyż – jak czytamy w źródłach – dotychczas dowodzący jego wojskiem Mikołaj Miechowiecki obawiał się utraty swego stanowiska. Być może była jeszcze i inna przyczyna. Z pewnością moskiewscy protektorzy Samozwańca wiedzieli, że Rożyński działa z cichym poparciem króla, a wobec tego Samozwaniec stanie się teraz narzędziem w ręku Rzeczypospolitej. Późniejsze wypadki mogą też wskazywać na to, że rywalizacja między Miechowieckim a Rożyńskim nie miała charakteru wyłącznie personalnego, ale o tym jeszcze pomówimy. Na razie poprzestaniemy na tym, że przybycie samego Rożyńskiego do obozu Dymitra wywołało w wojsku ferment; obalono rządy Miechowieckiego, obwołano Rożyńskiego „najwyższym dowódcą i hetmanem” i postawiono Samozwańca przed faktem dokonanym.

Czekano tylko aż nastanie wiosna i spłyną śniegi. Oficjalnie zabiegano też o poparcie króla Zygmunta, który jednak zręcznie dyskontował całą sytuację na swoją korzyść: praw do tronu moskiewskiemu nie przyznawał ani Szujskiemu, ani Samozwańcowi… Gdy wreszcie w pobliże wojsk Samozwańca podszedł brat cara Dymitr Szujski z liczną armią, w dniach 10-11 maja 1608 roku Rożyński zadał mu pod Bołchowem (Wołchowem) druzgocącą klęskę, zdobywając obóz, kilkadziesiąt dział i samo miasto Bołchów. Rychło po tej klęsce zmianie uległa postawa cara Szujskiego wobec polskich jeńców trzymanych w niewoli od 1606 roku. Nie tylko wolno im było się przechadzać, lecz dostawali także lepsze i obfitsze wyżywienie. Pocieszano ich też nadzieją szybkiego powrotu do ojczyzny, a najznaczniejszych – Jerzego Mniszcha, Konstantego Wiśniowieckiego, Tarłów i Stadnickich odesłano do Moskwy. Pod koniec lipca nowi posłowie Rzeczypospolitej zawarli z carem Szujskim rozejm na trzy lata i jedenaście miesięcy. Szujski przyrzekł uwolnić wszystkich więźniów. Jerzego Mniszcha zobowiązano, aby drugiego Samozwańca nie nazywał swoim zięciem, by nie wydał znów za niego swej córki Maryny, by Maryna nie używała tytułu „carowej moskiewskiej”, na koniec aby Zygmunt III odwołał „kniaziów Romana Rożyńskiego i Adama Wiśniowieckiego” i innych „panów i rotmistrzów polskich i litewskich”, którzy pozostawali na usługach Dymitra. Te ostatnie warunki posłowie przyjęli pod naciskiem Szujskiego, wiedząc, że w przeciwnym razie nie odzyskają wolności, ale i z pełną świadomością, że król z pewnością nie zatwierdzi rozejmu zawartego pod przymusem; pro forma także wysłali list do Rożyńskiego, wzywając wszystkich poddanych królewskich do opuszczenia Samozwańca, które to wezwanie pozostało naturalnie bez skutku…

Z powyższego widać wyraźnie po co Zygmuntowi III był potrzebny Drugi Samozwaniec i kniaź Rożyński na czele jego armii!

Nie pomogły działania nowozebranej drugiej armii moskiewskiej pod wodzą drugiego brata Szujskiego, Michała Skopina. Zręcznym manewrem Rożyński obszedł prawe skrzydło Skopina zdobywając szereg miast i w początkach czerwca stanął w oddalonym od Moskwy o 15 km Tuszynie. Tutaj założył Dymitrowi rezydencję i warowny obóz. 4 lipca o mało nie przegrał bitwy pod Chodynką, ale przejściowe niepowdzenie zamieniło się w wielki sukces. W lipcu pod jego komendę oddali swe oddziały także sympatycy rokoszan – Aleksander Zborowski, Andrzej Młocki i Marek Wilamowski – mając nadzieję na wykorzystanie Samozwańca przeciw Zygmuntowi III. Dalsze walki toczyły się ze zmiennym szczęściem, gdy z cichym poparciem kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy na czele licznego oddziału wyruszył z odsieczą jego stryjeczny brat Jan Piotr Sapieha. Motywy kanclerza nie były chyba aż tak osobiste, jak to niekiedy sugerują historycy. Jest owszem prawdą, że Opaków i Jelnia były pierwotnymi gniazdami rodowymi Sapiehów, utraconymi na rzecz Moskwy, przeto Sapiehowie mieli niejako prywatny interes, aby nie kochać Moskowii. Podobnie i o Rożyńskim można by powiedzieć, że jako potomek Giedymina być może miał większe prawa do carskiej korony, niż Michał Romanow – i cóż z tego? Po raz kolejny pokazuje się znany fakt, że prywatne aspiracje, ambicje i marzenia mogą być wykorzystane z pożytkiem dla dobra wspólnego. Porzućmy stereotypy o „prywacie”. Wczujmy się w sposób myślenia tych pełnych fantazji kawalerów, którzy jedną nogą tkwią w opowieściach o dawnej chwale swoich rodów – często możnych i panujących – a drugą nogą tkwią w epoce nowożytnej, z jej kondotierami, konkwistadorami, życiem obywatelskim, poddawani też stałej presji szlacheckiego egalitaryzmu, zmuszeni, aby swego znaczenia i statusu bronić nie wywodami genealogicznymi, lecz zasługami dla Rzeczypospolitej. Jako książę mógł się Rożyński w głębi ducha czuć równym elekcyjnemu królowi, mógł go nawet we własnej wyobraźni przewyższać, ale w Rzeczypospolitej prawie każdy szlachcic uważał się za obywatela, który „wybiera królów i obala tyranów”. Ci ludzie służyli Rzeczypospolitej tak jak im ich mentalność, temperament i zdolności najlepiej pozwalały. Obyśmy więcej mieli w dziejach takich „prywat”!

Nie ulega natomiast wątpliwości, że w bliskości Rożyńskiego chciał mieć król zaufanego i lojalnego człowieka, będącego zarazem zdolnym dowódcą a od kniazia i otaczających go zmiennych w nastrojach kondotierów niezależnego. Sapieha się do tego idealnie nadawał.

W czasie gdy wojsko Sapiehy maszerowało do Tuszyna, uwolnieni przez Szujskiego jeńcy polscy pod stosowną eskortą zmierzali do granic Rzeczypospolitej. W drodze posłowie się rozdzielili: Gosiewski jako człowiek lepiej znający teren jechał marnym, lecz pewnym szlakiem do Wieliża; natomiast Mniszech, Oleśnicki i Maryna zmierzali gościńcem ku Smoleńskowi. Tam też 26 sierpnia we wsi Wierchowie pod Białą – jeśli wierzyć listom eskortujących ich Borysa Sobakina i Woina Diwowa – ludzie Oleśnickiego i Mniszcha znienacka zaatakowali swoją ochronę i ostatecznie uwolnili sie od kurateli. Jeszcze Polska nie zginęła!

Wkrótce otoczył ich opieką wysłany przez Samozwańca oddział Aleksandra Zborowskiego i kniazia Wasyla Massalskiego, do których dołączył także Jan Piotr Sapieha na czele ok. 1700 żołnierzy, oddając carowej należne jej honory.

Jak do tej pory tajono przed Maryną fakt śmierci Pierwszego Samozwańca, była więc bardzo rada, otrzymawszy listy od Samozwańca Drugiego. Według romantycznej legendy jadąc w karecie śpiewała wesoło. Wówczas podjechał do niej pewien szlachcic polski i rzekł:

– Wy, Maryno, wesołe piosenki śpiewacie! Istotnie mielibyście słuszny powód do radości, gdybyście w Tuszynie męża waszego zastali. Ale niestety panuje tam nie ten Dymitr, który był waszym małżonkiem, lecz inny!

Usłyszawszy to zalała się łzami Maryna. Nie wiadomo ile jest prawdy w tej legendzie. Faktem jest, że cała historia traciła romantyczny charakter, a nabierała coraz bardziej pornograficznego. Mniszech posługiwał się własnym dzieckiem jak alfons dziwką, na sprzedaż, przez dłuższy czas negocjując z Drugim Samozwańcem uznanie go przez Marynę za męża. Zdaniem niektórych w tajemnicy ożeniła się Maryna powtórnie; nie ma pewności kto udzielił jej tego pornograficznego „sakramentu”, więc podawanego przez dziejopisów nazwiska nie powielam. Oficjalnie pozostawała ciągle w tym samym związku z tym samym synem Iwana Groźnego. Ale wśród tylu fałszywych pretendentów do moskiewskiego tronu tylko ona była prawdziwa.

Niewykluczone, że stało się też wtedy coś, co z pasją erudyty próbował ostatnio wykazać rosyjski uczony Wiaczesław Kozlakow. Kanwą jego rozważań jest analiza obrazu pochodzącego z wiśniowieckiej siedziby Mniszchów, a przedstawiającego Marynę na tle wjazdu do Moskwy i koronacji w 1606 roku. Rzecz w tym, że ta koronacja odbywa się w szczerym polu, a o niczym takim w 1606 roku źródła nie podają. Zdaniem Kozlakowa obraz ten może przedstawiać drugą koronację Maryny. Stało się to być może przed 20 września 1608 roku. Na obrazie widać pięć asystujących postaci, są to (jak sądzi uczony) Mikołaj Oleśnicki, Jan Piotr Sapieha, Samozwaniec II, Jerzy Mniszech oraz jakiś prawosławny arcybiskup. Kozlakow nie zastanawia się, kim on był, ale zdaje się, że nie mógł to być Filaret Romanow, jego bowiem pochwycono dopiero 27 października w Rostowie (i wkrótce został mianowany „patriarchą”). Nie można na 100% przyjąć, że obraz przedstawia jakąś li tylko alegorię, bowiem jeszcze w 1610 roku w liście do króla przypomni Maryna, że jej prawa do tronu są „przyznaniem za dziedziczkę utwierdzone, dwojaką przysięgą wszech stanów obywatelów moskiewskich ukrzepione”.

Fałsz przylepiony do prawdy nie staje się bardziej prawdziwy. Pomimo uznania Dymitra przez Marynę, Moskwa się nie poddała. Rożyński postanowił ją więc zagłodzić. Aby odciąć miasto od dostaw żywności, należało przede wszystkim opanować Ławrę Świętej Trójcy w Siergiejewie i okoliczne fortece. Chętnie się tego podjął Sapieha, który po bolesnym upadku z konia gdy wracał pijany z bankietu u Rożyńskiego, chciał chyba odetchnąć od życia w oparach alkoholu. Wysłano także oddziały pod wodzą Strawińskiego, Wilamowskiego, Mikulińskiego i Lisowskiego w znacznej liczbie. Szujski wysłał za tym wojskiem silną armię pod wodzą swego brata Iwana. 2 października pod Rachmańcami (Rachmancewo) doszło do walnej bitwy, w której pomimo trudnej sytuacji Sapieha wykazał się zimną krwią, do ostatniej chwili zachowując odwód, złożony z dwóch doborowych chorągwi husarskich i dwóch petyhorskich, które rzucił w krytycznym momencie; wówczas rzuciły się do ucieczki moskiewskie odwody i niemal pewna porażka zmieniła się w zwycięstwo. Nazajutrz stanął już Sapieha pod Siergiejewem.

Późniejsza legenda głosiła, że Sapieha i jego ludzie połakomili się na zgromadzone w klasztorze skarby; jednak wydaje się, że cel był taki jak wspomniano powyżej: odciąć Moskwę od zaopatrzenia i dróg z północy. Jakoż i wkrótce poddały się: Słoboda Aleksandrowska, Rostów, Perejasławl, Juriew Polski, Suzdal, Murom, Ustiużna i Wołogda. Moskwa była więc osaczona; ceny żywności w stolicy rosły do kwot astronomicznych. Do obozu Samozwańca zaczęli dołączać przeciwnicy Szujskiego, jedni jako uciekinierzy z Moskwy, inni jako kapitulujący dowódcy: kniaziowie Iwan Trojekurow, Iwan Katyriew-Rostowski, Aleksy Sicki, Dymitr Czerkaski, Michał Buturlin, kniaziowie Zasiekinowie, Michał Glebowicz Sołtykow i dwaj bracia Trubeccy oraz – jak już wspomniałem – sam metropolita rostowski Filaret Romanow, który umiał „dostać się do niewoli” w odpowiednim czasie i miejscu.

Wydaje się, że cała wyprawa została przedsięwzięta jednak zbyt późno. Nadchodził bowiem generał Mróz, co wojska Jana Piotra miały wkrótce odczuć dotkliwie. Na razie wezwano załogę do poddania się, a gdy to nie dało efektu, okopano sie wokół murów, szturmowano i robiono podkopy. W tym samym czasie rownież i w Tuszynie, gdzie wszyscy łącznie z Maryną, żyli pod namiotami, deliberowano co zrobić wobec nadchodzącej zimy. Najprościej było rozebrać chłopskie chałupy, przewieść i złożyć od nowa w Tuszynie; co też zrobiono; w efekcie czego Tuszyn zamienił się w „miasto budowne”. Zaopatrzenie miasta było również doskonałe, ponieważ oddziały wojska wyznaczyły sobie w terenie „prystawstwa”, z których wysysały co się tylko dało; w mieście kręciło się kilka tysięcy kupców. Atmosferę wojskowego miasta doskonale oddaje Bussow. Obóz tuszyński „był zawalony prowiantem: masłem, mąką, miodem, miodami pitnymi, słodem, winem, wszelkim bydłem w takiej ilości, że można się było dziwić. Łby, nogi, wątroby, płuca i inne wnętrzności zwierząt wyrzucano, a i tak leżało ich mnóstwo wszędzie w obozie, psy wszystkiego nie nadążały pożreć, a przez to w obozie taki smród się roznosił, że zaczęto się obawiać choroby morowej”. Jednego tylko brakowało, a mianowicie pieniędzy. Dymitr bowiem rozdawał hojne obietnice, dzięki czemu wojsko jego wzrastało liczebnie; wzrastały też długi, liczone na astronomiczną kwotę 14 milionów złotych. Przymuszono zatem Samozwańca, aby nałożył dań, którą egzekwować mieli wyznaczeni spośród wojska poborcy (jeden obywatel Rzplitej i jeden Moskwicin); jednak Samozwaniec cichcem namawiał swoich „poddanych” aby dani nie oddawali, a poborców mordowali. A może był to już efekt intryg Romanowa? Któż to wie! Gdy w styczniu 1609 roku rozeszła się wieść, że do owych mordów nakłania Samozwaniec, wojsko straciło ducha i stało się podatne na manipulację. Jakoż wkrótce do obozu przybył dawny wódz wojsk Samozwańca Mikołaj Miechowiecki. Oburzony Rożyński zaraz wysłał mu ostrzeżenie, aby się wynosił, bo każe go zabić. Gdy Miechowiecki schronił się w mieszkaniu Samozwańca, Rożyński wkroczył tam z czterema zakapiorami i zamordował intryganta. Wzburzonemu Samozwańcowi powiedział natomiast, że i jemu zaraz utnie szyję. To nie było miejsce stosowne dla białychgłów, toteż jeszcze we wrześniu większość z nich, jak też i Mikołaj Oleśnicki z towarzyszami, udali się do Rzeczypospolitej; opuścił córkę także Jerzy Mniszech, jadąc na sejm aby szukać poparcia dla sprawy Samozwańca (bezskutecznie zresztą). Z Maryną pozostał w Tuszynie tylko jej brat Stanisław oraz ochmistrzyni Barbara Kazanowska z częścią fraucymeru.

Stopniowo gasła gwiazda Drugiego Samozwańca. Nie zdołał on pozyskać do swojej sprawy ani króla ani papieża Pawła V. Pisała do papieża Mniszchówna (na liście w archiwum watykańskim adnotacja: „pozostawić bez odpowiedzi”). Kniaź Rożyński posunął się nawet do tego, że z początkiem 1609 roku z prawosławia przeszedł na katolicyzm, aby papieża jeszcze przychylniej usposobić do sprawy – wszystko na próżno. Co gorsza, coraz bardziej demoralizowało się wojsko tuszyńskie. Gromady pacholików dezerterowały z obozu, łączyły się w bandy łupieżcze i grasowały po bliższej i dalszej okolicy, często też pod rozkazami zbirów moskiewskich. W rozpaczliwej obronie przed bandytami na północy szerzyło się powstanie, któremu przewodził Fiodor Szeremietiew. 6 marca Rożyński został postrzelony z łuku, wskutek czego nie odzyskał już pełni sił i z trudem się poruszał. Nieopłacone wojsko Samozwańca zdołano wprawdzie uprosić, aby nie opuszczało służby, ale powodzenie wojenne przechylało się stopniowo na rzecz Moskwy. Nieustanne bitwy i potyczki z powstańcami wymagały uszczuplania sił używanych do oblegania Siergiejewa i blokady Moskwy. 3 lipca 1609 roku w wielkiej bitwie pod Moskwą wojska Ruzyńskiego ujść musiały za rzeczkę Chodynkę, która tyle szczęścia przyniosła kniaziowi rok wcześniej.

Szczególnie trudna dla obu stron była sytuacja Siergiejewa. Z nadejściem zimy w fortecy zgromadziło się mnóstwo okolicznej ludności, która stłoczona do granic możliwości i niedożywiona zapadała na szkorbut i choroby zakaźne. Jak relacjonowała przebywająca w tym klasztorze była kochanka Pierwszego Samozwańca, Ksenia Godunówna, „od nieszczęść mych zaledwie żyję jeszcze i oczywiście chora jestem, jak i wszystkie zakonnice tutejsze. Nie spodziewamy się też długiego życia, lecz przeciwnie co godzina oczekujemy śmierci, ponieważ wśród załogi naszej wielka panuje chwiejność i zdrada. Nadto za grzechy nasze sroży się u nas morowa zaraza: wszystkich trapią ciężkie, śmiertelne boleści. Codziennie grzebią po dwudziestu lub po trzydziestu, albo i więcej zmarłych. A ci nawet, którzy żyją dotąd, zupełnie osłabli i jakby nóg pozbawieni”. Załoga wymierała jak muchy. Dowódcy byli wiecznie pijani. A mimo to Siergiejewo broniło się nadal. Nie powiódł się Sapieżyńcom drugi szturm na twierdzę (7 lipca 1609). W polu oddziały Samozwańca jeszcze wygrywały bitwy (Aleksander Zborowski pod Twerem 21 lipca), ale z pomocą Moskwie nadciągały posiłki szwedzkie, które poważnie wzmocniły armię Skopina. Zaniepokojony tym biegiem wydarzeń Samozwaniec wezwał Sapiehę do stawienia się wraz z armią w Tuszynie; a jednak starosta uświatski pokusił się raz jeszcze o szturm Siergiejewa, podczas którego na niebie ukazały się świetlne zjawiska wywołane przez roje aerolitów (kamiennych meteorytów), wojsko wzięło je za zły omen i szturm rozlazł się w ogólnym nieporządku.

Sapieha nie tracił ducha ani głowy, nawet gdy zawiodło rozpoznanie wywiadowcze i nieznana była liczba wojsk nieprzyjacielskich. Nie mogąc zmusić nieprzyjaciela do walnej bitwy pod Kalazinem 26 sierpnia, zorientował się, że jeśli uderzy pierwszy, wpadnie w zastawioną pułapkę, dzięki czemu uniknął klęski pierwszego dnia bitwy. Potyczki i harce ciągnęły się i w następnych dniach, gdy dotarła z Tuszyna wiadomość, która odebrała tuszyńskiemu wojsku chęć do walki: król Zygmunt III Waza wypowiedział wojnę Moskwie.

Długo roztropny król zwlekał z podjęciem decyzji. Powodów do wypowiedzenia wojny było aż nadto: nieuwolnienie w terminie jeńców, niewysłanie posłów do Rzeczypospolitej dla zatwierdzenia traktatu, knowania z uzurpatorem szwedzkiego tronu Karolem Sudermańskim. Były też i rozmaite preteksty, jak choćby i ten, że Zygmunt III po kądzieli odziedziczył prawa Jagiellonów do panowania nad Rusią, że Moskwa bezprawnie zagarnęła Litwie liczne terytoria z ziemią siewierską i Smoleńskiem na czele. Było to co prawda niemal sto lat wcześniej, ale do tej pory nie zawarto stałego pokoju, kontentując się ciągle przedłużanymi rozejmami, albowiem Moskwa uparcie nie chciała zrzec się swoich mniemanych praw do Rusi litewskiej. Najwyraźniej król sam zgłaszał swoje pretensje do tronu, ale sądzimy, że serio o tronie moskiewskim nie myślał, o czym dalej. Namawiał do wojny także Oleśnicki, ostrzegając króla, że „ten naród, na którąkolwiek stronę padnie, skoro uspokoją rzeczy swe, a zwłaszcza jeśliby padło na stronę Szujskiego, pewnie Wasza Królewska Mość i Rzeczpospolita nic sobie dobrego, spokojnego z owąd obiecować nie możesz”. Do wojny też parli Lew Sapieha i Aleksander Gosiewski. Rożyński, Zborowski i Sapieha trzymali Moskwę za gardło; liczono więc przynajmniej na to, że łatwo będzie zdobyć potężny, lecz osamotniony Smoleńsk. Należało jednak działać szybko, ponieważ zdolny moskiewski wódz Skopin Szujski sprawiał coraz więcej kłopotów.

Podczas styczniowego sejmu 1609 roku nie podjęto wprawdzie uchwały sejmowej w tej sprawie, nie uchwalono też nadzwyczajnych podatków, ale opinia publiczna wiedziała co się święci. Wojna była koniecznością; dotychczasowy przebieg działań skłaniał do wniosku, że wyżywi się sama. Armia zebrana w Orszy jesienią 1609 roku składała się głównie z nielicznych chorągwi kwarcianych i prywatnych. Ale Lew Sapieha nieustannie ponaglał i nie czekając na zebranie się większych sił pognał ze swoją rotą pod Smoleńsk, pod którym stanął 29 września, zmuszając wszystkich do pójścia za jego przykładem. Przybyli licznie wolontariusze, którzy niestety utrudniali zaopatrzenie, gdyż łupili całą okolicę niemiłosiernie. Armia też wzrosła liczebnie po przybyciu kozaków zaporoskich.

Jak twierdził później Stanisław Żółkiewski, załoga Smoleńska znacznie przekraczała liczebnie siły królewskie. Trudno jednak dać wiary staremu hetmanowi, że załoga Smoleńska liczyła sobie 200 tysięcy ludzi! Żółkiewski gderał, zrzędził, nieustannie odradzał, szukał dziury w całym, a oblężenie widział niemożliwym. Rzekomo doradzał, aby Smoleńsk tylko blokować i natychmiast wyruszyć na Moskwę, aby wejść w porozumienie z przychylnie mu nastawionymi bojarami. Rzecz w tym, że Zygmuntowi wcale nie było spieszno do wchodzenia w porozumienie z Moskwą. Wszystkie postępki króla wskazują wyraźnie na to, że mniemanych ofert objęcia tronu przez królewicza Władysława nigdy nie traktował poważnie. Również przypuszczenie, że władca nasz chciał sam objąć tron moskiewski, wydaje się mało prawdopodobne, zważywszy na długotrwałe wysiłki, aby samą ideę Moskwy i Państwo Moskiewskie ośmieszyć przy użyciu takich kabareciarzy jak Jerzy Mniszech, jego córuchna Maryna, czy kniaź Rożyński. Jedynym celem wyprawy było odzyskanie dawniej utraconych ziem oraz wywołanie w Moskwie jak najdłuższego zamieszania i uniemożliwienie jej udzielenia pomocy Szwedom. Posądzanie wielkiego króla o „nieudolność” jest bezkrytycznym przyjmowaniem punktu widzenia Stanisława Żółkiewskiego; z punktu widzenia jego pomysłów król w rzeczy samej działał „nieudolnie”, ale fakty mówią same za siebie – cele, jakie wyznaczył sobie król Zygmunt zostały zrealizowane z nawiązką! Natomiast koncepcje Żółkiewskiego okazały się całkowicie nierealne…

Z początku nie szczęściło się królowi w tej kampanii. W nocy z 4 na 5 października Smoleńsk omalże nie dostał się w ręce królewskie, gdy dzielny kawaler maltański Bartłomiej Nowodworski przy użyciu petardy wysadził dwie bramy miejskie; zawiodła atoli łączność, Nowodworski nie dostał wsparcia i Smoleńsk ocalał. Nie przynosiły efektu podkopy i ostrzał murów miejskich. Nie udało się namówić niepłatnego wojska przebywającego w Inflantach do najazdu na Psków i Wielkie Łuki. Wojsko to i owszem, najechało, ale tereny litewskie, chcąc wymusić wypłatę żołdu.

Problem żołdu dominował też w umysłach wojska tuszyńskiego. Obawiano się, że sprawa Samozwańca jest już przegraną, a zatem zastanawiano się, kto wynagrodzi „krwawe prace i zasługi”. W demagogicznym przemówieniu do wojska Rożyński zwrócił żołnierzom uwagę, że choć są najemnikami obcego władcy, nie zwalnia ich to z obowiązku lojalności wobec naturalnego ich pana, czyli króla. Od niego zatem powinni oczekiwać wynagrodzenia. „Dlatego” – ciągnął z pozoru niespójny wywód Rożyński – „zwiążmy się z wielkim kniaziem ścisłymi więzami i z uwagi na naszą zrodzoną we krwi sławę, na żołd słusznie nam należny, na świętość danego przyrzeczenia, nie występujmy przeciwko królowi i przeciwko Rzeczypospolitej(…). Hejże, żołnierze, zjednoczmy się ponownie, zatroszczmy się o własne sprawy!”. Zdaje się, że wszyscy dobrze zrozumieli o co chodzi: Samozwaniec miał być towarem, który można sprzedać, związawszy go uprzednio „ścisłymi więzami”. Zawiązano więc konfederację, obiecując stać przy Dymitrze aż do odzyskania przezeń „tronu dziedzicznego”. Zakazano opuszczania szeregów armii aż do wypłaty żołdu; łamistrajkom zaś grożono surowymi karami.

I tu właśnie ukazała się w pełni rola Jana Piotra Sapiehy. Jako „człowiek” króla, starosta uświatski przez długi czas wzbraniał się przystąpić do konfederacji, nawet gdy 5 listopada Rożyński próbował go do tego zmusić z szablą w ręku („naszedł na szałas jegomości z dobytą bronią” – czytamy w dzienniku marszowym sapieżyńców). Sapieha doradzał nawiązać rokowania z królem, a w końcu przyłączył się do związku li tylko po to, aby mieć wpływ na jego poczynania. Siłę przetargową konfederatów osłabiała też postawa kozaków zaporoskich, którzy jak wspomniałem w październiku oddali się pod rozkazy króla. A jednak Zygmunt bez wątpienia potrzebował każdego dodatkowego żołnierza. Poselstwo tuszyńców do króla postawiło żądania w sposób co najmniej bezczelny, przeto podkanclerzy Feliks Kryski określił ich mowę jako „bezwstydną i zapamiętałą”. W rzeczywistości rozgrywała się tu z góry obmyślona komedia. W pisemnym stanowisku konfederatów mogło dotknąć króla stwierdzenie, że „berła wyrywane są z rąk, które już się do nich od dawna przyzwyczaiły”, lecz odnosiło się ono bardziej do Samozwańca – wojsko gotowe było go porzucić w zamian za wynagrodzenie. Nie dziw, że w odpowiedzi co prawda skarcono posłów za niestosowne słowa i zwrócono im uwagę, że walczyli na terenie Moskowii na własną rękę, że narazili kraj na wojnę, ale zadeklarowano wyraźnie, iż król nie odmówi nikomu należnego żołdu. Nieoficjalnie zmiękczano posłów na różne sposoby, dowcipkując i pytając, czy Maryna powtórnie wyszła za drugiego Dymitra. Ale tuszyńcy grali swoją rolę do końca. Padła odpowiedź: „najjaśniejsza carowa nie potrzebuje po raz wtóry brać ślubu, gdyż zupełnie wystarcza jej ten, którego w Krakowie, w obecności króla, udzielił jej sam nuncjusz papieski”. Maryna-biedactwo nie traciła zresztą nadziei na odwrócenie się złej karty, a w liście do Stanisława Stadnickiego pisała dumnie: „Kogo Bóg oświeci, pewnie i słusznie jaśnieć musi”. Poniżej dodała zdanie: „Nie dlatego słońce niejasne, że je czasem czarne chmury zakryją”. Innymi słowy liczyła na to, że niepowodzenia są chwilowe, a gdyby jej szczęście miało naprawdę zgasnąć, to na pewno nie z powodu wejścia królewskiej armii.

Dwa dni później, tj. 26 listopada stanowisko królewskie nie pozostawiało jednak złudzeń: zgromiono tuszyńców za bezprawną gromadną służbę pod obcymi rozkazami i wezwano do powrotu do „powinności wiernego poddaństwa” królowi jego miłości. Potem jeszcze częstowano ich obficie i traktowano serdecznie. Jeszcze serdeczniej potraktowano posłów Jana Piotra Sapiehy, którzy oficjalnie w wyrazach pełnych uszanowania upraszali o wynagrodzenie za swe ciężkie trudy i wypłatę żołdu; nieoficjalnie zaś Sapieha radził królowi jak najszybciej nawiązać rokowania z konfederatami, udzielił wskazówek co do dalszej strategii oraz przysłał spis osób zarówno z obozu Szujskiego, jak i z obozu Dymitra, z którymi należy wejść w porozumienie.

Jakoż i przeprowadzona z pełną pompą wizyta posłów królewskich Krzysztofa Zbaraskiego i Stanisława Stadnickiego w Tuszynie 17 grudnia 1609 roku przyniosła spodziewane efekty. Konfederaci frymarczyli zasługami swoimi, posługiwali się też prawami carowej Maryny jako argumentem w negocjacjach. Samozwańca rychło przestano w ogóle brać pod uwagę. Gdy próbował wypytywać Rożyńskiego dlaczego posłowie królewscy nawet nie proszą o audiencję u niego, mocno podpity książę zaczął rzucać plugawe wyzwiska i groźby, po czym z krzykiem „oj ty moskiewski sukinsynu!” zamachnął się nań buławą. „Co ci do tego, że posłowie przyjechali do mnie? Kto wie, ktoś ty taki. Dosyć jużeśmy krwi przelali bez żadnej nagrody”.

Nic dziwnego, że w noc z 6 na 7 stycznia 1610 roku Samozwaniec uszedł z Tuszyna w towarzystwie kozaków dońskich i kilku wiernych mu Polaków, w tym także Kazimierskiego. Zaraz po ucieczce burza rozszalała się w obozie. Mieszkanie Dymitra splądrowano (to wtedy znaleziono owe żydowskie pisma w jego kwaterze). Obrzucono inwektywami kniazia Rożyńskiego, obarczając go winą za ucieczkę Samozwańca, jak też i posłów królewskich. Ci ostatni postawili swoją eskortę w stan gotowości, spodziewając się starcia. Starszyzna jednak zdołała pohamować najbardziej rozwścieczonych, przebłagano posłów królewskich, aby nie odjeżdżali i postanowiono raz jeszcze wznowić negocjacje.

W tym samym czasie Sapieha odstąpił od oblężenia Trójcy. Podobno miało to efekt moralny porównywany z odstąpieniem Szwedów od oblężenia Częstochowy w 1655 roku. Wydaje się to jednak przesadą. Ogólne zamieszanie w państwie moskiewskim miało się utrzymać jeszcze długo, a przyszłość była niepewna.

W tym samym czasie Zbaraski i Stadnicki prowadzili rozmowy z przebywającymi w Tuszynie bojarami moskiewskimi, którym przewodził znany nam już doskonale metropolita rostowski Filaret (Fiodor) Romanow. Podczas większego zgromadzenia Stadnicki w imieniu króla zapewnił, że król pragnie uśmierzenia przelewu krwi chrześcijańskiej, że chce zachować państwo i „naród ruski”, a ponieważ w Moskwie wygasła dynastia, gotów jest wziąć Moskali pod swoją opiekę i znieść władzę tyranów (czytaj: Szujskiego i Samozwańca). Najwidoczniej wizyta była dobrze zawczasu przygotowana, bowiem odpowiedzią na przemówienie Stadnickiego była ogólna radość i płacz radosny Moskali. Co prawda sprawę wyboru cara odłożono do soboru ziemskiego, ale bojarzy weszli w konfederację z wojskiem Rożyńskiego i zobowiązali się nie popierać ani Dymitra, ani Szujskiego, ani żadnego z bojarów moskiewskich.

28 stycznia 1610 roku w imieniu tuszyńskich Moskali przybyli do króla pod Smoleńsk bojarzy Michał Sałtykow z synem Iwanem, kniaziowie Wasyl Rubec-Massalski, Fiodor Mieszczerski, Jerzy Chworostin, a także Lew Pleszczejew i dumny diak Iwan Gramotin. Negocjacje w sprawie wyboru cara toczyły się w ciągu kolejnych dni. Moskale oświadczyli, że już od śmierci Fiodora, ostatniego z potomków Monomacha, pragnęli widzieć dynastię Wazów na carskim tronie. Nie mogą Zygmuntowi ofiarować korony, gdyż rozległe kraje nad którymi panuje wymagają jego stałej tam obecności; proszą natomiast na tron jego syna Władysława. W odpowiedzi Zygmunt III oświadczył, że nie sprzeciwi się wyborowi syna, jeśli dokonają go „jednomyślnie wszystkie stany”. Jak widać wszystko toczyło się według utartego scenariusza: nierealna propozycja kontra nierealna odpowiedź, trudno było bowiem wysyłać 15-letniego królewicza w paszczę Moskwy i również trudno byłoby w tym momencie zwołać sobór ziemski który jeszcze musiałby dokonać wyboru jednogłośnie. Rytualne negocjacje z których nic-nie-miało-wyniknąć, ale choćby pro forma musiały się odbyć, toczono więc dalej: Moskale zażądali, aby królewicz wyrzekł się katolicyzmu i przeszedł na łono kościoła wschodniego, ażeby według zwyczajów odbył koronację, żeby przestrzegał praw cerkwi prawosławnej i nie zezwalał na budowę świątyń innej wiary.

Podczas tych negocjacji Zygmunt III musiał się ostatecznie przekonać, że niezależnie od tego, czy negocjuje z carem urzędującym Fiodorem, Godunowem, Samozwańcem albo Szujskim, czy tylko z ad hoc uznanym kolektywem państwowym (za którym stał Filaret Romanow), stanowisko państwa moskiewskiego jest zawsze takie samo: potrzebny nam władca-tyran, zastępca Pana Boga na ziemi, zwierzchnik całej chrześcijańskiej wspólnoty, a w przyszłości oczywiście zwierzchnik całej ludzkości (gdy przyjmie ona „prawdziwe” chrześcijaństwo, być może dobrowolnie, ale raczej po niewoli). Bo, jak pisał Maskiewicz, „oni tak rozumieją, że monarchy większego pod słońcem świata nie ma nad ich cara i żaden mu wydołać nigdy nie może, i przetoż go nazywają: »Sonco, Prawiedność, Swietło Ruskoje«”. Ponieważ jednak negocjacji nie można było zerwać, Zygmunt III zajął 24 lutego 1610 roku stanowisko pokrętne: zobowiązał się, że Władysław koronuje się według starodawnych zwyczajów. Dla Moskali oznaczało to, że komunię musiałby przyjąć z rąk patriarchy, a zatem, że musiałby również zmienić wyznanie; król natomiast mógł się spodziewać, że gdyby jakimś cudem Władysław kiedykolwiek koronował się na cara, to papież zapewne udzieliłby mu stosownej dyspensy… Prawa cerkwi miały zostać zachowane, a Polacy nie mieli naruszać zasad wiary prawosławnej, choć dla katolików miał być zbudowany w Moskwie kościół, zaś wiara ich miała być w podobnym poszanowaniu. Nie wolno byłoby prawosławnym przechodzić na katolicyzm, ale „ruski ruską, a Polak polską wiarę ma swobodnie wyznawać”. Patriarcha i metropolici mieli być poważani na równi z katolickimi kapłanami. Te zapisy naturalnie mogły być i z pewnością były rozumiane zupełnie inaczej przez obie strony; z punktu widzenia praw Rzeczypospolitej zapis o nienaruszaniu wiary prawosławnej oznaczał po prostu tolerancję wyznaniową, dla Moskali zaś oznaczał, że ich prawosławne państwo ma wyłączność na głoszenie prawdy, a zatem jest zwierzchnikiem wspólnoty chrześcijańskiej, w tym Rzeczypospolitej. Uważnemu czytelnikowi może się nasunąć zatem pytanie: po co tego typu negocjacje prowadzono wcześniej i później, zdając sobie doskonale sprawę, że prawie każdy zapis tych negocjacji każda strona rozumie inaczej? Po co zawierano traktaty, które były zarzewiem przyszłego konfliktu? Ano właśnie: po to, aby ten konflikt wywołać. Przywódcy Rzeczypospolitej zdawali sobie sprawę, że długotrwałe dobre sąsiedztwo z Moskwą jest niemożliwe, próbowali więc zyskać na czasie, który mogli wykorzystać na bombardowanie Moskwy ideologią wolności szlacheckiej, równości wobec prawa i tolerancji wyznaniowej, które to wartości skutecznie podkopywały moskiewską tradycję ustrojową. Moskale z kolei konsekwentnie i wytrwale dążyli do narzucenia Polakom i Litwinom swojej interpretacji przeszłości, teraźniejszości i przyszłości: car jest spadkobiercą ziem ruskich do których Litwa nie ma prawa, car jest władcą jedynego na świecie państwa prawosławnego, jest zatem zwierzchnikiem wspólnoty chrześcijańskiej – zarówno państw chrześcijańskich, jak i chrześcijan na całym świecie – rozdrobnienie państw i państewek na świecie jest stanem tymczasowym i niezrozumiałym z punktu widzenia prawdziwego chrześcijaństwa, wszystkie one powinny z czasem podporządkować się następcy Chrystusa na ziemi; wszyscy są równi wobec cara jak wobec Boga, zatem dzisiejszy wielmoża jutro może być niewolnikiem i na odwrót – bo „ostatni będą pierwszymi”. Bo jak powie później ex-car Wasyl Szujski: „jest u nas przysłowie: dzisiaj moja kolej, jutro twoja”.

Porozumienie z lutego 1610 roku miało charakter taktyczny i tymczasowy. W liście do Filareta król zapowiadał wyraźnie, że spełnienie postulatu osadzenia na tronie moskiewskim królewicza Władysława może nastąpić jedynie wtedy, gdy zakończy się wojna i w Moskowii nastanie spokój i że do czasu pełnoletności królewicza, rządy będzie sprawował król, dlatego Moskwa przysięgać ma na wierność „królowi i królewiczowi”. W odpowiedzi na to Filaret ostrożnie odpisał, że potrzebny jest czas na zastanowienie oraz pełnomocnictwo od państwa moskiewskiego i całego soboru ziemskiego. Co więcej, ani Filaret, ani Wasyl Golicyn, w przeciwieństwie do co najmniej ośmiuset innych interesantów z moskiewskiej elity, nie występowali do króla Zygmunta o potwierdzenie żadnych przywilejów ani o jakiekolwiek nowe nadania. Najwyraźniej nie traktowali tego wszystkiego poważnie.

Wydaje się, że stronnictwo Filareta Romanowa oplotło obóz tuszyński siecią swoich zaufanych zwolenników i powoli przejmowało kontrolę nad sytuacją; na dłuższą metę Rożyński nie mógł już temu zapobiec. Podkreślmy jeszcze raz: pierwszego Samozwańca stworzyli Romanowowie, drugiego Samozwańca poparł Filaret Romanow, zatem działania Samozwańca, nawet jeśli były podejmowane w jego własnym mniemaniu samodzielnie, znajdowały się pod operacyjną kontrolą Romanowa. Z chwilą, gdy Zygmunt III podjął bezpośrednie rokowania z Romanowem i jego ludźmi, poczuli się oni przede wszystkim reprezentantami państwa moskiewskiego. Do tej pory Romanow widział pierścień władzy, pożądał go; teraz dopiero pozwolono mu go dotknąć. Nie był co prawda prawdziwym patriarchą kościoła, ale Zygmunt z grzeczności obdarzał go tym tytułem, nadanym przez pierwszego i drugiego Samozwańca. Romanow mógł sobie wyobrażać, że tytuł ten naturalnie mu się należy. Nie leżało w jego interesie ani zdobycie przez króla Smoleńska, ani wzmocnienie jego armii armią tuszyńską. Następujące w kolejnych miesiącach wydarzenia wyraźnie wskazują na to, że wojsko tuszyńskie zostało poddane serii zręcznych intryg i manipulacji, które doprowadziły do jego całkowitego rozkładu. Był to błąd króla, bo jak stwierdza świadek epoki: „lepiej było przez desperackie Dymitra partii odwagi do szczętu pogubić potencję [moskiewską], a potem zwątlone siły Dymitra przytłumiwszy, swojej imprezy nad Moskwą dokazać, nie prosząc onych aby obrali [królewicza Władysława], lecz zwycięskim stylem dać prawo takie, jakie by się naszym podobało po otrzymanej generalnej wiktorii”.

Przede wszystkim do buntu podjudzał z Kaługi Samozwaniec i wkrótce wielu konfederatów zaczęło żałować podjętych z królem negocjacji. Wykorzystano też urażoną dumę i ambicję Maryny, która – jak podaje Kobierzycki – „obchodziła stanowiska chorągwi polskich, błagała, hojne przyrzekała nagrody, do poszczególnych oddziałów posyłała zaufanych swych powierników i środkami tymi, nie zawsze zgodnymi ze wstydem niewieścim, tak dalece umiała wpłynąć na usposobienie żołnierzy, iż odwiodła ich od króla, a utwierdziła w wierności dla Dymitra”. Podburzono kozaków dońskich i pozostających w Tuszynie Tatarów, aby odeszli do Kaługi, ale ataman ich, Zarudzki, niezwłocznie powiadomił o tym Rożyńskiego; ten zaś postawił na nogi wierne sobie chorągwie i z minimalnymi stratami rozbił dezerterów niemal doszczętnie. Całe odium za ten bunt natychmiast spadło na carową, przeto w nocy z 23 na 24 lutego, przebrawszy się w odzienie kozackie, Maryna uszła z obozu, zamierzając udać się do Kaługi. Pozostawiła też po sobie list, w którym skarżyła się całemu towarzystwu: Nie ominęły mnie kontakty z ludźmi nikczemnymi, wśród żarcia i pijackich uczt (…). Bała się moja dusza i obracał się w nieustannym strachu, ponieważ nie tylko moja cześć była zagrożona (straszyli, że mi ją wyrwą, a mnie samą okryją hańbą i niesławą), lecz również nastawano na moje życie – przeciwko mnie zawiązywały się różne spiski i planowano moje porwanie i ofiarowanie mnie jako brankę obcemu władcy”. Maryna przypomniała też, że jest panią wielu ludów, carycą Moskwy i polską szlachcianką, która obcej władzy się nie poddała i ma na względzie dobro i korzyści wiernych żołnierzy.

Atoli przewodnicy, którzy mieli Marynę zaprowadzić do jej uroczego małżonka, poprowadzili ją na gościniec dymitrowski, tu 26 lutego 1610 roku przypadkiem spotkała ją straż Jana Piotra Sapiehy, pojmała i zaprowadziła do Dymitrowa, gdzie starosta uświatski, po ustąpieniu przed wojskiem Skopina spod Siergiejewa właśnie urzędował. Acz przyjęto ją z honorami, nie było bezpiecznie, gdyż większa część wojska Sapiehy grasowała w poszukiwaniu żywności za Wołgą, zaś Skopin wybudował „ostróżek” pod samym Dymitrowem. Trwające od 28 lutego do 1 marca harce o mało nie skończyły się dla armii Sapiehy tragicznie, gdyż tych siedmiuset ludzi pod jego komendą chciało nacierać na armię wielokrotnie liczniejszą. Sapieha wzywał ich, aby powrócili do zamku, a gdy wreszcie udało mu się do tego ich namówić nastąpili na nich Moskale i walczący po ich stronie Niemcy; brama zamkowa byłaby zagrożona, gdyby nie Maryna, która widząc nieporządek wśród obrońców wypadła ku wałom, wołając: „Co czynicie, źli ludzie? Jam białogłowa, a serca nie straciłam!”. Dzięki jej postawie obrona stężała i szturm szczęśliwie odparto, tracąc jednak tabor kozaków dońskich.

Przyciśnięty przez wroga Sapieha wezwał na pomoc Rożyńskiego. A jednak po ucieczce Maryny wojsko księcia wpadło w wielkie rozprzężenie. Podczas zebrania koła generalnego zwolennicy Maryny dowodzeni przez Tyszkiewicza przyszli uzbrojeni potajemnie w rusznice. Gdy nie mogli przekonać stronników królewskich do dalszego popierania Dymitra, odstąpili od koła, zsiedli z koni dobywając rusznic, wpadli w koło i wystrzelili wprost do księcia Rożyńskiego.

Dzielny kniaź miał jednak jeszcze sporo szczęścia, gdyż po pierwszym wystrzale ocalał, a po chwili odprowadzili go z miejsca przyjaciele. Jak dowcipnie skomentował Kobierzycki: „Rożyński byłby zginął, gdyby – choć był mężem skądinąd dzielnym i zuchwałym – nie wybrał bezpiecznego wyjścia i nie zapadł się nagle jak pod ziemię; nie było wtedy dla niego żadnego innego ratunku niż ustąpić – jak wiadomo, należy opuścić żagle, kiedy pod wpływem rozszalałego sztormu kłębią się morskie bałwany”.

W czasie gdy obóz tuszyński ogarniała degrengolada, rotmistrz Mikołaj Ścibor Marchocki zebrał ledwo dwudziestu towarzystwa z niektórymi czeladnikami na pomoc dla przyciśniętego przez Skopina Sapiehy, zabierając też pewną ilość kul i prochu i przydanych przez Rożyńskiego dwudziestu Dońców. Noc była jasna, świecił księżyc w pełni. Oddział Marchockiego dwukrotnie mijały duże oddziały nieprzyjacielskie, wcale go nie dostrzegając. Potem we mgle Marchocki zbliżył się do zamku, gdzie został spostrzeżony, ale wróg sądził, że nadchodzi co najmniej tysiąc ludzi i nie wszczynał żadnych działań… Takim to sposobem dobrze zaopatrzony Sapieha doczekał się powrotu swoich ludzi zza Wołgi i mógł spokojnie pomyśleć nad dalszym, uporządkowanym odwrotem.

Ale już bez Maryny. Starosta uświatski co prawda protestował i nie chciał dopuścić do jej odjazdu, ale chyba nie bardzo się przy tym upierał, skoro 7 marca wieczorem Maryna do Kaługi odjechała w towarzystwie tych, „co ich sobie z kompanii Marchockiego namówiła”. W Osipowie natknęła się na swego brata Stanisława, który właśnie eskortował wszystkie jej damy dworu z Tuszyna do króla, pod Smoleńsk. Z Maryną do Kaługi udała się tylko jej ochmistrzyni Barbara Kazanowska.

Zwolennicy Dymitra w armii Rożyńskiego nie odeszli w stronę Kaługi i raz jeszcze w obliczu bliskości oddziałów nieprzyjaciela wojsko powzięło wspólne uchwały, ale po zamachu na życie księcia zaufanie przepadło bezpowrotnie. Koniec końców uchwalono wymarsz do Wołoka, gdzie też wojsko miało się w zgodzie rozejść i każdy miał pomaszerować gdzie mu sie podoba. Wymarsz w tym kierunku był zapewne zainspirowany przez Rożyńskiego, który do ostatnich chwil działał na korzyść króla: Wołok to jedno z miast, zamykających armii Szujskiego drogę do Smoleńska.

Rozpoczął się ostatni dzień tuszyńskiej epopei. 16 marca 1610 roku „drugą stolicę” Moskowii podpalono, zabierając jednak artylerię. Wraz z wojskiem wyruszyli także popierający Dymitra bojarzy i Filaret Romanow, zapewne chcąc osobiście dopilnować ostatecznego rozkładu armii Rożyńskiego. 18 marca wojsko dotarło do Wołoka, ale z powodu głodu i ciasnych stanowisk, rozłożono je wokół Soborników i w Osipowie. W Wołoku pozostał tylko oddział kozaków dońskich pod dowództwem atamana Zarudzkiego. Chcąc wzmocnić załogę, Rożyński pojechał do chorągwi Bartosza Rudzkiego. Tu książę próbował ich namówić, aby wymaszerowali do Wołoka, ale doszło do zwady; znów o mało nie przyszłoby do starcia, przyjaciele krewkiego Rożyńskiego odprowadzili go na bok, ale tak nieszczęśliwie, że książę spadł po schodach urażając sobie ów postrzelony strzałą bok. Załamany ogólnym rozkładem dawniej zwycięskiej armii Rożyński dostał gorączki i z początkiem kwietnia 1610 roku zmarł.

W tym samym czasie wysłannicy tuszyńskiej armii usilnie prosili króla o wsparcie finansowe. 2 kwietnia król wziął na żołd zaledwie dwa tysiące żołnierzy, przeto liczna grupa tuszyńców pomaszerowała do Kaługi, służyć Samozwańcowi. Nie udało się królowi przeciągnąć na swoją stronę żołnierzy z armii „inflanckiej”, których żądaniom skarb królewski sprostać nie mógł. Droga do Smoleńska stanęła dla Moskali otworem. Siły moskiewskie potężniały, car Szujski hardział, a Skopin coraz większą cieszył się popularnością, która mogła mu ułatwić dowodzenie i przyszłe zwycięstwo. A jednak Zygmunt III raz jeszcze wykazał się kunsztem dyplomatycznym i za radą jeszcze żyjącego wówczas Rożyńskiego 13 marca wysłał Skopinowi list, w którym wielce komplementując moskiewskiego wodza, sugerował mu poparcie kandydatury swego syna Władysława na tron carski oraz łaskę swą i nagrody w przypadku przyjęcia tej propozycji. I oto udało się Zygmuntowi raz jeszcze podzielić swoich przeciwników! Na uczcie u kniazia Worotyńskiego, żona Dymitra Szujskiego podała Skopinowi czarę z winem. Po jej wychyleniu Skopin nagle zasłabł i z wielkim trudem dało się go odprowadzić do jednego z monasterów, gdzie doznał krwotoku z ust i nosa, a po dwutygodniowej chorobie umarł. Naczelnym wodzem carskiej armii został więc zazdrosny o powodzenia Skopina Dymitr Szujski, wódz bez talentu wojskowego. Odrodziła się też armia Samozwańca, w której znaleźli się liczni tuszyńcy i później (po bitwie pod Kłuszynem) także ataman Zarudzki, najważniejsza postać schyłkowego okresu dymitriad. Do armii tej na tajny rozkaz królewski dołączył 16 kwietnia Jan Piotr Sapieha ze swoimi wiarusami i 26 czerwca 1610 roku został tej armii wodzem naczelnym, dokładając wszelkich starań, aby Samozwaniec sprzymierzył się z Zygmuntem.

Tymczasem jeszcze Szujskiemu mogło się wydawać, że sprawy idą mimo wszystko po jego myśli. 21 maja Filaret Romanow i otaczający go bojarzy dostali się do niewoli, gdyż Moskale zdobyli Osipów i pokonali jego polską załogę. Coraz bliżej podchodziła armia carska pod Smoleńsk, unikając wprawdzie bitwy, ale budując wszędzie ostróżki, aby utrudnić wojskom Rzeczypospolitej komunikację i zaopatrzenie. Król wysłał więc hetmana Żółkiewskiego z niewielką liczbą jazdy; armię tę zasilili kozacy Iwana Zarudzkiego oraz pułk Aleksandra Zborowskiego. Naprzeciw maszerowała już liczna armia moskiewsko-szwedzka pod dowództwem Dymitra Szujskiego. Żółkiewski zaskoczył ją 4 lipca 1610 roku obozującą pod Kłuszynem i odniósł piorunujące zwycięstwo; kniaź Dymitr uszedł, pozostawiając ogromne łupy, jedenaście armat i kilkadziesiąt chorągwi; połowa wrogiej armii usłała trupem pole bitwy i drogi pościgu. Rzecz godna podkreślenia: armia Żółkiewskiego była nieliczna. Jak wspominał po latach Samuel Maskiewicz, żołnierze wiedzieli, że są w obcym kraju, że mogą wpaść w dożywotnią niewolę, widzieli „wielki tłum nieprzyjaciela okrutnego” przed którym „ani ujść obronną ręką”, a także „wymodlić się też niepodobna jeno w łasce Bożej, w szczęściu, a w rękach nadzieja. To jeden drugiemu często a często podawając, dodawaliśmy sobie ochoty i serca”.

Korzystając ze zwycięstwa armii hetmańskiej, Jan Piotr Sapieha z całym wojskiem Samozwańca podszedł pod Moskwę. Stało się jasne, że dni panowania Szujskiego są policzone. Filaret Romanow, który znów jakimś cudem znalazł się w centrum wydarzeń, wysunął w Moskwie kandydaturę na tron swego syna Michała. Jak czytamy w późniejszym, a więc mało wiarygodnym źródle, czyli w manifeście elekcyjnym cara Michała z 1613 roku, Filaret miał wtedy powiedzieć tłumom: „nie łudźcie się! Nie dajcie się omamić ułudzie listów królewskich! Nie masz w nich prawdy! Mnie jednemu znane są złe zamiary króla wobec moskiewskiego państwa! Chce on wraz z synem Władysławem opanować państwem dla Polski i Litwy, naszą chrześcijańską wiarę zgnębić, a zaprowadzić swoją łacińską!”.

Kandydował też do władzy Wasyl Golicyn. Pojawiła się plotka, że carem chce zostać sam Sapieha, a Żółkiewski wyraźnie mu nie ufał; może i słusznie, bo król ufał Sapieże, a nie Żółkiewskiemu, który jak się okaże realizował swój własny projekt polityczny, całkowicie niezgodny z intencjami królewskimi. Pod naciskiem buntowników car Wasyl Szujski ustąpił z tronu. Bojarzy przyrzekli sobie wzajemnie nie wybierać carem nikogo spośród siebie. Rządy objęła duma bojarska na czele z kniaziem Fiodorem Mścisławskim, zapowiadając zwołanie soboru ziemskiego w celu wyboru cara. Na wieść o tym Żółkiewski podszedł pod stolicę i niedwuznacznie dał do zrozumienia, że mają go rozumieć jako przyjaciela, jeśli carem zostanie wybrany królewicz Władysław Waza. Z drugiej strony pod mury miasta podeszli Sapieha i Samozwaniec, który żądał uznania swoich praw do korony. Gdy tych nie uznano, próbował znów sprzymierzyć się z Zygmuntem, ale wysłanników jego pod Smoleńskiem ostro złajano, wyrzucając im, że ośmielają się przybywać w misji od szalbierza i zalecono, aby służący w jego wojskach obywatele Rzeczypospolitej powrócili pod rozkazy królewskie.

Tymczasem toczyły się drugie już rytualne negocjacje nad wyborem królewicza Władysława na cara. Wysłannicy kniazia Mścisławskiego domagali się konsekwentnie, aby królewicz przeszedł na prawosławie, aby ożenił się z prawosławną, aby w sprawach religijnych nie utrzymywał żadnych stosunków z papieżem, aby przejście na katolicyzm karał śmiercią, aby też panując w Moskwie nie trzymał przy sobie Polaków, a orszak jego liczył tylko 300 ludzi. Jak widać kolektyw państwowy działał nadal bez zarzutu. Żółkiewski przyzna potem, że te postulaty moskiewskie były absurdalne i toż napisze do sapieżyńców, że „figle ich poznał, na których się zasadzili, kondycje niesłychane podając”.

Powtórzmy raz jeszcze: król oczekiwał, że Moskowia przysięgnie nie samemu Władysławowi tylko, lecz i królowi, król chciał zarządzać państwem moskiewskim aż do uzyskania przez królewicza pełnoletności, wreszcie wybór królewicza na tron moskiewski mógł być dokonany tylko po zakończeniu wojny i odzyskaniu Smoleńska. Żółkiewski nie był na tyle głupi, aby przyjąć wszystkie postulaty moskiewskie; to co mu trąciło absurdem odrzucił lub odesłał do decyzji królewskiej. Tyle przynajmniej zrobił przyzwoicie. Niestety dalej zawiódł na całej linii. Znał doskonale dyplomatyczną taktykę króla, wiedział, że w tej rozgryce nie chodzi o realne rezultaty, a jednak zdecydował się forsować własną koncepcję w złudnej nadziei, że szybko pogodzi zwaśnione od ponad stu lat mocarstwa. Zgodził się mianowicie na to, aby bojarzy zaprzysięgli na wierność nie królowi i królewiczowi, lecz tylko królewiczowi. Na domiar złego przystał na to, że jeśli „Smoleńsk uderzy czołem przed Zygmuntem, król odstąpi od miasta z wojskiem, a miasta pograniczne zostaną nadal przy moskiewskim hosudarstwie”.

W swym znakomicie napisanym dziełku pt. Początek i progres wojny moskiewskiej usprawiedliwiał się później brakiem instrukcji od króla i koniecznością szybkiego działania wobec ciągle zmieniającej się koniunktury. Pomyślmy jednak: skoro koniunktura była niestabilna, to jakie szanse miał małoletni królewicz Władysław na samodzielne utrzymanie tronu moskiewskiego? Odpowiedź brzmi: żadne. Podpierał się też hetman deklaracją królewską z lutego 1610 roku, w której nie było mowy o współrządzeniu króla i królewicza. Pytanie: na jakiej podstawie? Deklaracja miała charakter tymczasowy i nie uwalniała hetmana od lojalności wobec króla w tej sprawie. Wszak w lutym 1610 roku Romanowa i jego zwolenników w żadnej mierze nie można było uznać za legalnych reprezentantów państwa! Już wtedy, patrząc na rozkład armii tuszyńskiej i sukcesy cara Szujskiego, musiał król Zygmunt zrozumieć, że negocjując z Romanowem warunki wstąpienia na tron Władysława, popełnił błąd, który ledwo udało się naprawić. Skąd zatem domniemanie Żółkiewskiego, że podstawą nowego traktatu powinna być owa deklaracja lutowa? Co więcej, w obecnej sytuacji Rzeczpospolita miała przewagę nad Moskwą, ponieważ wojska królewskie stały pod jej murami. Można więc było postawić twardsze warunki. Nie dlatego, żeby je faktycznie wykonano, ale dlatego, żeby stworzyć bardzo potrzebny w dyplomacji precedens. Taki precedens, na który potem można się powoływać i w oparciu o który można się targować – przecież dyplomacja to rytuał, który ma swoje ściśle określone reguły. Ale Żółkiewski miał swoją koncepcję, która ostatecznie niweczyła wszystkie dotychczasowe osiągnięcia Mniszcha, Rożyńskiego i Sapiehy.

Jakby tego było mało, Żółkiewski złośliwie zabezpieczył się przed zarzutami o przekroczenie uprawnień. Dzień przed zaprzysiężeniem traktatu, zwołał 26 sierpnia naradę swoich żołnierzy i zadał im pytanie, na które można się było spodziewać jednej tylko odpowiedzi. Ponieważ kończył się wkrótce czas służby, zapytał, czy zechcieliby zaczekać z zapłatą następnego żołdu w tym celu, aby można było wymusić na Moskwie lepsze warunki traktatu. Żołnierze odpowiedzieli oczywiście, że nie, że skoro możliwy jest uczciwy pokój, to lepiej w długą wojnę nie wpuszczać Rzeczypospolitej. „I ta deklaracja wojska najbardziej przycisnęła pana hetmana” – jak pisał o sobie w trzeciej osobie Żółkiewski. Marne tłumaczenie! W rzeczywistości stało się coś jak najgorszego: Żółkiewski uznając wojsko za podmiot suwerenny, przyznał mu prawo do decydowania w sprawach polityki zagranicznej państwa. Ponadto udzielił żołnierzom nieprawdziwych informacji o rzekomych pożytkach płynących z zawarcia traktatu, czym zmanipulował podkomendnych. Wszystko razem było klasyczną uzurpacją władzy!

Traktat został przez bojarów 27 sierpnia 1610 roku zaprzysiężony. Cara Władysława uznała większa część terytorium państwa moskiewskiego. Żółkiewski był z tego później niesłychanie dumny, ale czy było z czego? Lokalne ośrodki poszły po prostu za przykładem kolektywu państwowego, w nadziei na zakończenie ruinującej wojny. Natomiast kolektyw państwowy miał powody do zadowolenia: teologia polityczna Moskowii pozostała nienaruszona, absolutna suwerenność państwa uratowana, „Litwa” (czyli Rzeczpospolita) – oszukana. Niedługo po zaprzysiężeniu traktatu otrzymał Żółkiewski spóźnione instrukcje od króla. List od króla „to w sobie zamykał” – jak twierdził później hetman – „żeby pan hetman nie na królewicza, ale na samego króla jegomości panowanie zaciągnął”. Wkrótce przybył do Żółkiewskiego wytrawny i znany nam już dyplomata Aleksander Gosiewski, ale nie mógł już właściwie nic zmienić, więc zaakceptował wynik negocjacji Żółkiewskiego. Również i ten fakt wykorzystał hetman do bezczelnej obrony swojego traktatu, podpierając się autorytetem tego wybitnego znawcy Moskowii.

Rzeczpospolita w osobie hetmana Żółkiewskiego oficjalnie uznała prawo Moskowii do absolutnej suwerenności. Mógłby się ktoś zapytać: niby co w tym złego? Każde państwo ma prawo do samostanowienia. To prawda. Niestety, w samostanowienie państwa moskiewskiego nieodmiennie wpisane jest dążenie do tyranii nad ludźmi, etnosami i państwami.

Co więcej, Żółkiewski zobowiązał się unieszkodliwić armię Samozwańca. Żołnierzy tych wezwał, aby albo przywiedli Samozwańca do układu z królem, albo go wydali, albo też przynajmniej od niego odstąpili. Podkomendni Sapiehy długo deliberowali nad tym żądaniem, gdy rankiem 5 września armia Żółkiewskiego z licznymi posiłkami moskiewskimi jak z podziemi pojawiła się tuż koło ich obozowiska. Widząc to Sapieha uszykował swoje wojsko do bitwy. Na tym polu, na którym stały dwie armie dowodzone przez obywateli Rzeczypospolitej odbyły się negocjacje; Sapieżyńcy postulowali przede wszystkim wypłatę swoich „zasług” a także aby król ukontentował roszczenia Samozwańca oddaniem mu Grodna lub Sambora (starostwa, które dzierżył Mniszech!). Żółkiewski przystał na te warunki, ale Samozwaniec nie i w dodatku oświadczył, że wolałby „u chłopa służyć” niżeli cokolwiek brać z ręki królewskiej. Maryna zaś wściekła, że ojcu odbierają jego ukochany Sambor, miała powiedzieć, „niech też król jegomość ustąpi carowi jegomości Krakowa, a car jegomość da królowi jegomości Warszawę”. Gdy zaś hetman próbował go pojmać, Samozwaniec z Maryną i atamanem Zarudzkim uciekł znów do Kaługi.

Sapieha nie mógł wiedzieć, że w postępowaniu swym Żółkiewski reprezentuje wyłącznie siebie; nie zaś Rzeczpospolitą. Jako lojalny sługa królewski nie mógł też dopuścić do bratobójczej bitwy. W rezultacie wspólnie z Żółkiewskim zniszczył najlepsze narzędzie nacisku na Moskali, które współtworzył od dwóch lat z polecenia króla, to znaczy armię Samozwańca. Jak się potem okaże, pokój, który na skróty chciał osiągnąć Żółkiewski przerodzi się w przewlekłą i wyczerpującą wojnę, trwającą jeszcze lat dziewięć…

Tymczasem z pozoru wszystko układało się jak najpomyślniej. Kolejne miasta przysięgały na wierność Władysławowi. Wkrótce do obozu królewskiego pod Smoleńsk wyruszyło moskiewskie poselstwo na czele z kniaziem Wasylem Golicynem i Filaretem Romanowem. Tym razem Żółkiewski nie zawiódł, a przynajmniej przypisał sobie zasługę w wysłaniu obu tych ponurych indywiduów prosto w ręce królewskie. Wasyl Golicyn był bowiem kandydatem do tronu, Romanow pracował nad wyborem swego syna Michała, lecz (jak dowcipnie zauważył Żółkiewski) jego jako zbyt młodego chłopca, „nie było (…) jako w poselstwo wrazić”. A jednak Romanow miał doświadczenie w kierowaniu swoimi sprawami nawet gdy znajdował się pod ścisłą kontrolą i obserwacją Godunowa, nawet z więzienia. Pod Smoleńsk jechały więc zdradliwe kanalie, które od dawna uważały siebie samych za „państwo moskiewskie”, a teraz jeszcze uzyskały oficjalne prawo do występowania w jego imieniu. Wraz z posłami jechało blisko siedemset osób, przez co zapewne chciano podkreślić status negocjacji. W instrukcji otrzymanej od bojarów posłowie mieli zażądać, aby Władysław przyjął w Smoleńsku chrzest z rąk Filareta lub metropolity smoleńskiego Sergiusza. Miał też ożenić się z prawosławną. Gdyby to wywoływało opory, miał się pojawić zapis, że królewicz nie będzie się żenić bez narady z patriarchą. Miał nie utrzymywać stosunków z papieżem. Wraz z królewiczem do Moskwy miało przybyć tylko 500 Polaków. Jeśliby kto z Moskwicinów przeszedł na katolicyzm miał być karany śmiercią. Władysław miał zachować tytulaturę monarszą, a więc miał występować jako car i władca siewierszczyzny na terenie której leżał przecież Smoleńsk. Polacy nie mieli prawa do urzędów ani do majątków, zwłaszcza na terenach pogranicznych. Jeńcy z obu stron zostaną zwróceni bez okupu. Od oblężenia Smoleńska miał król odstąpić, a wojska swe z Moskowii wyprowadzić. Posłowie byli upoważnieni do ustępstw następujących: gdyby sprawę przejścia królewicza na prawosławie król uzależniał od decyzji polskiego duchowieństwa, posłowie mieli mu odpowiedzieć, że nie mają w tej sprawie pełnomocnictwa, że decyzję oddają w ręce patriarchy, bojarów i całej ziemi, ale upraszają, aby królewicz natychmiast wyruszył do Moskwy. Tytuły królewicza mogłby być ułożone z patriarchą i dumą bojarską, ale ożenek wymagał porady patriarchy, duchowieństwa, bojarów i dumy. Kategorycznie natomiast mieli odmówić żądaniu wypłacenia wojskom Sapiehy należnego im żołdu (który to warunek postawił Żółkiewski), mieli nie zgadzać się na wybudowanie łacińskiego kościoła w Moskwie ani na pozostawienie polskich urzędników w miastach pogranicznych. Mieli też unikać rozmów o granicach. Zgodnie z tradycją moskiewskiej taktyki dyplomatycznej mieli stawiać z góry niepomierne żądania, targować się zawzięcie, ustępować powoli i nie żałować czasu (inaczej niż Żółkiewski, który się śpieszył). Gdyby król nie chciał odejść z pod Smoleńska, należało upierać się przy tym usilnie. Były to jak zwykle postulaty zaporowe.

W sprawach domu królewskiego król musiał zasięgać opinii senatorów. Większość listów, jakie otrzymał od senatorów pozostających w kraju była jednoznaczna: sprawę opóźnić lub wręcz odmówić przysłania królewicza. Obecni na miejscu senatorowie, na czele z Lwem Sapiehą, Janem i Stefanem Potockimi, podkanclerzym Feliksem Kryskim byli zdecydowanie przeciwni oddawaniu królewicza w ręce ludzi, którzy nie dochowali wierności ani Godunowowi, ani jego synowi Fiodorowi, ani pierwszemu Samozwańcowi, ani Szujskiemu. Kwestię wiary królewicza pozostawiali do jego wyłącznej decyzji. W toku negocjacji większość postulatów moskiewskich udało się senatorom „zepchnąć” do decyzji Sejmu, ale posłowie nieustannie domagali się jak najszybszego przyjazdu królewicza. Doskonale wiedzieli, że tym sposobem mogą tylko zerwać rokowania. W odpowiedzi senatorowie konsekwentnie żądali natychmiastowej kapitulacji Smoleńska. Woli porozumienia nie było za grosz. Gdy Filaret w prywatnej rozmowie nagabywał Lwa Sapiehę o sprawę chrztu królewicza, kanclerz odparł bez ogródek: „o tym, wielebny ojcze, pomówimy innym razem. Gdy czas pozwoli sam przyjadę do ciebie, a dziś jedno ci tylko powiem: królewicz jest ochrzczonym, a o chrzcie powtórnym nie napisano nigdzie”. Chcąc nieco rozmiękczyć tak liczne poselstwo, Lew Sapieha zaczął sugerować obecnym tam bojarom smoleńskim, aby – jeśli chcą odzyskać swe majętności – przysięgali na wierność i królowi i królewiczowi. Wielu z nich to uczyniło, co wprawiło w konfuzję pozostałych. Powoli liczny orszak poselski zaczął się wykruszać; wielu wracało wgłąb Moskowii, przygotowując się do buntu.

Filaretowi przede wszystkim zależało na tym, aby pozbyć się z Moskwy najpoważniejszego pretendenta do tronu – cara Wasyla Szujskiego i jego braci Iwana i Dymitra. W tym celu najpierw namówiono naiwnego Żółkiewskiego, aby dla zapewnienia bezpieczeństwa przed rzekomymi knowaniami zwolenników Szujskiego wprowadził wojsko do Moskwy. Gdy jednak do miasta przyjechali Gosiewski i Struś w celu omówienia szczegółowej dyslokacji polskich oddziałów, wybuchły zamieszki, o które oskarżono Szujskich. Bojarzy zmaltretowali braci tak dalece, że Żółkiewski nie miał innego wyjścia, jak tylko wywieźć ich z Moskwy i zapewnić im bezpieczeństwo. Co prawda nie stracił resztek rozsądku i nie wywiózł ich jeszcze z terytorium państwa; cara Wasyla powierzył pieczy Bartosza Rudzkiego, którego ludzie – czy to przypadek? – przyczynili się wcześniej do śmierci kniazia Rożyńskiego podczas pamiętnej kłótni w Osipowie. Niedługo potem jednak odesłał Szujskich do Rzeczypospolitej, o czym za chwilę.

W Moskwie 11 października stanął wreszcie polski garnizon pod dowództwem Gosiewskiego. Spodziewając się, że sprawy pójdą wreszcie w dobrym kierunku, Żółkiewski zbierał się w drogę do Smoleńska, gdy odwiedził go kniaź Mścisławski, prosząc, aby pozostał, a gdyby to było niemożliwe, żeby namówił króla do jak najrychlejszej debaty sejmowej nad traktatem. „A po sejmie” – prosił Mścisławski – „[niech] jako najprędzej przyjedzie do nas z królewiczem Władysławem, hospodarem naszym, gdyż wiemy, że przez młodość królewicz tak wielkimi sprawami jeszcze nie powłada, żeby więc do jego lat dostałych król jego mość państwo sprawował”.

Byłby to być może krok w dobrym kierunku, pod tym jednak warunkiem, że osiągnięty by został główny cel kampanii, tj. zdobycie Smoleńska. Niestety, choć sytuacja oblężonych była coraz trudniejsza, komendant twierdzy Michał Szein bynajmniej nie zamierzał się poddać. Przybyły pod Smoleńsk Żółkiewski nie zdołał również przekonać posłów moskiewskich do złagodzenia swego stanowiska. Wywiezienie Szujskich wgłąb Rzeczypospolitej najwyraźniej przestraszyło Filareta Romanowa. Hetman tłumaczył się, że zabrał Wasyla wbrew sobie i na prośbę bojarów, aby zapobiec buntom, a do tego Wasyl umierał z głodu w osipowym monasterze. Na to Filaret odparł: „prawdą jest, że bojarzy chcieli wysłać Wasyla do odległego monasteru, aby uniknąć rozruchów, lecz tyś sam obstawał, by go zesłać do Osipowa. Nie należało wywozić do Polski ani jego, ani braci, tem więcej, że ugoda głosi, jako żaden z naszych nie będzie wywiezionym do Polski. Toś zaprzysiągł, nie należy zaś przysięgi łamać, winni zaś wasi prystawowie, że go w Osipowie źle karmiono”. Podczas gdy Filaret Romanow i Wasyl Golicyn toczyli grę na czas z senatorami Rzeczypospolitej, Andrzej Golicyn (brat Wasyla), Aleksander Zasiekin i Iwan Worotyński knuli w Moskwie spisek, planując wprowadzić do miasta oddziały Samozwańca, które miały zdobyć Krymgorod i pobić polski garnizon. Plany te roztropny Gosiewski udaremnił, a przy okazji wprowadził na Kreml kilkuset niemieckich piechurów. Niecały miesiąc później 22 grudnia 1610 roku Samozwaniec zginął w zamachu, dokonanym na jego życie przez Piotra Urusowa (Żółkiewski w nieco dwuznacznych słowach przyzna sobie potem zasługę w namówieniu Urusowa do tego czynu).

Moskwa odetchnęła z ulgą; łatwiej jest zmagać się z Rzecząpospolitą, niż z uhlickim widmem. Bojarzy w Kałudze aresztowali też atamana Zarudzkiego i Marynę, postanawiając poddać się władzy cara Władysława. Nie oznaczało to jednak wcale, iż chcieli wpuścić do miasta Litwinów, którzy pod wodzą Jana Piotra Sapiehy podeszli tam pod koniec grudnia. Wówczas to do starosty uświatskiego podszedł jakiś chłop i w świecy przyniósł mu pismo od przerażonej i – jak się miało okazać – ciężarnej carycy: „Wyzwólcie, wyzwólcie dla Boga! Już nie mam jedno dwie niedziele żywą być! Pełniście sławy, uczyńcie i to! Wybawcie mnie wybawcie! Bóg będzie wiekuistą zapłatą!”. Sapieha jednak nie miał dostatecznych sił do zdobywania Kaługi i wkrótce ruszył do odwrotu.

Smoleńsk bronił się nadal. Moskale prosili o przyjazd królewicza, ale król zdawał sobie doskonale sprawę, że jedynym trwałym osiągnięciem tej kampanii, jej podstawowym celem, będzie odbicie Smoleńska, albowiem brama smoleńska to strategiczny obszar, pozwalający trzymać Moskwę za gardło. Jeśli Władysław rzeczywiście miałby kiedykolwiek zostać carem, musiałby mieć szansę na otrzymanie skutecznej odsieczy w razie kłopotów, a Smoleńsk byłby naturalną bazą dla takiej odsieczy. Poza tym oblężenie trwało już bardzo długo i król uczyniłby z siebie pośmiewisko, gdyby teraz miał odstąpić od miasta. Wszystko to bojarzy moskiewscy doskonale rozumieli i chcąc sprawy ułatwić 3 stycznia 1611 roku nakazali posłom swym doprowadzić do wydania Smoleńska w ręce królewskie. A jednak ani Filaret Romanow, ani Wasyl Golicyn, ani tym bardziej załoga Smoleńska tego rozkazu nie usłuchali, wymawiając się tym, że pod rozkazem nie podpisał się patriarcha moskiewski Hermogenes – zaprzysiężony wróg Rzeczypospolitej. Jako głowa kościoła nie miał on co prawda tego autorytetu, co polski prymas, ale bez wątpienia reprezentował moskiewską teologię polityczną, zatem od jego stanowiska zależało bardzo wiele. Zygmunt III miał też i innych wrogów. Członkowie książęcych rodów obawiali się mianowicie deklasacji, albowiem król, występując już jako władca Moskwy, rozdawał różnym zasłużonym dla siebie Moskalom urzędy i majętności. Gdy Żółkiewskiemu udało się pozbyć Samozwańca, zniknęła główna przyczyna strachu i kniaziowie podnieśli głowy. Na czele ruchu stanął wojewoda riazański Prokop Lapunow. Gdy na początku stycznia 1611 roku Maryna powiła syna i ochrzciła go w wierze prawosławnej, Lapunow zobowiązał się przyjąć go za cara w razie wypędzenia Polaków. Pozyskał sobie w ten sposób znanego nam już atamana Zarudzkiego, przywódcę kozaków dońskich.

Przeciw powstańcom miał wyruszyć Jan Piotr Sapieha, ale jego nieopłacone, głodne, niedozbrojone i pozbawione dostatecznej liczby koni wojsko odmówiło udziału w wyprawie. Wobec tego Sapieha uciekł się do wypróbowanego wcześniej fortelu. Napisał do przywódcy powstania, wojewody kałuskiego kniazia Jerzego Trubeckiego, że wprawdzie bojarzy z Moskwy „gorąco upraszali, abym wyruszył na riazańskie miasta, na Lapunowa, na was i na te grody, które działają z wami w porozumieniu”, ale on Sapieha wie, że Trubecki z Lapunowem bronią władzy prawosławnej i powinni się z nim, Sapiehą porozumieć, „bo ja moskiewskich bojar nie słucham i bić się z wami nie chcę, lecz pragnąłbym połączyć się węzłem miłości i braterstwa”. Sapieha uroczyście zapewnił, że jego wojsko nigdy nie bezcześciło cerkwi prawosławnych, gdyż więcej niż w połowie składa się z prawosławnych Rusinów. Pisał, „żeśmy ludzie wolni i ani królowi, ani królewiczowi nie służym. Stoimy tylko przy zasługach swoich, a przeciw wam nic złego nie zamierzamy. I nie prosimy was o wypłatę żołdu zaległego, lecz domagamy się tylko, żeby ktokolwiek będzie carem na hospodarstwie moskiewskim, żeby zapłacił nam zasługi nasze. Dlatego też winniście działać z nami w porozumieniu i bronić wiary prawosławnej i świętych cerkwi, a przy was i przy zasługach swoich, życie gotowiśmy oddać. Jeżeli zaś nam nie wierzycie, otrzymacie od nas zakładników”.

Niestety, do trzech razy sztuka. Można było dwukrotnie przyłączać się do oddziałów Samozwańca, a potem w stosownej chwili powracać pod rozkazy królewskie, ale tym razem fortel się nie powiódł. Lapunow nie ufał Sapieże i choć jego ofertę przyjął, nie pozwolił mu się przyłączyć do swojej armii, zapewne z tej obawy, że starosta uświatski zechce rychło przejąć nad nią komendę. W rezultacie Sapieżyńcy wpadli w rozprzężenie. Część razem z Sapiehą chciała jechać pod Smoleńsk pod komendę królewską. Część chciała znaleźć sobie w państwie moskiewskim wygodne leża i tam odpocząć po trudach wojennych. Część natomiast chciała zawiązać konfederację, wrócić do Rzeczypospolitej, zająć którąś z ekonomii królewskich i w ten sposób wymusić wypłatę żołdu. Widząc to Zygmunt III w marcu 1611 roku natychmiast wysłał do Sapiehy posłańca, który oświadczył, że król postanowił wojsko sapieżyńskie we wszystkim zrównać z pułkiem Aleksandra Zborowskiego, który już w 1610 roku został wzięty na żołd królewski. A jednak choć usposobienie żołnierzy się poprawiło, jeszcze przez kilka miesięcy nie można ich było użyć do walki – może rzeczywiście brakowało im niezbędnego uzbrojenia i koni.

Tymczasem w Moskwie Gosiewski z niepokojem obserwował ruchy powstańców. Z Riazania szedł Lapunow, z Kaługi ataman Zarudzki, zbliżał się też Prosowiecki. Aby utrudnić ewentualne przygotowania do powstania, Gosiewski zakazał posiadania w domach broni palnej, przetrząsano też dokładnie wszystkie wozy wjeżdżające do miasta, a jednak – jak się okazało – w mieście pełno było rusznic. Planowano wyprawić się przeciw powstańcom zanim zdążą połączyć swe siły, gdy 29 marca 1611 roku wybuchło w Moskwie powstanie miejskie. Walki uliczne toczyły się ze zmiennym szczęściem, aż wreszcie dopiero wybuch pożaru zmusił Moskali do odwrotu. Następnego dnia bojarowie próbowali do ludu przemówić, ale zawołano do nich: „wy żydowie, jako i Litwa! Wnetże was czapkami wyciśniem i rękawami wyżeniemy!”. Wkrótce też garnizon wzmocnił swoim oddziałem starosta chmielnicki Mikołaj Struś. Przybyłe pod Moskwę oddziały Prosowieckiego, Wasyla Masalskiego, Artemiego Izmaiłowa i kniazia Repnina zostały szczęśliwie odparte. Powstańcy miejscy poddali się i znów zaprzysięgli wierność carowi Władysławowi. Gdy odkryto pisemne dowody, że patriarcha Hermogenes wzywał do powstania, wzięto go najpierw pod klucz, a potem rada bojarska – idąc za przykładem carów moskiewskich, którzy dowolnie ustanawiali i usuwali patriarchów – zdjęła go ze stanowiska, przebrała w strój zakonny i zamknęła we dworze należącym do monasteru św. Cyrylego, gdzie w kilka miesięcy później Hermogenes zmarł, podobno śmiercią głodową. W ówczesnej historii Moskowii był to bodaj jedyny człowiek, który odznaczał się tak silną odwagą cywilną, godną lepszej sprawy.

Niedługo jednak trwał spokój. Pod Moskwą stanęły powstańcze armie Lapunowa, Zarudzkiego, Trubeckiego, Wołkońskiego i Wołyńskiego, zamierzając wziąć Moskwę głodem. Smoleńsk bronił się nadal. Aby zmiękczyć obrońców król godził się nawet na to, aby miasto przysięgło na wierność Władysławowi, ale żądał też wpuszczenia na zamek polskiej załogi. Tymczasem posłowie moskiewscy nieustannie podtrzymywali na duchu oblężonych smoleńszczan i obiecywali im rychłą odsiecz. W tajemnicy Wasyl Galicyn próbował też wezwać pomoc szwedzką, na co Karol IX zażądał wyboru jednego ze swych synów na cara. Schwytano wówczas bojara Fiodora Pohożego, który zeznał, że Filaret od początku umówił się z Hermogenesem, że carem nie będzie Władysław, lecz Michał. Zorientowano się też, że posłowie korespondują po cichu z Samozwańcem i z Prokopem Lapunowem. Szczególnie rozdrażnił króla przechwycony ich list do komendanta smoleńskiego Szeina, zagrzewający go do wytrwałej obrony. Nie pomogły nalegania ze strony nowych wysłanników kniazia Mścisławskiego i dumy bojarskiej, aby posłowie oddali królowi Smoleńsk. Widząc te intrygi na polecenie króla Lew Sapieha w obecności senatorów zrugał posłów moskiewskich za ich podstępne i wiarołomne postępowanie, niezgodne z instrukcjami i rozkazami otrzymywanymi od bojarów moskiewskich. Oświadczył też, że z rozkazu królewskiego mają natychmiast udać się do Wilna. W kwietniu 1611 roku wzięto ich pod straż i pod eskortą wysłano najpierw do Wilna, a potem do Kamionki pod Lwowem.

W tym miejscu czytelnik może sobie zadawać pytanie, czy Zygmunt III, prowadząc zrazu cierpliwie rozmowy z Galicynem i Romanowem, zdawał sobie sprawę, że rozmawia z właściwym inicjatorem operacji specjalnej „Dymitr Samozwaniec”? Jestem przekonany, że tak. Jeśli my dzisiaj, na podstawie istniejących przekazów źródłowych, jesteśmy w stanie prawidłowo wskazać moskiewski ośrodek władzy, w kręgu którego Hriszka Otriepiew się obracał i w którym się szkolił, to byłoby niepodobieństwem zakładać, że Zygmunt III nic o tym nie wiedział. Można raczej przyjąć, że wiedza króla na ten temat była o wiele większa, niż nasza, gdyż władca był w samiutkim centrum rozgrywających się wydarzeń. Postępowanie Romanowa i jego nagłe pojawianie się w odpowiednim czasie w kluczowych miejscach nie mogą być tylko i wyłącznie dziełem przypadku. To w kręgu Romanowów powstał mit o ocaleniu Dymitra. To jego osobę czcił Samozwaniec pierwszy. To Romanow (na polecenie Szujskiego) kanonizował uhlickie widmo. On to znalazł się w obozie drugiego Samozwańca. On (poprzez pośredników) negocjował warunki wstępnej umowy o objęcie tronu przez Władysława pod Smoleńskiem w styczniu 1610 roku. On to w odpowiednim momencie wrócił do Moskwy, gdy obalano cara Szujskiego. On wreszcie został posłem rady bojarskiej do króla. Był to człowiek, który konsekwentnie dążył do rządzenia nie osobiście, lecz za pośrednictwem podległej mu kukiełki; wpływowy tak bardzo, że na przebieg wypadków mógł wpływać nawet z więzienia. Był pasożytem, pozostającym w egocentrycznym przekonaniu o własnej wielkości i prawach do rządzenia państwem niewolników. Mimo całej swojej chytrości osobnik taki idealnie nadaje się na wysoko ulokowanego agenta wpływu. Król skutecznie wykorzystywał go w tym charakterze, grając na jego słabościach. Romanowowi mogło się wydawać, że działa we własnym interesie, że wykorzystuje Rzeczpospolitą dla osiągnięcia własnych celów, że to król mu pomaga, mógł też utrudnić królowi realizację jego celów gdy tylko stały się one jawne, ale w istocie przez te lata król po kolei osiągał wszystkie założone cele, a Romanow był figurą na królewskiej szachownicy. Sprawdza się tu stara sentencja chińskiego filozofa wojny Sun-tzu: „kto nie posiadł dobrych manier i nie jest otwarty na drugiego człowieka, nie może posługiwać się szpiegami” (tłumaczenie Jarosława Zawadzkiego). Trzeba mieć klasę, takt i wrażliwość króla Zygmunta, aby posługiwać się kanaliami!

Po długotrwałej przerwie w szturmowaniu, kasztelan kamieniecki Jakub Potocki przygotował wojsko do ostatniego ataku na Smoleńsk. Jako pierwszy to on właśnie stanął na murach Smoleńska w noc 12 czerwca 1611 roku. Gdy spostrzegli to oblężeni, uderzyli w dzwony na trwogę. Trwały walki na murach; kawaler Nowodworski podsadził petardę w rynsztok, którym wychodziło z zamku plugastwo, zapalił i wysadził w powietrze znaczną część muru. Do zamku wpadł marszałek Dorohostajski. Na mury wdarł się też Stefan Potocki. Oblężeni schronili się do cerkwi zamkowej, ale nacierający podpalili blanki i wywołali pożar, od którego zajęła się i piękna cerkiew. Pożar wybuchł też i w samym mieście, aż dotarł do składu prochu, który z piekielnym hukiem wyleciał w powietrze; od wstrząsu zawaliły się sąsiednie domy i cerkiew, pod której gruzami zginęły tłumy ludności i wielkie skarby. Tymczasem komendant smoleński Szein wraz z żoną, synkiem i kilkunastoma wiernymi żołnierzami zawarł się w jednej z baszt i bronił zaciekle. Poddał się dopiero wtedy, gdy przyszedł do niego sam dowódca szturmu, Jakub Potocki. Straty polskie były nikłe; straty obrońców liczone na kilkaset ludzi, a ponadto dziesiątki tysięcy cywilów, którzy przez te lata oblężenia umarli z chorób albo zginęli podczas pożaru. Mimo pożaru zdobyto ogromne ilości żywności, której było tak wiele, że – jak pisał naoczny świadek – by „nas prędzej byli wygłodzili, niż my ich”. Obrońcom brakowało jednak soli, niezbędnej dla zachowania funkcji fizjologicznych i to był zapewne jeden z powodów zwiększonej podatności na choroby.

Król triumfował. Smoleńsk został odzyskany, Moskwa nadal znajdowała się w rękach Polaków i Litwinów. Królewicz Władysław był nadal legalnie wybranym carem, a w każdym razie mógł na przyszłość zachować tytuł carski jako honorowe trofeum. Najwięksi przeciwnicy – bracia Szujscy, Romanow, Golicyn – w areszcie. Samozwaniec II bez życia. Operacja specjalna „Dymitr Samozwaniec” chyliła się ku końcowi, przynosząc obfite plony.

Zdumiewająco dobrze była ta operacja przygotowana. Zadziwia przede wszystkim wielowariantowość polityki królewskiej, niezwykła skuteczność przy nadzwyczajnej szczupłości środków finansowych. Rzecz tkwi w zasobach ludzkich, w sprycie i mądrości wykonawców królewskich zamierzeń, w tym, że większość bohaterów operacji w najtrudniejszych chwilach nie traci ducha, przeczekuje, wykorzystuje okazję, nigdy się nie poddaje i walczy do końca z wiarą w świętą sprawę Rzeczypospolitej. Ale też Zygmunt III nigdy nie opiera się na jednym człowieku, ciągle wpuszcza na boisko nowych, świeżych zawodników, daje im sporo operacyjnej swobody, lecz pilnuje ogólnej strategii, reaguje na zmieniającą się sytuację, wykorzystuje wydarenia z pozoru niepomyślne dla własnych celów, każe graczom zamieniać się pozycjami, ba, nawet każe im zdradzać swoją drużynę, by kontrolować przeciwnika (w której też ma swoich ludzi), z obrony wypuszcza do ataku, napastników skłania do gry w obronie, odwołuje nadmiernie zmęczonych lub zdemoralizowanych. Gdy zawiedzie jedna kombinacja, wprowadza drugą, trzecią i tak dalej, aż do zwycięstwa. Aż dziw, że państwo moskiewskie w ogóle przetrwało!

Errare humanum est. Pierwszym błędem było nawiązanie bezpośrednich, oficjalnych relacji z Filaretem Romanowem. Tym sposobem agent wpływu został podniesiony do rangi polityka niezależnego. Drugim była fatalna w skutkach niesubordynacja, której dopuścił się Żółkiewski. Przede wszystkim państwo moskiewskie zachowało absolutną suwerenność. Umowa wynosząca na tron Władysława była niewykonalna. Honor królewski wymagał, aby carskie prawa królewicza Władysława przynajmniej demonstracyjnie podtrzymywać, a to było niesłychanie kosztowne i nie ułatwiało zakończenia wojny (zakończyła się ona dopiero w 1619 roku i to tylko rozejmem). Garnizon w Moskwie bronił się nadal, nie wystarczało jednak trzymać Moskwy aby pokonać państwo moskiewskie, jak to sobie wyobrażał Żółkiewski (a po nim Napoleon). Atrapa państwa starożytnego to tylko atrapa; można cofnąć kalendarz do czasów Juliusza Cezara, ale naturalnego rozwoju zaklęciami się nie odwróci. Moskale nie byli termitami żyjącymi w roju, którym wystarczy zabrać matkę i jaja, aby rozproszyć rój. Gdy zniszczone zostaje centrum, tyrania wpada w anarchię, sytuacja staje sie nieprzewidywalna, do głosu dochodzą siły natury, drzemiące w ludziach, a przede wszystkim budzi się nienawiść do „interwentów”. W miejsce miernych dworaków pojawiają się spontaniczni przywódcy, zdolni do największych poświęceń. Nie można przewidzieć z której strony pojawi się nowy car; nawet aresztowanie Golicyna czy Filareta sprawy nie załatwi.

Aby dojść z Sapiehą do ostatnich dni jego żywota wróćmy na chwilę do wydarzeń z jego życia, gdy Smoleńsk jeszcze był w rękach Moskali. Przed wyruszeniem na pomoc Gosiewskiemu, otoczonemu w Moskwie przez wrogie armie, Sapieha w kwietniu 1611 roku wyjechał na blisko trzytygodniowy urlop do Uświata, gdzie – jak się domyślamy – spędzał zasłużony odpoczynek w towarzystwie swej małżonki, Zofii Wejherówny. Zdaje się, że małżonka była za nim bardzo stęskniona. A było za kim tęsknić! Ten człowiek miał i rozum, i wykształcenie, i wrażliwość, i zmysł wojenny – wszystko to mogło mu w przyszłości otworzyć drogę do wielkich zaszczytów. Gdy wreszcie król wezwał Sapiehę do śpiesznego powrotu, Zofia odprowadzała go aż pod Smoleńsk… Tam też 18 maja widzieli się żywi po raz ostatni.

Po przybyciu pod Moskwę nasz wojownik sarmacki, nie mogąc zapanować nad niepłatnym żołnierzem, toczył negocjacje z Lapunowem, które jednak zostały zerwane. Po wspólnej naradzie z Gosiewskim obaj wodzowie uznali, że wobec potężnych obwarowań nieprzyjacielskiego obozu wspólne uderzenie nań jest niemożliwe; Sapieha powinien pójść „potężną czatą” pomiędzy zamki moskiewskie dla zdobycia żywności i rozerwania nieprzyjacielskiej komunikacji. Gdy zaś Sapieha odszedł, odnosząc szereg sukcesów, powstańcy przepuścili szturm na Moskwę, wdarli się na biały mur i osaczyli polsko-litewską załogę na Kremlu i w Kitaj-gorodzie.

Sytuacja zdawałaby się beznadziejną, gdyby nie przebiegłość zręcznego Gosiewskiego, który obok Sapiehy był teraz głównym aktorem rozgrywającego się dramatu. Lapunow nie cieszył się sympatią kozaków dońskich, gdyż próbował poskromić ich swawolę. Gosiewski spreparował więc gramoty, rzekomo przez Lapunowa napisane, że gdzie by się trafił kozak doński, ma być zabijany i topiony. Gramoty te rzekomo zostały przechwycone przez polskie podjazdy; do kozaków przyniósł je jeden z moskiewskich jeńców (zapewne agent starosty wieliskiego). Ci 1 sierpnia zatoczyli koło, sprowadzili nań Lapunowa i na szablach go roznieśli. W powstańczym obozie zapanowała kozacka anarchia, na czele której stał Zarudzki. Nie udało się co prawda Sapieże rozerwać oblężenia, ale za to obrońcy – mimo wielkiej przewagi liczebnej nieprzyjaciela – wsparci duchowo przez ojców Bernardynów mężnie odzyskali stanowiska na białym murze, które poprzednio stracili na skutek szturmu. Uniesieni tym zwycięstwem wodzowie wspólnie z Sapiehą planowali uderzyć na sam obóz moskiewski; niestety zarówno niepłatna załoga, jak i wojsko Sapiehy popadło w ostateczne rozprzężenie. Sam Sapieha ciężko zachorował, a przeniósłszy się na Kreml, tutaj – w przepysznych salach carskiego pałacu – dnia 15 września o czwartej nad ranem skonał.

Nie zobaczy już triumfalnego wjazdu Żółkiewskiego, który obwozić będzie carów Szujskich po ulicach Warszawy, zapewne w przekonaniu, że sprawę załatwił jak należy. Nie dowie się, że Jerzy Mniszech umrze w 1613 roku po ostatnim swym sejmowym występie, gdzie raz jeszcze odciągnie od króla wszelkie odium i skupi je na swojej osobie. Nie doczeka się odsieczy hetmana Chodkiewicza, któremu co prawda nie uda się uratować Moskwy, lecz dzięki jego geniuszowi w 1615 roku ocaleje litewski Smoleńsk ze swymi zruinowanymi murami i nieliczną załogą. Nie dowie się o słynnym zagonie za Moskwę i o śmierci Aleksandra Lissowskiego. Nie ujrzy schyłku władzy atamana Zarudzkiego i wejścia na widownię dziejową Kuźmy Minina i kniazia Dymitra Pożarskiego. Nie pozna też ujawnionego w Pskowie Samozwańca III, ani w Astrachaniu Samozwańca IV, nie zaoferuje im swych usług, aby dla króla gromić Moskwę. Nie ujrzy obrad soboru ziemskiego, który z poparciem kozaków dońskich wybierze carem Michała Romanowa, syna przebywającego w polskiej niewoli Filareta, ani też nie weźmie udziału w wyprawie królewicza Władysława na Moskwę.

Nie zobaczy też kapitulacji wygłodzonej polskiej załogi w Moskwie 7 listopada 1612 roku i wymordowania jej znacznej części przez Moskali. Nie dowie się o ostatniej ucieczce Zarudzkiego, Maryny z synkiem i towarzyszącej jej ochmistrzyni Barbary Kazanowskiej do Astrachania i dalej na rzekę Jaik (Ural), skąd uciekinierzy chcieli się Morzem Kaspijskim przedostać do Persji. Nie zobaczy, jak Maryna z Zarudzkim zostaną schwytani, nie dowie się o egzekucji Zarudzkiego i powieszeniu 3-letniego synka Maryny jak najgorszego zbrodniarza. Nie ujrzy zapewne ostatnich chwil Maryny, choć być może duchem będąc odwiedzi ją, złamaną po stracie jedynej latorośli, w celi moskiewskiego monastyru iwanowskiego, konającą – jak będzie się potem pysznić Moskwa – „z rozpaczy po swym bękarcie”. Może znajdzie pociechę w tym, że do ostatniej chwili towarzyszył jej (wg tradycji klasztornej) dzielny ksiądz Antoni Lubeczyk, lwowski bernardyn.

Na tym zakończyć musimy opowieść o operacji specjalnej „Dymitr Samozwaniec”. Główni jej bohaterowie: Mniszech, Samozwańcy, Szujscy, kniaź Rożyński, Lissowski, Sapieha, Maryna, Zarudzki zeszli bowiem z widowni dziejów, w ofierze oddając własne życie.

Czas zatem na ostateczne wnioski z trzech odsłon tej historii, które pokażemy w konkluzji.

Jakub Brodacki

W tekście niniejszym dokonałem samodzielnej syntezy wydarzeń dotyczących drugiej dymitriady i wyprawy na Smoleńsk Zygmunta III Wazy, opierając się na następujących wydawnictwach oraz tekstach źródłowych: Andrzej Andrusiewicz, Dzieje wielkiej smuty, Katowice 1999; Adam Darowski, Szkice historyczne, Seria druga, Petersburg 1895; Diariusz drogi Króla Jmci Zygmunta III od szczęśliwego wyjazdu z Wilna pod Smoleńsk w roku 1609 a die 18 Augusta i fortunnego powodzenia przez lat dwie do wzięcia zamku Smoleńska w roku 1611, Wrocław 1999; Renata Gałaj, Szlak bojowy i wizerunek wojsk Jana Piotra Sapiehy w świetle pamiętników z czasów wojny moskiewskiej a rzeczywistość historyczna, w: „Napis” seria VII, Warszawa 2001; Aleksander Hirschberg, Maryna Mniszchówna, Lwów 1906; Stanisław Kobierzycki, Historia Władysława, królewicza polskiego i szwedzkiego, Wrocław 2005; Wiaczesław Kozlakow, Maryna Mniszech, Warszawa 2011; Zygmunt Librowicz, Car w polskiej niewoli, Warszawa 1994; Moskwa w rękach Polaków. Pamiętniki dowódców i oficerów garnizonu polskiego w Moskwie 1610-1612, Kraków 2005; Polski Słownik Biograficzny (Rożyński, Sapieha); Rusłan Skrynnikow, Kim był Dymitr Samozwaniec II?, „Sobótka” 1-3/1996 s. 71-78 (tytuł mylący; chodzi o carewicza „Piotra”); Polska a Moskwa za Zygmunta III, w: Skarbiec historii polskiej, Paryż 1839 t. 1, s. 291-339; Jan z Warszawy, Oblężenie ławry św. Trójcy w Sergiejewsku przez Polaków w początku XVIIgo wieku, w: „Czas. Dodatek miesięczny”, R. 3, t. XI z. 32 sierpień, Kraków 1858 s. 195-236; Teka Naruszewicza t. 103 (Bibl. Czartoryskich nr 103) s. 1089-1092; Stanisław Żółkiewski, Początek i progres wojny moskiewskiej Kraków 1998.

Link do odsłony pierwszej i drugiej oraz konkluzji.

Skrót tekstu opublikowany także TUTAJ